niedziela, 31 stycznia 2016

Kapsuła pamięci / Micromelancolié "Leaving Hades" + M/M "Before We Lost Ourselves"

Czaszka rec. to nowy kasetowy micro-label, którego założycielem jest Michał Fundowicz, piszący o muzyce na łamach Nowej Muzyki, Dwutygodnika i Porysowanych płyt. Działalność fonograficzną swojej oficyny inauguruje solowymi taśmami Micromelancolié, oraz projektu M/M.

O tym jakie były kulisy powstania wydawnictwa opowiada jego założyciel: 

"Od dłuższego czasu, jako słuchacza i osobę sporadycznie pisującą o muzyce, interesowała mnie nowa scena kasetowa. To w jej ramach, poza głównym nurtem, dzieją się bardzo ciekawe rzeczy. Oficyny w rodzaju Seagrave, A Giant Fern, Tymbal Tapes czy Where To Now? odkryły przede mną bardzo wielu utalentowanych artystów, o których istnieniu nie miałem dotąd pojęcia."

"Czaszka w nazwie wzięła się ze snu/wizji o geologicznych procesach, zderzaniu się płyt tektonicznych, itp. W tej fantazji obserwowałem świat bez ludzi, po których pozostały tylko porozrzucane gdzieniegdzie czaszki - pewnie jakaś post-apokaliptyczna przyszłość. I choć brzmi to dość ponuro, w tej wizji odczuwałem wielki spokój" 

"Koncentruję się na muzyce poszukującej. Od lat śledzę poczynania Roberta/Micromelancolié. O jego dźwiękach pisałem nie raz i prawie zawsze do mnie trafiały. Gdybym sam potrafił tworzyć muzykę, pewnie robiłbym coś podobnego. Do Michaela McGregora (M/M) dotarłem poprzez jego kasetę z videogamemusic - świetna, dziwna zbieranina szkicowych utworów. Później odkryłem bardziej zorientowane na bit taśmy z 1080p. Gdy się odezwałem z propozycją wydania, od razu się zgodził. Po pewnym czasie odesłał dopracowane ponownie dwa długie utwory, które leżały i dojrzewały w jego archiwum."
  
***

Katalog Czaszki honorowo otwiera kaseta Roberta Skrzyńskiego "Leaving Hades". Warstwa dźwiękowa tego nagrania spowita jest brzmieniem obskurnego lo-fi, pełnego skompresowanych, zniszczonych industrialnych pogłosów, szumów i chrobotów. Pomiędzy nimi jak widma snują się fragmenty-wspomnienia konwencjonalnych instrumentacji, wokaliz, zaśpiewów. Rachityczna struktura kompozycji idąc w parze z glitchową traumą i analogową nostalgią tworzą unikalny muzyczny odpowiednik poezji.

W środę Bartek Chaciński opisywał nową płytę Roly Porter w kontekście postapo. Odnoszę wrażenie, że kaseta Roberta Skrzyńskiego byłaby bardziej adekwatnym soundtrackiem postapokaliptycznego si-fi, niż spektakularna i bombastyczna płyta Brytyjczyka. Polak o rozpadzie opowiada bowiem z perspektywy niezwykle intymnej; skromnie i bezpretensjonalnie. Wrażenia z lektury "Leaving Hades" można śmiało porównać do odkopania kapsuły pamięci. Fragmenty historii, w tym przypadku klubowy rytm, uliczne bębny, melodia na trąbkę, soulowe wokalizy, dochodzą do ucha słuchacza spod grubej warstwy patyny. W tej pożodze hałasu, szumu i analogowego brudu, która może być doskonałą metaforą ludzkiej pamięci, odnaleźć możemy zdeformowane skrawki, piękna i radości, ślady życia.

W muzyce Micromelancolié (ta nazwa wydaje się być co raz bardziej adekwatna) smutek jest równie nieludzki co piękny. Skrzyński, jak rzadko kto potrafi opowiedzieć o bolesnym przemijaniu czasu i materii, wrzucając słuchaczy w wir nostalgii. Dokonuje tego przy użyciu dźwięków tak kruchych i zwyczajnie odpychających, że ich zestawienie ledwo co zasługuje na miano muzyki, co samo w sobie ma już wystarczająco postapokaliptyczny charakter. Zanurzenie się w fabułę "Leaving Hades" jest za każdym razem doświadczeniem niezwykle intymnym, pozwalającym na wejrzenie w głąb swoich prywatnych melancholii.

Micromelancolié "Leaving Hades" 
2016, Czaszka rec.

***

Niestety na drugim wydawnictwie Czaszki, brak mi równie szczerego przekazu z jakim mamy do czynienia w przypadku Micromelancolié. Również sama koncepcja nagrania obnaża bezpłciowe powielanie estetyki kasetowych wydawnictw, zorientowanych na lo-fi ambient. Dwie długie, (za długie, bo z ich długości nie wynika nic co miałoby wpływ na recepcję materiału), kompozycje Michaela McGregora w niezbyt zajmujący sposób przytaczają recepturę na stylistykę, którą nie trudno odnaleźć w katalogach muzyki wydawanej przez Jozik Records, Metaphysical Circuits, A Giant Fern, Seagrave, Cosmic Winnetou.

Punktem wyjścia jest pętla, której dynamika stanowi o tempie utworu, zazwyczaj rozwlekłym i leniwym. Drugim równie ważnym elementem są warstwy, czy też tekstury, często mocno zagęszczone z szumów, trzasków, odgłosów. Niezbędna jest obecność dryfujących dronów, nagrań terenowych i elektroakustycznych zabiegów z modulacją taśmy. Czasem występują również instrumenty akustyczne, choć najczęściej w formie spreparowanych loopów. Brzmieniowo wszystko pozostaje podporządkowane estetyce lo-fi, zanurzone w szumie i lekkim pogłosie. Efektem, tak jak w przypadku "Before We Lost Ourselves" McGregora, dość często jest bulgocząca i pozbawiona smaku śmieciowa zupa. Tym bardziej cenię sobie świadomą twórczość Roberta Skrzyńskiego, którego kolejne wydawnictwa co raz śmielej uciekają od ambientowego schematu, badając to co znajduje się poza jego stylistycznymi granicami. 

Psychodeliczna i senna atmosfera nagrań M/M, bywa równie kontemplacyjna co nużąca. Chorobliwie wydłużone (co wydaje się elementem pogrążającym to wydawnictwo), dwie półgodzinne kompozycje wywołują u mnie emocjonalne odrętwienie, podszyte smutkiem. Za tektonicznym chłodem, chropowatością dźwięków i widmową narracją nie kryje się nic z czym mógł bym się identyfikować.

M/M "Before We Lost Ourselves"
2016, Czaszka rec.
 

piątek, 29 stycznia 2016

Alt? Art? Pop! / Polpo Motel "Cadavre Exquis"

Pamiętacie jeszcze Polpo Motel? Duet Olgi Mysłowskiej i Daniela Pigońskiego właśnie powrócił z niebytu po siedmiu latach przerwy.

Odnoszę wrażenie, że zespół ma jakiś kłopot z docenieniem własnej twórczości. Czekać taki szmat czasu na wydanie drugiej płyty, posiadając niezaprzeczalny talent do komponowania przebojowych piosenek z nieprzebojowych inspiracji i brzmień, wygląda jak sabotowanie swoich własnych możliwości. Mając taki potencjał brzmieniowy, wokalny i melodyczny Polpo Motel powinien odgrywać dziś bardziej znaczącą rolę na polskiej scenie alternatywnego popu. Brak czasu, brak wiary, czy może brak chęci na udział w muzycznym "światku"? Nie wnikam w to, choć słuchając "Cadavre Exquis" odczuwam żal z powodu tak rzadkiego obcowania z muzyką zespołu.

Mówiąc wielce ogólnie, lata 80 były momentem, w którym zespoły takie jak Polpo Motel miały idealny czas do epatowania nieskrępowaną wolnością artystyczną. Do worka opatrzonego nazwą art pop (samo pojęcie pochodzi z lat 60-tych) trafiali muzycy, dla których granice muzyki pop były zbyt wąskie, przez co sięgali po dość różnorodne i odważne inspiracje, popadając niekiedy kosztem swojej odwagi w groteskowość. W tej grupie znaleźliby się artyści skrajnie od siebie różni i rozpięci miedzy kiczem a sztuką ("wysoką"); tacy jak Kate Bush, Klaus Nomi, Laurie Anderson, nieodżałowany David Bowie - wszyscy o niebywałej charyzmie i bezkompromisowym języku ekspresji. Swoje szerokie inspiracje i wolność twórczą przekładali jednak na uniwersalną formę piosenki ukonstytuowanej przez schemat zwrotka - refren. Nie inaczej jest z Polpo Motel, którzy posiedli osobliwy patent na mariaż pełnych polotu melodii i wpadających w ucho motywów, z ciężkim (momentami wręcz industrialnym) brzmieniem syntezatorów, gotyckim, potężnym wokalem i imponującym rozstrzałem stylistyk.

"Cadavre Exquis" to imponujący amalgamat estetycznych skrajności, które egzystują ze sobą w zaskakującej harmonii. Operując brzmieniem opartym o syntezatory i automaty perkusyjne Pigoński z niebywałą lekkością przechodzi od wątków zasłyszanych wśród klasyków new romantic ("Overponder"), po brudne i pełne zgiełku industrialne motywy, które mogłyby posłużyć Alessandro Cortiniemu jako podkłady do kompozycji Nine Inch Nails ("Electricity", "Gunpoint"). W międzyczasie fantazja klawiszowca pozwala mu przywołać również avantpopowe wspomnienia o Stereolab ("Run babe run"), czy zapaść się w mroczne i gęste trip hopowe głębiny ("Monster"). Umiejętność atrakcyjnego prześlizgiwania się pomiędzy estetykami, można również przypisać Mysłowskiej i doszukiwać się ich źródeł w bliskich związkach wokalistki z teatrem. Możliwe, że właśnie dzięki temu jest ona w stanie błyskawicznie odbyć przemianę z koturnowej divy ("Twitch") w melancholijną szansonistkę ("Reconciliation"), czy w dekadencką heroinę ("Blur Fade"). Dysponując unikalnym strojem głosu, wokalistka Polpo Motel używa go niezwykle plastycznie i świadomie, nie nadużywając i nie zamieniając go w manierę.

Kompozycje Polpo Motel uderzają swoim rozmachem. Na szczęście mimo dość podniosłej atmosfery panującej na "Cadavre Exquis" jest to materiał daleki od patosu. Mieniące się kolorytem szerokich inspiracji nagrania, brawurowo balansują między glamową koturnowością, pełnym dystansu chłodem, rockową drapieżnością, i parkietową przebojowością. Tym samym, pozostając w ramach muzyki rozrywkowej, kreują własny niepowtarzalny i rozpoznawalny, skrojony z kontrastów styl, który doskonale określa francuski tytuł krążka ("wykwintne zwłoki").

Z wielkim entuzjazmem dorzucam płytę zespołu do listy moich ulubionych płyt AD 2015. I żyję nadzieją, że na następne wydawnictwo nie będę musiał czekać kolejne siedem lat.


POLPO MOTEL "Cadavre exquis"
2015, Lado ABC

środa, 27 stycznia 2016

Podsumowanie 2015


Idea podsumowań z roku na rok, co raz bardziej traci dla mnie swą atrakcyjność. Całkowicie odwrotnie niż słuchanie polskiej muzyki. Poniżej przedstawiam jednak roczną ściągawkę, która w bliżej nieoszacowanej przyszłości przypomni mi, które płyty z 2015 roku wywołały u mnie wypieki na twarzy.

Największą satysfakcją w 2015 poza samą muzyką, były dla mnie rozmowy, które udało mi się przeprowadzić z Jakubem Adamiakiem (K.), Bartoszem Zaskórskim (Wsie / Mchy i Porosty), Wojtkiem Kucharczykiem (Mik.Musik.!.), Maciejem Ożogiem i Dawidem Laskowskim (z Cafe Oto).

Największym rozczarowaniem, była bezsilność, lub brak czasu, które nie pozwoliły mi skonkretyzować swoich refleksji wobec wielu znakomitych tytułów (Ptaki, Alameda 5, Raphael Rogiński, SYNY), pomimo tego, że biły one moje prywatne rekordy odsłuchań.

Artystą roku jest dla mnie bez wątpienia Jacek Sienkiewicz. Powróciwszy z uśpienia rzucił mnie na kolana wszystkimi swoimi wydawnictwami!

A oto lista muzycznych radości AD 2015


EUFORIA (płyta roku 2015 wg raz/uchem/raz/okiem)

 - BOUCHONS d'OREILLES / WARSAW IMPROVISERS ORCHESTRA - Split (Astral Spirits) - recenzja

GIGANTYCZNA RADOŚĆ (kolejność alfabetyczna)

- ADAM STRUG I KWADROFONIK - "Requiem ludowe"  (Polskie Radio) - recenzja
- ALAMEDA 5 - "Duch Tornada" (Instant Classic)
- ARTUR MAĆKOWIAK - "If it's not real" (Wet Music) - recenzja
- JACEK SIENKIEWICZ - "Drifting" (Recognition) - recenzja
- JACEK SIENKIEWICZ - "Istynkt" (Bocian Rec. / Recognition) - recenzja
- KAMIL SZUSZKIEWICZ - "Istina" - (Wounded Knife) - recenzja
- MAX LODERBAUER & JACEK SIENKIEWICZ - "Ridges" (Recognition) - recenzja
- MICROMELANCOLIE - "Low Cakes" (BDTA) - recenzja
- PTAKI - "Przelot" (Transatlantyk)
- RAPHAEL ROGIŃSKI - "Raphael roginski plays john coltrane & langston hughes african mystic music" (Bôłt Records)
- SYNY - "Orient" (Latarnia)
- TRUPA TRUPA - "Headache" (Blue Tapes and X-Ray Records) - recenzja
- WILHELM BRAS - "Visionaries & Vagabonds" (Mik.Musik.!.) - recenzja

WIELKA RADOŚĆ (kolejność alfabetyczna)

- ADAM GOŁĘBIEWSKI - "Pool North" (Latarnia) - recenzja
- ALCHIMIA "Aurora" (Instant Classic) - recenzja
- ARSZYN + DUDA "Automata" (Pawlacz Perski) - recenzja
- FOQL - "Black Market Goods" (Pointless Geometry) - recenzja
- GORZYCKI & DOBBIE - "Nothing" (Requiem Rec.) - recenzja
- HIGH FALL - "^" (Audile Snow) - recenzja
- JACEK SIENKIEWICZ - "Nomatter" (No.) - recenzja
- JERZ IGOR - "Zimą" - recenzja
- JOHN LAKE "Strange gods" (Mik.Musik.!.) - recenzja
- KAMIL SZUSZKIEWICZ - "Robot Czarek" (Wounded Knife)
- KOLEGA DORIANA - st (BDTA) - recenzja
- KRÓL "Wij" (Kayax)
- LUTTO LENTO - "Whips" (Where To Now?) - recenzja
- MIRT "Africanische Volker" - (BDTA) - recenzja M|I Kwartalnik Muzyczny nr.3
- PAPER CUTS - "Diorce Material" (Wounded Knife)
- POLPO MOTEL "Cadavre Exquis" (Lado ABC) - recenzja
- STRYCHARSKI & MAZUR - "Myriad duo" (Fundacja Słuchaj) -  recenzja
- WÓJCIŃSKI & JACHNA - "Night Talks" (Fundacja Słuchaj) - recenzja
- WSIE - st (BDTA) - recenzja
- va - "Kaleidofon" (Jasień) - recenzja
- ZEITKRAZER - "Saturation" (Bocian Rec.) - recenzja
- ZIPORYN + ZIMPEL + ZEMLER + RILEY - "Green Light" (Multikulti) 

RADOŚĆ (kolejność alfabetyczna)

- CIEMNOGRODY "Planetarna moc" (STUK Records)
- DANKA MILEWSKA  "Sonoformy" (Wet Music) - recenzja
- HEROINY "ahh-ohh" (Dunno) - recenzja
- PORCJE ROSOŁOWE  - "Insects 4-7" (Cronica Rec.) - recenzja
- PURGIST "Bleak Prospects" - wydanie własne - recenzja
- RIMBAUD "Rimbaud" - (Gusstaff Rec.) - recenzja
- SHOFAR "Gold of Małkinia" (Kilogram Rec.) - recenzja
- va - "FASRAT Compilation #1" (Father and Son Records And Tapes)
- ZBIGNIEW WODECKI + MITCH & MITCH Orchestra and Choir "1976: A Space Odyssey" (Lado ABC)
- ZORKA WOLLNY & ANNA SZWAJGER - "The Greatest Hits" (Super) - recenzja


ZAGRANICA 

 1. Julia Holter - "Have You In My Wilderness"
 2. Peder Mannerfelt - "The Swedish Congo Record"
 3. Domenique Dumont - Comme Ça
 4. Ken Camden - "Dream Memory"
 5. The Necks - "Vertigo"
 6. Shuttle358 - "Can You Prove I Was Born"
 7. Sam Prekop - "The Republic"
 8. F Ingers - "Hide Before Dinner"
 9. Suzanne Kraft - "Talk From Home"
10. Mohammad - "Segondè Saleco (34ºN - 42ºN / 19ºE - 29ºE Study Vol.3)"

... reszta w kolejności przypadkowej, na pewno coś pominąłem, ale w 2015 nie śledziłem aż tak wnikliwie muzyki spoza PL.

- Paranoid London - "Paranoid London"
- William Basinski - "The Deluge" 
- Helena Hauff - "Lex Tertia"
- s Olbricht - "Trancess" - recenzja
- Beatrice Dillon - "Face A/B"
- RP Boo - "Fingers, Bank Pads, And Shoe Prints" 
- Kendric Lamar - "To Pimp A Butterfly"
- Young Fathers - "White Men Are Black Men Too"
- Vilod - "Safe In Harbour"
- Girl Band - "Holding Hands With Jamie"
- Savant - "Artificial Dance"
- Jeremih - "Late Nights: The Album"
- Roots Manuva - "Bleeds."
- Dawn Richard - "Blackheart"

niedziela, 24 stycznia 2016

Pinktechre / Pink Freud "Pink Freud plays Autechre"

W końcu jest. Po długich oczekiwaniach płyta Pink Freud z coverami Autechre trafiła do słuchaczy. Próbowano wydać tą płytę zagranicą w Warp Rec. - matczynej wytwórni legendarnego duetu z Rochdale, niestety ambitne plany zespołu spaliły na panewce. Fakt ten może wydawać się rozczarowujący, gdyż artystyczna strona tego przedsięwzięcia jest wielce udana.

Idea nagrania w jazzowych wersjach kompozycji gigantów elektroniki i idm pojawiła się już na płycie "Monster of jazz" (2010) na której to figurowała aranżacja utworu "Goz Quartet", dość skromna i oszczędna wobec finalnej wersji zamieszczonej na "Pink Freud plays Autechre". Pięć lat dzielące album "Monster of jazz" od koncertu w katowickiej Hipnozie, gdzie zarejestrowano materiał nowej płyty, to czas który pozwolił członkom zespołu dokładnie przestudiować materiał źródłowy, mozolnie go ogrywając, wydobyć z niego esencję i przełożyć na pinkfreud'owski język przebojowego free.

Tylko z pozoru, koncept nagrania coverów ikony eksperymentalnej elektroniki, mógł wydawać się karkołomny. Gdyby członkowie Pink Freud zdecydowali się podejść twórczo do ostatnich nagrań Autechre stanęliby przed wielce karkołomnym zadaniem. Mocno wyabstrahowane kompozycje Brytyjczyków wydane po 2010, to już niezwykle zawiłe konstrukcje, oparte w głównej mierze na bezkompromisowej dominacji warstwy rytmicznej; mocnych, połamanych uderzeniach, nierównych mutujących się pętlach i chropowatym, tępym brzmieniu. Tymczasem Gdańszczanie zdecydowali się zreinterpretować najbardziej melodyjny etap w twórczości Autechre, przypadający na lata 90te, gdzie wyrazista rytmika została uładzona melancholią ambientowych pasaży.

Właśnie klasyczne idm'owe melodie duetu Rob Brown - Sean Booth wyznaczają na "Pink Freud plays Autechre" partyturę dla sekcji dętej Pink Freud (trąbki Adama Milwiw-Barona i saksofonu Karola Gola). Pracująca z regularnością automatu perkusyjnego, wyrazista sekcja rytmiczna; Mazolewski - Klimczuk dyktuje zręby kompozycji, zaś syntezator (zgaduję, że jest to Minimoog Voyager?) obsługiwany przez Adama Milwiw-Barona, swoim niskim pomrukiem dodaje pożądanej gęstości i masywności. Obecność klawiszy wydaje się wprost niezbędna dla tej płyty. Pozwala muzykom podeprzeć swoje artykulacje na solidnym basowym fundamencie i stanowi wymierną przeciwwagę dla charyzmatycznej sekcji dętej. 

"Pink Freud plays Autechre" nie jest zwyczajną transkrypcją materiału źródłowego. Gdańszczanie podeszli do oryginałów twórczo i z animuszem. O powodzeniu eksperymentu zaważyło przede wszystkim skrócenie oryginalnych kompozycji, co wpłynęło na zwiększenie dynamiki utworów i przykuło uwagę do wątków melodycznych. Sięgając po nagrania Autechre, Pink Freud zmodyfikował konceptualną, abstrakcyjną formułę duetu w przebojowy repertuar, pełen wigoru i charyzmy. Zespół dokonał tego utrzymując przez cały album równą, wysoką dramaturgię. Udało się na "Pink Freud plays Autechre" przelać sceniczną energię, a przy tym zachować chłodną dyscyplinę utworów Autechre. Kwartet z maszynową precyzją podąża od konkretu do konkretu, nie pozwalając sobie na rozprężające impresje. Mamy zatem do czynienia z materiałem, który pod względem formalnego rygoru przejawia wszelkie znamiona produkcji studyjnej. Okoliczności nagrania materiału zdradza dopiero zarejestrowany aplauz publiczności, zaś w warstwie wykonawczej charyzma i wigor instrumentalistów.

Interpretacja ikonicznych kompozycji duetu Autechre w wykonaniu Pink Freud imponuje monumentalnością brzmień i aranżacji, zdyscyplinowaną formą, profesjonalizmem wykonawczym i błyskotliwym przełożeniem elektroniki na jazzową modłę. "Pink Freud plays Autechre" jest przy tym materiałem cholernie przebojowym, zyskującym z każdym kolejnym przesłuchaniem. Nie zniechęci purystów wiernych stylistyce oryginalnego Autechre, choć swą przebojowością może zmylić tych którzy z twórczością duetu nie mieli wcześniej do czynienia.

Ps. Łyżką dziegciu tego wydawnictwa jest niestety jego okładka. Płyta o takim potencjale, konfrontująca ze sobą estetykę cyfrową z analogową, elektronikę z żywym graniem zasługuje na zdecydowanie bardziej kreatywne potraktowanie, przez grafika.



PINK FREUD "Pink Freud plays Autechre"
2016, More Music Agency

środa, 20 stycznia 2016

Gromowładni / Mech "Soma"

Mech zwykliśmy kojarzyć jako przytulny element leśnego poszycia. Tymczasem ten wyhodowany przez duet Wysocki - Wolski jest ociężały, brudny i lepki.

Ziarnistość brzmienia, jego gęstość, muskulatura, wystrzępione krawędzie pojedynczych dźwięków; dałbym sobie rękę uciąć, że wszystkie elementy z których skomponowana została "Soma" mają swoje źródło w analogowych sprzętach. Jednak tam gdzie swoje palce maczają Wysocki z Wolskim, niczego nie można być pewnym. Manipulowanie reakcją słuchacza, testowanie jego czujności i wrażliwości, kreowanie drugiego, a nawet trzeciego dna to wszystko jest wodą na młyn, zwłaszcza pierwszego dżentelmena.

Oczywiście nie miałbym już w tym momencie ręki, gdybym obstawał przy swoim. Jednak dopiero jasna deklaracja twórców była w stanie przekonać mnie, że to co postrzegam jako masywny i głęboki dźwięk analogowy, jest w stu procentach pochodzenia cyfrowego. Epka Mchu to imitacja / stylizacja znakomita. Duet artystów dokonał wielu producenckich manipulacji, aby udanie zmylić nasze ucho. Wszak intensywne poszukiwanie unikalnego brzmienia to wynik wieloletnich eksperymentów obu twórców z estetyką dub techno. "Soma" jest dowodem jak dalece można przesunąć granice tego, jakby się mogło wydawać bardzo szablonowego gatunku. Dostrzegli to z pewnością szefowie berlińskiej wytwórni Resopal Schallware, wydając winyl Mchu w prestiżowym katalogu labelu, pomiędzy takimi artystami jak Luomo, Fluxion, Dapayk, Johannes Heil, czy Robag Wruhme.

Jest na tym wydawnictwie, owszem, wiele charakterystycznych dla dub techno wątków; oblepiający szum, monotonny rytm, leniwe tempa, a jednak trudno nie odnieść wrażenia, że to materiał niezwykle oryginalny. Różnice pojawiają się już przy tak elementarnym elemencie jak przestrzeń. Na "Somie" wszystkie pogłosy zostały mocno wypłycone, nie wybrzmiewają długim echem, a dość szybko nikną w gęstych fakturach kolejnych dźwięków. Zamiast przestronności mamy więc klaustrofobię i przytłaczającą masywność. W repertuarze Mchu próżno doszukiwać się również melodii, czy riddimów, zastąpiły je posępne, lewitujące drony. Dbałość o szczegóły, będąca domeną współpracy Wysockiego z Wolskim dotyczy również elementów rytmicznych, które wybijają tempa masywnymi gromami. Opresyjna, duszna atmosfera, bliska industrialnej dialektyce zostaje wtłoczona w miarowy, hipnotyczny puls. W trzewiach tej beznamiętnej rytmiki tlą się ogniska najeżone dźwiękowymi niuansami, trzaskami, plumknięciami, mechanicznymi świergotami, delirycznie buzującymi i składającymi się w jedną gęstą zaszumiała siatkę.

"Somę" charakteryzuje drapieżność brzmień, dynamika narracji, a także z pietyzmem z jakim traktowany jest każdy dźwięk. Czteroutworowa epka to majstersztyk studyjnej kreatywności, a przy tym materiał niezwykle hipnotyczny i transowy.

MECH "Soma"
2016, Resopal Schallware

niedziela, 17 stycznia 2016

Jedzcie jarzyny! / Bartek Kujawski "A kto słaby, niech jada jarzyny"

Ależ strzał! Pierwsza na blogu recenzja tegorocznego wydawnictwa, a już mocny kandydat na płytę roku 2016!

Muzyki Bartka Kujawskiego nie sposób zaszufladkować. Od momentu oficjalnego debiutu jako 8rolek ("Ptak mechaniczny" 2001) nagrania łódzkiego producenta są naznaczone jedynym w swoim rodzaju autorskim sznytem i sprawnie umykają wszelkim stylistycznym klasyfikacjom. Warsztatowo, to bardzo indywidualnie postrzegana elektronika, celebrująca wszelkiego rodzaju dźwiękowe skazy i ubytki. Abstrakcyjna narracja, wespół z glitchową estetyką, to ledwie część tego co stanowi o unikalnym języku łodzianina. W równie istotnym stopniu wpływ na muzykę Kujawskiego ma jego mentalne podejście do tworzenia, naznaczone ogromnym dystansem i osobliwym humorem, które umożliwiają mu nieskrępowaną wolność artystyczną i brak ograniczeń przed realizacją najbardziej wizjonerskich dźwiękowych pomysłów.

Od 15 lat, Kujawski pozostaje wierny swojemu twórczemu etosowi, nie wykazując przy tym nadmiernego zainteresowania dotarciem do szerszego grona słuchaczy. Ale los bywa przewrotny, nawet w takich sytuacjach. Najnowszy materiał "A kto słaby niech jada jarzyny" wydany dla Mik.Musik.!. pomimo faktu, że nadal pozostaje bezkompromisowym zapisem muzycznej wizji łodzianina, ma szanse wpisać się w szerszy kontekst, jakże aktualnej postklubowej estetyki, której kręg zataczają święcący obecnie tryumfy artyści tacy jak Oneothrix Point Never, Holly Herndon, Arca, a jeszcze chwilę temu Jam City. Ujmując rzecz skrótowo; nowe nagrania Bartka dość wyraźnie korespondują z muzyką wyżej przywołanych twórców, którzy w swoich śmiałych i efektownych, (choć momentami przegadanych i hałaśliwych) eksperymentach na polu muzyki elektronicznej, sięgają po elementy kultury masowej, aby nadać im zupełnie nowy kontekst. Punktem wyjścia dla postklubowej estetyki jest kultura klubowa, a efektem twórczej interpretacji, jej futurystyczna, zdehumanizowana, wizja pozbawiona elementu użytkowego - taneczności. Kujawski podąża tym tropem w sposób równie błyskotliwy i świeży co wymienieni twórcy. Jednak w przypadku rodzimego producenta, eksperyment nabiera dodatkowo ożywczej lekkości, głównie za sprawą zdrowego dystansu i poczucia humoru jego twórcy. Taka mieszanka konceptualnego podejścia i anarchii bliska jest z kolei twórczości amerykańskiego duetu Matmos, i w ich muzyce również upatrywałbym wpływów jakie echem odbijają się na "A kto słaby niech jada jarzyny".

Cała zjawiskowość płyty Kujawskiego opiera się na opozycjach i ich często groteskowym, a z pewnością szalenie intrygującym zestawianiu. Na nowym materiale szranki toczą ze sobą motywy eksperymentalne z klubowymi, a co za tym idzie ciche z głośnymi, abstrakcyjne, z przebojowymi, atmosferyczne z podniosłymi. Fundamentem jest eksperymentalna w brzmieniu i narracji elektronika zbudowana na glitchach, szumach, odgłosach. Na niej wykwitają wątki klubowe (dropy, uderzenia, hałaśliwe kulminacje, rave'owe riffy wyszarpane wprost z eurodance'owego kotła) o soczystym, nasyconym brzmieniu (często o metalicznym, industrialnym kolorycie) przeznaczone wprost na mocne basowe soundsystemy. W samej warstwie melodycznej można natknąć się z kolei na bujne syntezatorowe melodie niczym z horrorów Johna Carpentera ("Kapar ciernisty", "Fasola wielokwiatowa", "Burak ćwikłowy"), które niezauważalnie przeobrażają się w gromką i pełną rozmachu dyskotekową kulminację ("Pieprznik Jadalny","Koper Ogrodowy", "Kozibród porolistny"). Wszystkie te motywy zestawione ze sobą w dużej dynamice tworzą błyskotliwy muzyczny kalejdoskop, zaskakujący co rusz zmianami tematu, brzmienia, nastroju.

Prowadząc quasiklubową narrację Kujawskiemu często udaje się unikać symetrii typowej dla tanecznych estetyk, opartej na regularności pętli i uderzeń. Tym samym ujmuje on w nawias zasady "dyskotekowej" geometrii. Wyekstrahowane zaś z muzyki klubowej motywy (zarówno brzmieniowe, jak i dramaturgiczne), oderwane od swojego kontekstu i wyeksponowane w kompozycjach niczym obiekty galeryjne, brzmią monumentalnie i emanują niezwykłą wręcz świeżością.

Przenoszenie form popularnych na warsztat eksperymentu to strategia, która może się sprawdzić, (jak w przypadku Kujawskiego) potraktowana bez konceptualnej nabożności. "A kto słaby niech jada jarzyny" to przyjemna odskocznia od konwencjonalnego myślenia o muzyce klubowej. Płyta wizjonerska, oryginalna i świetnie brzmiąca. Mam nadzieję, że kanały dystrybucyjne Mik.Musik.!. nie zawiodą i płyta ta odbije się szerszym, niż tylko lokalnym echem. Już dawno bowiem, żadna rodzima jarzyna nie smakowała aż tak świeżo.

BARTEK KUJAWSKI - "A kto słaby niech jada jarzyny"
2016, Mik.Musik.!. / AltaNova Press


piątek, 8 stycznia 2016

Suita na dwa szarpnięcia struny i jedno pociągnięcie smyczkiem / Mike Majkowski "Bright Astonishment of the Night"

Mike Majkowski podąża drogą ascetycznych poszukiwań rozpoczętych na "Why is there something instead of nothing?" (Bocian Rec.) i kontynuowanych na "Neighbouring Objects" (Astral Spirits).

Cisza. Muzyk. Kontrabas. Smyczek. Struna. Akustyka. Rezonans. Kontrabas. Cisza. Muzyk. Struna. Rezonans. Akustyka. Smyczek. Struna. Rezonans. Cisza... . Wariacyjne zestawienie tych kilku haseł byłoby chyba najbardziej fortunnym opisem płyty "Bright Astonishment of the Night", która pod koniec ubiegłego roku ukazała się w katalogu Bocian Rec. Każde słowo więcej, będzie już bowiem zakrawać wobec tak ascetycznego nagrania o nadinterpretację.

Ponad godzinny materiał został ograniczony zaledwie do kilku powtarzających się dźwięków. Szarpnięcie struny, momentami spiętrzone w masywną wibracje, oraz pociągnięcia smyczka, to cała ingerencja kontrabasisty w instrument. Reszta rozgrywa się w ciszy, w której wybrzmiewają dźwięki. Wymowne pauzy pomiędzy kolejnymi gestami obecności instrumentu stają się obszarem akustycznego oddziaływania i dramaturgicznego napięcia. I choć przestrzeń akustyczna (krótkie odbicie sugeruje dość niewielkie pomieszczenie) nie zmienia się ani na chwilę, można odnieść wrażenie, że każda rezonacja niknie w ciszy nieco inaczej.

Minimalistyczny gest artysty, kompozycyjna wstrzemięźliwość, brak melodii (fabuły), transowość powtórzeń, oraz sama tonacja dźwięku skłaniają do kontemplacyjnej formy recepcji. "Bright Astonishment of the Night" to rodzaj dźwiękowej mantry, gdzie kolejne powtórzenia, przerywane są oczyszczającym oddechem, a żarliwość medytacji wzbudza intensywną wibrację. Prostota i surowość formy każe wnikać i kontemplować każdy sączący się dźwięk; jego wybrzmiewanie, rytm powtórzeń, wreszcie, samo źródło tego dźwięku i jego charakter. Intensywne zasłuchanie pozwala odczuć ciężar i zwalistość instrumentu. Suche, drewniane i lekko wulgarne brzmienie pudła rezonansowego kontrabasu potrafi zarówno wzbudzić respekt, jak i hipnotyzować.

Asceza "Bright Astonishment of the Night" ma ograniczoną paletę odcieni, jednak bije od niej niespotykany magnetyzm, pozwalający bez pamięci zatopić się w cyklu niemających końca powtórzeń.

 
MIKE MAJKOWSKI "Bright Astonishment of the Night"
2015, Bocian Rec. 




środa, 6 stycznia 2016

Zimowe igraszki Jerzego Igora / Jerz Igor "Zimą"

Lepi bałwany, gra na soplach, przełamuje lody i topi śniegi. Ze śnieżnych kurzawek i spod puchatych zasp, w zimowej odsłonie powraca Jerz Igor. Nowa płyta "Zimą" to najlepszy sposób na rozgrzanie w przykre styczniowe mrozy.

Na wstępie muszę nieco ukorzyć się przed czytelnikami, nie lada bowiem problem miałem z przyswojeniem pierwszej płyty Jerzego. Wynikał on głównie z niemożności przełamania stereotypowego obrazu rodzimej piosenki dla dzieci, zakorzenionego we mnie od pacholęcia. Osłuchany w baby bangerach Andrzeja Korzyńskiego, z filmów o przygodach Pana Kleksa, a także naznaczony repertuarem Fasolek, nieprędko dałem się przekonać, przede wszystkim, do kołysankowej formy zaproponowanej przez Jerzego Igora, a także do nostalgicznych, smutnych i mało "przebojowych" tekstów. Dopiero kiedy zaczęliśmy co raz częściej przemieszczać się samochodem, wraz z towarzyszką w tylnym foteliku, "Mała płyta" zagościła w odtwarzaczu na stałe. Zarówno jako drogowy soundtrack do usypiania córki, jak i balsam kojący nerwy ojca - kierowcy. Ale tak naprawdę na dobre zauroczyłem się Jerzym Igorem dopiero w momencie, gdy odkryłem samego siebie jako adresata tych piosenek, oraz kiedy odrzuciłem istnienie granicy między wrażliwością dorosłą a dziecięcą.

Zimowa odsłona Jerzego Igora, jest rozwinięciem muzycznych wątków z pierwszej płyty. Podaną w formie jeszcze bardziej wysmakowanej i urokliwej, nie stroniącej tym razem od szybszych temp i wpadających w ucho "przebojów". Ciepło jakie towarzyszy nagraniom Jerzego nie wynika jedynie z familijnego charakteru materiału, ale obecne jest również za sprawą egzotycznych brzmień i zamorskich inspiracji, w któreobfituje zimowa płyta. "Co robił śnieg?" i "Ryby" to leniwe kompozycje, oparte na wiodącej gitarze akustycznej, otulonej bogatą aranżacją teł, oraz swingującą sekcją rytmiczną. Przywołują echa americany, podanej w najsmaczniejszej interpretacji bliskiej dokonaniom Lambchop, czy piosenkom Jim'a o'Rourke. W południowoamerykańskie tropiki przenosi nas z kolei... "Mróz", kołysząc słuchaczy melancholijną bossa novą, która mogłaby pochodzić z repertuaru Astrud Gilberto. (Swoją drogą zadziwiające jak wiele piosenek o zimie posiada tak ciepłe i delikatne aranżacje). W bigbitowy karnawał zabierają nas singlowe "Sanki", które przebojem dołączają do żelaznego repertuaru piosenki zimowej, tuż obok takich szlagierów jak "Kulig" Skaldów, "Kiedy pada śnieg", T-Raperów Z Nad Wisły, czy "Zimy żal" z Kabaretu Starszych Panów. "Dzień" brzmieniem klawiszy, przywołuje wspomnienie avant popowych produkcji Stereolab. Z resztą, cały materiał można odczytywać przez pryzmat tej eklektycznej i melodyjnej estetyki, odciskającej swój koloryt na przełomie lat 90-tych i zerowych. Na sam koniec, Jerz Igor zaprasza na karaoke, pozostawiając słuchaczom tekst piosenki i wolną rękę do wymyślenia do niego melodii (przyznam szczerze, że ze zwrotką jakoś poszło, ale już na refrenie niechybnie poległa moja muzykalność).

O unikalności nagrań Jerzego Igora niech świadczy muzyczna elegancja, skrojona z szerokich inspiracji, oraz treść pozbawiona infantylizacji, czy dydaktycznych pretensji. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że teksty piosenek pozbawione są fantasmagorycznych, baśniowych odlotów, pozostając blisko realności widzianej przez pryzmat dziecięcej wrażliwości. W parze z nieskomplikowanymi tekstami i przejrzystą fabułą, podąża niezwykła melodyjność materiału, bogactwo aranżacji, szerokie instrumentarium i doświadczenie muzyków (głównie z kręgu Lado ABC). Mając w perspektywie tak udaną, zaplanowaną z najmniejszymi detalami produkcję, kontekst wiekowy dla odbiorców muzyki Jerzego znika całkowicie.

"Zimą" to po prostu znakomita muzyka rozrywkowa, bez względu na wiek. Tak jak mnie inspiruje do poszukiwania w niej estetycznych odniesień, czy aranżacyjnych smaczków, tak pierwsze takty "Sanek" inspirują moją córkę do tanecznego podrygiwania.

 

JERZ IGOR "Zimą"
2015