poniedziałek, 30 grudnia 2013

Złota rybka / BOKKA - "Bokka"

Gdybym miał rozpatrywać debiut tajemniczego tria BOKKA w kategoriach oryginalności, poszukiwania własnych form wypowiedzi, czy poszerzania ram gatunkowych to album ten nie mógłby zostać przeze mnie doceniony. "Bokka" to bowiem pełna odtwórczość, bezwstydnie czerpiąca zarówno  z muzycznych jak i wizerunkowych (anonimowość) wzorców skandynawskiego electropopu spod znaku The Knife, Röyksopp. Lykke Li, Múm, Fever Ray czy nawet Goat.
Wsłuchując się szczegółowo i dogłębnie w ten album nie miałem jednak nawet przez chwilę wątpliwości, że sięgnięcie przez BOKKĘ do sprawdzonych i modnych estetyk jest działaniem w pełni świadomym. Z przekonaniem o premedytacji intencji twórców - muzycznie udokumentowaną doskonałą znajomością gatunkowych meandrów i zgrabnością poruszania się po nich - pozostaje jedynie rozliczać ich tak jak malarskich kopistów; z warsztatu i dotrzymania wierności oryginałowi. I właśnie w tych kategoriach "Bokka" wypada wręcz wybornie.

Wysoki poziom realizatorski i produkcyjny tego materiału; bogactwo muzycznych środków wyrazu; śmiałe sięganie do instrumentów akustycznych, syntetycznych, a także własnych, preparowanych; pełna świadomość stylistyki pozwalająca na komponowanie "alternatywnych przebojów"; zapadanie w pamięci charakterystycznym brzmieniem, głosem, melodią; talent do tworzenia chwytliwych motywów; a wreszcie poświęcanie dużej uwagi detalom nadającym muzyce kolorytu stawia ten debiut wysoko pomiędzy światowymi "gwiazdami" electropop. (muzyczne konotacje BOKKI z innymi wykonawcami fantastycznie opisał w swojej recenzji dla Onetu Paweł Gzyl). 

Jakże uderzająca jest również w przypadku BOKKI umiejętność poruszania się na rynku muzycznym i promowania produktu (doskonałe orientowanie się w koniunkturze muzycznej; nastrojowy klimat muzyki, oraz tajemnicza aura towarzysząca projektowi; próba wytworzenia wokół niego enigmatycznej aury, która mogłaby połączyć słuchaczy więzią wtajemniczenia).

Za tak w pełni przemyślanym projektem jakim jest BOKKA nie mogą stać amatorzy, gdyż jego oddziaływanie wydaje się być doskonale zaplanowane na długo przed premierą. Wobec powyższego  BOKKA jawi się jako gruba ryba w przebraniu małej złotej rybki spełniającej oczekiwania polskiej publiczności na świetnie wyprodukowany, przebojowy, alternatywno-popowy album. Sprawi on bez wątpienia dużo niezobowiązującej radości słuchania, ma też wszystko by w szybkim czasie nabrać aury kultowości. Nie ulega również wątpliwości że 2014 rok będzie należał właśnie do tego projektu i z pewnością zobaczymy go na większości plenerowych festiwali w Polsce (Opener już zabookowany)



BOKKA - "Bokka"
2013, Nextpop

niedziela, 29 grudnia 2013

Między duchowością a konwencją / Jacaszek - "Pieśni"

Wychowałem się w typowo katolickiej rodzinie i zapewne jak większość moich rówieśników co tydzień posyłany byłem na niedzielną mszę do pobliskiego kościoła. Jakże Ja się wycierpiałem tym cyklicznym obowiązkiem podpierania kościelnych ścian i filarów, oraz uczestnictwem w tych pustych obrzędach wyzutych z jakiegokolwiek ładunku duchowego. (O podobnych refleksjach ze swojego dzieciństwa w kontekście kina podzielił się niedawno Bartosz Żurawiecki na łamach Dwutygodnika).
Wszystkie te lata dziecięcego umartwiania (mając w sobie wiele z tresury Pawłowa) spędzone na coniedzielnym kościelnym dyżurze, wryły głęboko do mojej podświadomości treści których nie zapomnę już raczej do końca życia; tekstu liturgii katolickiej mszy świętej, oraz melodii i słów kościelnych pieśni. Nawet dziś obudzony w środku nocy jestem w stanie odtworzyć te słowa z pamięci, choćby i na wyrywki.

Powtarzane automatycznie i bezrefleksyjnie teksty i melodie liturgii zostały pozbawione swojego znaczenia. Zamiast stanowić punkt wyjścia do własnych rozważań i modlitw stały się wręcz niezrozumiałą mantrą, rodzajem bezmyślnej wyliczanki. Podobnie jak powtarzane w nieskończoność słowo, które w końcu traci funkcję komunikatu stając się dźwiękowym tworem, tak słowa liturgii choć powszechnie znane przestały być słyszalne a ich wymiar duchowy ulotnił się. Piękno liryki i piękno melodii straciły swą wartość symboliczną. 

Na zatarcie się znaczenia duchowego i symbolicznego pieśni kościelnych zwrócił uwagę również Michał Jacaszek - uznany muzyk i producent eksplorujący peryferia muzyki elektronicznej i klasycznej; poszukiwacz dźwiękowego sacrum w odległej polskiej tradycji i kulturze duchowej; przywracający archaiczny język historii we współczesne realia z zachowaniem wierności  i szacunku wobec interpretowanych treści. On to właśnie pod auspicjami Narodowego Centrum Kultury podjął się realizacji intrygującej idei reinterpretacji wybranych pieśni kościelnych. Tak powstały "Pieśni" - zbiór siedmiu kompozycji kościelnych.

Motywacją dla Jacaszka była chęć ukazania osłuchanych kościelnych klasyków w takiej wersji, aby oddać tkwiące w nich pierwotne piękno, liryzm, smutek, skupienie, czy zadumę, oraz wyeksponować ich walor duchowy. Sam tłumaczy swoje intencje, oraz koncept nagrania we wkładce albumu: "... próbowałem wzmocnić i podkreślić ten właśnie metafizyczny poruszający wewnętrznie element, obecny w kościelnych melodiach. Stąd m.in decyzja by zrezygnować z warstwy tekstowej (...) Nieobecność liryki, koncentracja na brzmieniu, harmonii, melodii pozwala nieco inaczej kontemplować te utwory przesunąć uwagę na te aspekty mniej widoczne w momencie kiedy pieśń ta funkcjonuje w typowym liturgicznym kontekście".

Jacaszek podszedł do swojej pracy - z wyraźnie słyszalną w warstwie dźwiękowej i adekwatną do interpretowanego materiału źródłowego - pokorą. Muzyk nie ulega pokusie przejaskrawienia, czy patosu. Jego pomysłem na odświeżenie pieśni nie jest też bynajmniej dekonstrukcja. Swoje awangardowe oblicze objawia skromnie i jedynie w służebnej wobec kościelnych melodii roli; w postaci ambientowo-dronowych, teł, głuchych miarowych uderzeń, czy glitchowych przesterów przecinających piękne katedralne pogłosy. 
Centralny punk każdej z siedmiu kompozycji stanowią jednak instrumenty smyczkowe Dominika Dublimowskiego i Anny Śmiszek - Wesołowskiej. Elektronika zostaje użyta do wyeksponowania żywych instrumentów, oraz do budowania dramaturgi, choć Jacaszek nie eksponuje jej aż z takim rozmachem jak na mojej ulubionej jego płycie "Glimmer"

Oszczędność aranżacyjna kompozytora "Pieśni" kieruje myśli słuchacza w stronę pierwotnych intencji treści liturgicznych; w stronę skupienia i duchowości, ale przez skromność twórczej ekspresji i pokorne podejście do tematu kompozycje sprawiają wrażenie jedynie delikatnie nakreślonego szkicu.  Momentami mam wrażenie, jakby Jacaszek aż nazbyt zachowawczo podszedł do tematu, tak aby przypadkiem nie przekroczyć granicy dobrego smaku. Autor rozmyślnie unika ryzyka, a muzyka ani na chwilę nie staje się zbyt gwałtowna. Jednak taka uległość wobec materiału źródłowego niezbyt korzystnie wpływa na ogólny odbiór "Pieśni". Po raz pierwszy w twórczości Jacaszka wątki akustyczne i elektroniczne miast zazębiać się podążają oddzielnie nie wpływając na siebie wzajemnie. Następuje bolesne rozdarcie pomiędzy akustyczną melodią, a syntetycznym tłem, a narracja toczy się dwutorowo.

Skromna ingerencja dźwięków elektroniki w kompozycjach ogranicza wymowę "Pieśni" jedynie do roli osobistej modlitwy, rozmowy z Bogiem. Jacaszek zupełnie ignoruje zaś inną fundamentalną rolą kościelnych pieśni pomijając ich walor integrujący i powszechny który może objawiać się w formie podnoszenia na duchu, zagrzewania do boju, czy wzajemnego solidaryzowania się. Swą interpretacje kościelnych melodii ograniczył jedynie do jednowymiarowej roli ignorując fakt, że ich mistycyzm i sakralność ma nie tylko wymiar indywidualny ale i zbiorowy. Być może efektem tego jest wrażenie, że warstwa muzyczna "Pieśni" jest niezbyt przekonującą i dość konwencjonalną aranżacją.

Nie sposób "Pieśni" komentować również w oderwaniu od "Komplety" Stefana Wesołowskiego (2006), w której nagraniu brał udział Michał Jacaszek. Obie te kompozycje łączy przecież bardzo podobna idea. Jednak płyta Wesołowskiego stworzona na zlecenie Dominikanów, a będąca sama w sobie fragmentem muzycznej liturgii mszy świętej; surowa i z wokalami wydaje się być kompozycją bardziej przekonującą i nasyconą duchem niż "Pieśni".  Z tamtych prostych i ujmujących, komponowanych od zera utworów wyłania się niezwykła sakralna moc, która trzyma słuchacza w pełnym kontemplacji (choćby nad aranżacją) skupieniu. U Jacaszka ten nastrój wydaje się być mocno zamglony, a "Pieśni" ani nie urzekają prostotą, ani nie emanują bogactwem.

Czy zatem udało się Jacaszkowi odtworzyć w "Pieśniach"  mistykę liturgii i nasycić osłuchane kościelne melodie duchem? Czy udało mu się przywrócić należny im nastrój sakralności, wskrzesić w nie moc symboliczną? Myślę, że na to pytanie każdy w zależności od swojego stanu duchowego odpowie sobie sam. Jeśli zaś oceniać "Pieśni" w kontekście jedynie muzycznym, to moim zdaniem nie wnoszą one nic inspirującego i odświeżającego w estetykę kościelnej pieśni pozostawiając ją tak samo skostniałą jak była w momencie kiedy narodziła się koncepcja tego nagrania. Niestety przedstawione kompozycje nie wnoszą nic nowego również do muzyki samego Jacaszka, sprawiając wrażenie nagranych bez pomysłu, pasji i iskry bożej.

JACASZEK - "Pieśni"
2013, Narodowe Centrum Kultury

piątek, 20 grudnia 2013

Jaka to melodia? / Marcin Ciupidro - "Talking tree"

Bartek Chaciński znów rozbił interpretacyjny bank porównując fragmenty debiutanckiej  płyty Marcina Ciupidro z dokonaniami Tortoise, czy Steve'a Reicha. Jego recenzja wytrąciłby jednak oręż z dłoni nie jednemu w miarę osłuchanemu recenzentowi, bo nie sposób uwolnić się w trakcie słuchania "Talking tree" od myślenia o fragmentach "TNT", czy "Standards" avant rockowej formacji z Chicago, czy też o eksperymentach z repetycją aranżowanych przez amerykańskiego awangardzistę na podobne instrumentarium którego używa Ciupidro. Nie można nie myśleć również o Vytwórni Om i nagraniach Robotobiboka (którego Marcin był członkiem), a którego echa pobrzmiewają w pastelowych partiach Mooga, i kojących dźwiękach wibrafonu. 

Pozostaje zatem skupić się na najważniejszym walorze tej płyty, czyli na jej melodyjności - pięknie wyeksponowanej nagraniem i produkcją Michała Kupicza. Odpowiadają za nią przede wszystkim ciepła barwa wibrafonu Ciupidro, szklana i dźwięczna marimba japońskiej instrumentalistki Shoko Sakai, oraz atłasowe brzmienie klarnetu Mateusza Rybickiego. Dla uzupełnienia warto dodać, że skład został dopełniony o sekcję rytmiczną, w której nagraniu brało udział trzech perkusistów; Hubert Zemler, Wojciech Romanowski i Marcin Rak, oraz kontrabasista Zbigniew Kozera.

Wcale nie mam ambicji przebijać porównania skrzętnie wymienione przez redaktora Chacińskiego i ścigać z nim na doszukiwanie się muzycznych odniesień do albumu Ciupidro, ale słuchając tej płyty dopadła mnie refleksja, że tak otwarcie eksponowana melodyjność "Talking tree" ma w sobie coś z melodyjności polskiego jazzu lat 60tych w szczególności tego komponowanego do produkcji kinowych. Jak choćby do "Noża w wodzie" gdzie mistrz Komeda lapidarnymi i jakże wpadającymi w ucho motywami puentował dramaturgię odbywającej się na ekranie psychodramy. U Ciupidro współistnienie ciepłego brzmienia z melodią jest w pełni komplementarne. Delikatne i urokliwe instrumenty uwydatniają piękno melodii tworząc zgrabne miniaturowe kompozycje o niezbywalnym uroku filmowej opowieści.
Rzadko kiedy polscy jazzmani przykładają równie wiele uwagi do melodii nie wkraczając przy tym na terytorium zarezerwowane dla muzyki rozrywkowej. Zazwyczaj  traktowana jest ona jako punkt wyjścia do improwizowanych partii, motyw spajający free jazzowe odloty, bądź jest całkowicie pomijana na rzecz instrumentalnej wirtuozerii, czy sonorystycznych eksperymentów.  

"Talking tree" jest płytą przepiękną i urokliwą, intymną i wyciszoną. Może być odpowiednikiem radosnej pozytywki kojącej ucho. Proste i łagodne melodie idealnie współbrzmią z instrumentarium zamieniając tą skromną płytę w kojący grzejniczek, zwłaszcza gdy za oknem zima i mróz.




MARCIN CIUPIDRO - "Talking tree"
2013, Unzipped Fly Records




środa, 18 grudnia 2013

Lapidarium dźwiękokształtów / Kaluza+Majewski+Mazur+Suchar - "Tone Hunting"

Ilekroć sięgam po okładkę wydawnictwa aby odnaleźć na niej trop do interpretacji muzyki tam zawartej tylekroć zastanawiam się czy nie wpadam w pułapkę nadinterpretacji. Niejednokrotnie ilustracje, czy sposób wydania pozwalają mi uformować sposób myślenia i kształt narracji na temat muzyki w momencie kiedy nie za bardzo wiem jak zabrać się za pisanie o niej. Wtedy zastanawiam się nad tym czy muzycy w pełni świadomie ilustrują swoje muzyczne dokonania o takie obrazy a nie inne. Musieliby w takim przypadku prawdopodobnie samemu zinterpretować swoją twórczość aby zilustrować ją adekwatnie. Ale czy muzycy interpretują swoje prace? Na pewno analizują ją pod względem technicznym i pod względem nośności idei jaką wyraża ich muzyka. Ale czy aby wpisują ją w nowe konteksty, odczytują ich drugie dno? Nie odpowiem teraz na to pytanie, ale być może zapytam kiedyś jakiś muzyków o to na ile świadomi możliwości interpretacyjnych dokonują oni wyboru przy wybieraniu oprawy graficznej do swych nagrań tak aby ta korelowała z ideą jaka zawarta jest w muzyce.

Okładka albumu "Tone Hunting" nagranego przez kwartet w składzie; Anna Kaluza (saksofon altowy), Rafał Mazur (bas), Artur Majewski (trąbka), Kuba Suchar (perkusja) wydaje mi się w pełni adekwatna do muzycznej zawartości albumu. W centrum narysowanego tuszem obrazka znajduje się dom. Jego granice tworzą zamkniętą przestrzeń dla postaci znajdujących się w środku, ale przeźroczyste ściany pozwalają zajrzeć z zewnątrz do środka. Niewidzialna ściana nie chroni domowników przed spojrzeniem "obcego", ale najwyraźniej nie mają oni nic do ukrycia, a właściwości ścian wykorzystują jako poszerzenie swojego interioru poza granice domu. Takie otwarcie, nieskrępowana swoboda i kreatywne wykorzystanie przestrzeni jest w mojej interpretacji główną ideą muzyki kwartetu. A oprócz niej jest to dialog.

"Tone Hunting" to jedna kompozycja podzielona na pięć części. Przybiera ona kształt improwizacji, w której następuje swobodna wymiana myśli pomiędzy muzykami. Instrumentarium jest idealnie wyważone tak aby każdy  z muzyków w pełni demokratycznie mógł mieć wpływ na narrację materiału. I mimo, że każdy z nich podąża swoją ścieżką to nie wchodzi innemu w wątek i nie zawłaszcza dla siebie przestrzeni albumu. W przeważającej części materiału Kaluza, Mazur, Suchar i Majewski grają jednocześnie i z odrębnych wątków swoich muzycznych wypowiedzi budują abstrakcyjną jazzową całość. W tej wspólnej rozimprowizowanej formie muzycy skazani są tylko na siebie i swoje umiejętności, a ich artykulacja pozbawiona jest znamion melodyjności i wszelakiego tła. Każdy z instrumentów zawieszony jest w próżni nie stanowiąc dla innego podkładu. Takie ograniczenie zmusza muzyków do dźwiękowej dyscypliny i dużej kreatywności  której wynikiem jest wzajemna wymiana mikro wątków, fragmentarycznych melodii i dźwiękokształtów. Odbywa się ona na zasadzie swoistej "dyskusji instrumentów" artykułowanej całym wachlarzem lapidarnych komunikatów dźwiękowych. W "Tone Hunting" bulgocze jak w garnku, a deliryczne rozedrganie następuje za sprawą niezwykle szybkiej wymiany myśli i dźwięków pomiędzy czwórką muzyków którzy wzajemnie dopełniają swoje pourywane frazy. Ów dialog wyeksponowany jest w ekscytującej formie "akcja - reakcja" opartej na doskonałym kontakcie między muzykami i ich ogromnych umiejętnościach technicznych. We wspólnej pracy tej czwórki muzyków, z których każdy zachowuje pełną indywidualność dźwiękową zawarty jest fundament jazzowej ekspresji oparty na umiejętności słuchania i instynktownego dialogowania pomiędzy członkami składu. 

Kaluzie, Sucharowi, Mazurowi i Majewskiemu udało się stworzyć imponującą kompozycję w której skomplikowane i oparte na ćwiczeniach improwizacyjnych pofragmentowane struktury podane są w sposób lekki, niemal free jazzowy. "Tone Hunting" jest bowiem niezwykle przestrzenną, świetnie skrojoną i swobodną kompozycją, prawdopodobnie przez decyzję o rezygnacji z teł, melodii, elementów ilustracyjnych, czy budujących nastrój.

Ostatnią część kompozycji traktuję jako suplement, żywcem wycięty z ostatniego albumu Mikrokolektywu. Oparta jest ona na dynamicznej pętli o ciepłym drewnianym brzmieniu, z melodyjnym motywem Majewskiego dopowiadanym saksofonem Kaluzy i delikatnie pobudzanym basem Mazura. Możemy usłyszeć w niej ile ciepła i łagodnego nastroju można wprowadzić rozbudowując aranżacje wrocławskiego duetu. 

Jeśli musiałbym wyróżnić spośród tego kwartetu jednego z instrumentalistów, którego artykulacja pobudziła moje zmysły najbardziej to zdecydowałbym się na perkusistę Kubę Suchara, który z każda kolejną płytą wprawia mnie swoją grą w zdumienie połączone z ekscytacja. Jego ekspresja momentami wydaje się dwa razy szybsza od pozostałych muzyków, nadludzko ruchliwa, wielobarwna i ultra dynamiczna.

"Tone Hunting" to znakomita płyta, usiana mikro wątkami pobudzającymi słuchacza do nieustannej koncentracji. Z każdym kolejnym przesłuchaniem zyskuje, bo nie od razu ukazuje swe kunsztowne wnętrze. Słuchacz potrzebuje kilku przesłuchań aby móc dostrzec logikę kompozycji i nauczyć się intrygującego języka w którym komunikują się muzycy.




ANNA KALUZA / ARTUR MAJEWSKI / RAFAŁ MAZUR / KUBA SUCHAR - "Tone Hunting"
2013, Clean Feed

wtorek, 17 grudnia 2013

Anarchia i dyscyplina / Rob Mazurek Exploding Star Orchestra – "Matter Anti-Matter"

Zanim tym razem przejdę do meritum muszę sięgnąć kawałek w przeszłość i przytoczyć kronikę wydarzeń  oraz moich osobistych wspomnień koncertowych związanych z bohaterami tego wpisu, Exploding Star Orchestra (ESO).

Koncept na zbudowanie tej wielkiej orkiestry wypłynął z inicjatywy Roba Mazurka wybitnego kornecisty, kompozytora i improwizatora znanego doskonale wśród fanów nowego jazzu na całym świecie z takich projektów jak choćby Chicago Underground, Isotope 217, Mandarin Movie, Brokeback, Sao Paulo Underground czy ze współpracy z Gastr Del Sol, czy Tortoise. Ideą zawiązania Exploding Star Orchestra była potrzeba zorganizowania szerokiej platformy muzyków, którzy byliby ambasadorami brzmienia chicagowskiego jazzu na świecie. Działanie to było niewątpliwie zainspirowane działalnością założonego w 1965 roku i funkcjonującego do dziś społeczno-kulturowego ruchu AACM (Association for the Advancement of Creative Musicians) działającego na rzecz artystycznej emancypacji afroamerykańskiej społeczności Chicago.

Powołany do życia projekt zadebiutował w styczniu 2007 albumem "We Are All From Somewhere Else" Nagrany został jak na orkiestrę przystało w 14sto osobowym składzie dowodzonym przez Mazurka. W składzie znaleźli się m.in. John McEntire, John Herndon i Jeff Parker lider, oraz członkowie legendarnego Tortoise, flecistka Nicole Mitchell oraz wybitny wibrafonista Jason Adasiewicz - wtedy jeszcze mało rozpoznawalny, ale po późniejszych sukcesach orkiestry - filar składu, bez którego nie zaistniałoby i zapadło w pamięci melomanów jazzu charakterystyczne brzmienie ESO. 

Dokładnie sześć lat temu w grudniu 2007 Rob Mazurek po raz pierwszy zaprezentował  polskiej publiczności swą orkiestrę. Mini tour ESO obejmował cztery polskie miasta: Warszawę, Wrocław, Kraków i Łódź. Mnie spotkał zaszczyt uczestniczyć w dwudniowym karnawale chicagowskiego jazzu w legendarnej łódzkiej Jazzdze (4-5.12) i były to jedne z najpiękniejszych i najbardziej zachwycających koncertów jakich byłem świadkiem.
Mazurek zaimprowizował w Polsce swoją orkiestrę w mocno zmienionym i eksperymentalnym składzie. On, lider zespołu i kompozytor w jednym, grający na kornecie i akompaniujący reszcie składu elektronicznymi loopami, któremu towarzyszyli wibrafonista Jason Adasiewicz, kontrabasista Jason Aiemian, perkusista Mike Reed, zaś na trąbce i perkusji współpracujący stale z Mazurkiem obaj członkowie Mikrokolektywu Artur Majewski (trąbka) i Kuba Suchar (perkusja).
Dwudniowy występ luźno oparty na materiale "We Are All From Somewhere Else" był  ekscytującą i trzymającą w napięciu wizytówką chicagowskiego free jazzu doskonale wyważonego między improwizacją a melodyką. Exploding Star Orchestra mimo iż na alternatywnej scenie Chicago reprezentowała najbardziej "konwencjonalne" podejście do jazzu inspirowane free jazzem lat 60tych i psychodelią lat 70tych nie stroniła od eksperymentów, w których odbijały się awangardowe estetyki realizowane w tamtym czasie w tym mieście. W brzmieniu i kompozycjach obecny był zatem element sonorystyczny, eksperymentalny, post rockowy, avant popowy, czy z pogranicza elektroniki. I tak właśnie brzmiała łódzka część trasy koncertowej, do której chętnie teraz powracam sięgając do nieoficjalnego bootlegu. 

W 2008, w lutym Exploding Star Orchestra była już po nagraniu i opublikowaniu swojej drugiej płyty o bardziej eksperymentalnym zacięciu. Tym razem o współpracę poproszony został Bill Dixon - legenda trąbki. Zaś już jesienią na zaproszenie Festiwalu Dialogu Czterech Kultur pełny skład ESO ponownie zawitał do Łodzi. Anonsowany Dixon z powodu choroby zastąpiony został inną żywą legendą Fred'em Andersonem, chicagowskim trębaczem, jednym z założycieli AACM.
Szczerość, energia i zaangażowanie muzyków, oraz euforyczna reakcja publiczności w trakcie koncertu doprowadziła do sytuacji bezprecedensowej i z perspektywy czasu już legendarnej, kiedy to muzycy zarażeni spontanicznością oddanej jej publiki przez kilka następnych dni jamowali dla przyjemności w Jazzdze zamieniając Festiwal Dialogu Czterech Kultur w Festiwal Dialogu z Chicagowskim Jazzem. Niestrudzeni muzycy przez kilka nocy bezustannie improwizowali, a ich zadomowienie w łódzkich realiach sprowadziło to wydarzenie do sytuacji wręcz towarzyskiej w której relacje artysta - słuchacz przerodziły się w relacje czysto koleżeńskie i przyjacielskie. Było to jedno z najbardziej chlubnych wydarzeń muzycznych w ostatnich dziejach miasta Łodzi.

Kolejnym przystankiem w kronice Exploding Star Orchestra, który doprowadzi nas w końcu do meritum tego wpisu jest występ tej formacji w Brazylii w maju 2009.  To właśnie tam odbyła się rejestracja koncertu, który teraz możemy odsłuchiwać na nowym wydawnictwie orkiestry "Matter Anti-Matter"
W Sao Paulo Mazurek zgromadził aż 15sto osobowy skład w którym prócz niego, lidera, kompozytora i kornecisty, wystąpili trzej perkusiści Mike Reed, John Herndon, Chad Taylor (dołączył z klasycznego składu Chicago Underground), wibrafonista Jason Adasiewicz, trębacze Steve Well, Jeb Bishop (utwór otwierający), flecistka Nicole Mitchell, saksofoniści Matana Roberts (alt) Matt Bauder (tenor), wokalista Damom Locks, basista Matthew Lux, obsługujący elektronikę Kevin Drumm (!) i Guilherme Granado (Sao Paulo Underground), oraz obsługujący perkusjonalia Mauricio Takara (Sao Paulo Underground). Honorowym członkiem składu, został saksofonista Roscoe Mitchell, wybitnie zasłużony dla rozwoju chicagowskiego jazzu, członek legendarnego składu Art Ensemble Of Chcicago.


Materiał ten ukazuje się po serii bardziej radykalnych i konceptualnych propozycji, które w 2013 roku zaprezentował nam Rob Mazurek. Zaczynając na eksperymentalnym i odlatującym w stronę kosmicznego jazzu "The Space Between" sygnowanym jako Rob Mazurek Exploding Star Electro Acoustic Ensemble, świetnym łączącym free z eksperymentem i sonorystyką "Skull Session" (Rob Mazurek Octet), kończąc na dość przeciętnym jak na możliwości składu "Tres Cabeças Loucuras" - albumie Sao Paulo Underground. Na tle wymienionych (tylko tegorocznych) wydawnictw "Matter Anti-Matter" jawi się jako ukłon w stronę pełnej rozmachu energetycznej erupcji orkiestrowego free jazzu

Część pierwszą "Matter Anti-Matter" opatrzoną podtytułem "Sixty-Three Moons Of Jupiter" otwiera łagodne intro dęciaków ("Lo And Volcanic"), które po chwili ulega naporowi jazzowego big bandu. Słuchacz zostaje wessany w ekstatyczną improwizację, w której muzycy w twórczym szale starają "przekrzyczeć się" i zaznaczyć swą obecność
Płynne przejście do "Europa" dyktuje dynamiczną narrację czystego free, opartego na chwytliwych frazach i transowym rytmie, wśród których Roscoe Mitchell znajduje miejsce do saksofonowej ekspresji. Tuż przed końcem kompozycji wątek nagle urywa się by na tle ambientowej elektroniki pojawił się oniryczny wokal zakończony gromkim uderzeniem jazzowej ściany dźwięku. To z niej po chwili wyłania się chwytliwy motyw południowo-amerykańskiej fiesty "Ganymede And The Ice Parade".  
Kolejna kompozycja "Callisto The Bear" zbudowana jest na ciężkiej grze perkusji i charakterystycznych dla ESO melodyjnych pasażach instrumentów dętych wygrywających główny motyw melodii, oraz na płynącym niezależnie swoim torem saksofonem Mitchell'a. Wszystko to kończy kulminacja, po której następuje kapitalne przejście w "Himalia A Metaphor For Joe Frazier". Jest to zapętlony motyw na wibrafonie i perkusji, z towarzyszącą sporadycznie trąbką, na których tle sam Mazurek wygłasza głosem amerykańskiego kaznodziei, bądź sportowego mistrza ceremonii płomienną tyradę dedykowaną pamięci Joe Fraziera - wybitnego amerykańskiego pięściarza. To chyba najbardziej urokliwy muzycznie fragment tej płyty.
"Almathea Is Red" podąża w stronę sonorystycznej improwizacji opartej w głównej mierze na delirycznych perkusjonaliach i elektronice, które wciągają w tą eksperymentalną grę pozostałe instrumenty.
"Elara Beneath The Underground" rozpoczyna plemienny flet Nicole Mitchell rodem z funkowej psychodelii lat 70tych, wspaniale puentowany stonowaną frazą całej orkiestry. Ta kompozycja to czas na popisy solowe. Po solówce Nicole Mitchell przychodzi czas na chwilę dla wibrafonu Adasiewicza, któremu wspaniale wtórują perkusiści. Po chwili jako główny motyw pojawia się saksofon Roscoe Mitchella', a do gry włączają się kolejne instrumenty po raz kolejny doprowadzając kompozycję do wrzenia.
W "Pasiphae Gives Birth To The Minotaur" znów słyszymy przemowę Mazurka, niesioną zmasowaną i niezwykle motoryczną sekcją rytmiczną uwijającej się w nieprawdopodobnym tempie. Dodajmy do tego ekstatyczne instrumenty dęte i mamy wymarzony (choć może zbyt krótki) euforyczny finał pełen energii i jazzowego zgiełku, z którego wynurza się melodyjna fraza Mazurka dopinająca album klamrą.

Ta część wydawnictwa, "Sixty-Three Moons Of Jupiter" to popis pracy zespołowej, ale przede wszystkim organizacji muzycznej tak dużego składu instrumentalistów. Mazurek doskonale panuje nad kompozycjami dozując miejsce dla wszelkich jazzowych form artykulacji, inkorporując jednocześnie elementy melodyczne i sonorystyczne, dynamiczne i nastrojowe. W jednej chwili potrafi przejść od żywiołowego szaleństwa orkiestrowej improwizacji w chwytliwą, melodyjną frazę. Jest również wielce wszechstronny jako kompozytor potrafiąc sięgać zarówno do tradycji wielkich orkiestr jazzowych (Sun Ra and His Arkestra), multiinstrumentalnych kolektywów (Art Ensemble of Chicago) jak i do klasycznego free, psychodelii, bądź też egzotyki. Dokonuje tego w sposób niezwykle harmonijny, niekiedy zaledwie w odstępie kilku taktów zderzając epicki rozmach z intymnym wyciszeniem.

Druga płyta wydawnictwa to jak wskazuje sam podtytuł "Electronic Works" tegoroczne impresje elektroniczne samego Mazurka. To zdecydowanie inny świat niż płyta numer jeden. To prywatny zbiór eksperymentów z elektronicznym brzmieniem o charakterze ambientowym i nieco chaotycznej konstrukcji. Jako producent elektroniki ukazuje znane już z wcześniejszych eksperymentów swoje mroczne oblicze. W części kompozycji ("Cryogenics After The Land Of Spirals" ) dźwięk zostaje podporządkowany linearnej narracji zmierzając do redukcji dźwięków do tych najbardziej hipnotycznych i halucynogennych. Mazurek sięga w nich po ascetyczne konstrukcje ambientowego izolacjonizmu, czy minimal music opartego na wibrujących dronach, przesterach i pogłosach. Inne kompozycje ("Stalking The Spectrum Of Inevitable") ulegają z kolei entropii tworząc nieuporządkowane struktury dźwięków i piętrząc noisowe, chropowate brzmienia, aby doprowadzić całość do kosmicznej abstrakcji. To zdecydowanie elektronika dla fanów Kevina Drumma, pod którego wpływami znalazł się Mazurek za sprawą znajomości i muzycznej współpracy.


Jeśli ktoś dotąd nie był pewien że Rob Mazurek jest postacią dla współczesnego jazzu wybitną to po przesłuchaniu "Matter Anti-Matter" nie powinien mieć już co do tego żadnych wątpliwości. Płyta ta jest bowiem dowodem, że mamy do czynienia z prawdziwym człowiekiem renesansu, nieustającym w dźwiękowych poszukiwaniach, a także z muzykiem wciąż cieszącym się graniem. 
Mazurek to niestrudzony krzewiciel chicagowskiej tradycji, improwizator o otwartym umyśle i jazzowy obywatel świata chętny na wszelakie artystyczne kolaboracje. To muzyczny geniusz który w jednym dziele, takim jak "Matter Anti-Matter" potrafi ukazać różne podejścia do kompozycji zarówno zdyscyplinowanie jak i anarchię. Dokonuje tego w iście artystyczny sposób, utrzymując w 15sto osobowej grupie wirtuozów i improwizatorów pełną dyscyplinę, a pozwalając sobie na anarchię jedynie w solowych kompozycjach. Na taką metodę pracy mogą pozwolić sobie jedynie charyzmatyczni i inspirujący liderzy.



ROB MAZUREK EXPLODING STAR ORCHESTRA – "Matter Anti-Matter"
2013, RogueArt




wtorek, 3 grudnia 2013

American dream Kuby Ziołka / T'ien Lai - "Da'at"

Prestiżowy portal z muzyką alternatywną The Quietus w swoim podsumowaniu roku wyraźnie docenił eksplozję polskiej muzyki niezależnej, której twarzą i wizytówką w 2013 jest bez wątpienia Kuba Ziołek. Jego album "Cień chmury nad ukrytym polem" sygnowany nazwą Stara Rzeka został sklasyfikowany na dwunastej pozycji rankingu najlepszych płyt mijającego roku (deklasując bardzo solidną konkurencję). Fakt ten traktuję nie tylko jako osobisty sukces niezwykle utalentowanego Ziołka, ale również całej polskiej sceny niezależnej, która eksponując swoją niezaprzeczalną oryginalność podbiła serca słuchaczy i krytyków w kraju i na świecie.
Projekt Stara Rzeka słuchany nawet teraz, ponad pół roku od premiery wciąż zaskakuje bogactwem pomysłów, wielowątkowością kompozycji, czy unikalnością nastroju. Sam Ziołek - nieustannie pozostając w twórczym procesie - z powodzeniem zdyskontował swój artystyczny sukces w projektach Alameda 3 i Hokei. Teraz zaś swą hiperaktywność potwierdza nagraną wespół z Łukaszem Jędrzejczakiem w ramach projektu T'ien Lai płytą "Da'at" 
Czy również ten album mógłby zostać oceniony przez brytyjski portal podobnie wysoko jak Stara Rzeka?

"Da'at" to monolityczna dźwiękowa struktura powoli wprowadzająca słuchacza w trans. To hipnotyczna mantra, wibrująca mięsistymi dronami. Spotyka się tu ambient, kosmische musik, ezoteryczna atmosfera (pobudzana tajemniczą oprawą i otoczką projektu inspirowanego kabałą), zaś charakterystyczne dla Ziołka sugestywne elementy folkowe, utrzymane w słowiańskim duchu Obuha zostają tu wzbogacone, bądź zastąpione klimatami bliskowschodnimi ("Tron").
T'ien Lai to najbardziej statyczny i jednorodny projekt z prezentowanych przez Ziołka w tym roku. Oparty głównie na brzmieniu transowych syntezatorów, shoegaze'owych dronów i psychodelicznych wokaliz zawieszonych w strumieniu pogłosów, czyli na tych samych elementach, na których zbudowane zostały albumy Starej Rzeki i Alameda Trio. W porównaniu jednak z wymienionymi, na "Da'at" ograniczone zostało miejsce dla gitary elektrycznej (odpowiedzialnej do tej pory głównie za fakturę teł), oraz akustycznej (nie licząc transowych akordów "Glorii"), która w niezwykły sposób dodawała lirycznego i folkowego odcienia muzyce Ziołka. Tym razem tło malują gęste pasma syntezatorów o brudnych barwach, oraz wibrujące niczym pustynne powietrze drony, wprowadzające atmosferę mistycznego napięcia. 
Elementem (jak dla mnie nie trafionym) dodanym do stałego elementarza "ziołkowej" ekspresji są wychwycone z fal eteru sample radiowej audiosfery, poprzetykanej sensacyjnymi informacjami i miałką muzyką pop. Ów bardzo charakterystyczne sample (Madonna - "Vogue") zostają użyte na płycie (z premedytacją?) w sposób mało subtelny i niechlujny. Nie tworzą z materiałem zwartej całości co i rusz wybijając słuchacza z kontemplacji kosmicznych pejzaży. Być może to celowa strategia Jędrzejczaka i Ziołka aby rozbijajać komfortowy stan muzycznej medytacji brutalnymi wtrętami rzeczywistości, bowiem podobny burzliwy przebieg miał tak nieszczęśliwie i dramatycznie zakończony występ T'ien Lai w łódzkich Owocach i Warzywach. Wtedy również postrzeganie zahipnotyzowanej dronami publiczności rozbijane było krótkimi, irytującymi samplami o większym natężeniu głośności, co sugerowałoby bądź niechlujność wykonawczą i brak koncentracji, kłopoty sprzętowe bądź też, celowe poddawanie słuchacza i jego wrażliwości próbie (tylko czemu miałaby ona służyć?).

Mimo iż sam w sobie "Da'at" jest interesującym wydawnictwem, to z pewnością nie jest to materiał na miarę solowej Starej Rzeki. Hipnotyczny charakter T'ien Lai skazuje go na brzmieniową i kompozycyjną jednolitość, przez co nie skrzy on tak kapitalnymi pomysłami jak "Cień chmury nad ukrytym polem". Nie posiada również tej monstrualnej mocy co "Późne królestwo". Ubyło również folkowego ducha, który wzbogacał wymienione projekty Ziołka o unikalny pierwiastek swojskości i mistycyzmu kultury ludowej. (Pamiętam jak w wywiadzie z Łukaszem Komłą Kuba Ziołek dystansował się od postrzegania jego muzyki przez pryzmat folkowy, czy etniczny nie zdając sobie chyba sprawy z sugestywności tego elementu w swojej muzyce i tego jak bardzo wyróżnia ją na tle innych podobnych muzycznych projektów ze świata) Być może to właśnie właśnie dzięki "Obuhowemu" dziedzictwu muzyk może teraz cieszyć się dwunastą pozycją wśród płyt AD 2013 portalu Quietus.

W moim przekonaniu "Da'at" podważa nieco sens nadaktywności wydawniczej Ziołka. Objawia bowiem w pełnym świetle niebezpieczeństwa jakie mogą stać przed twórcą, który w niepotrzebnym pośpiechu zdradza wszystkie swoje tajemnice. 
Aktywność Ziołka może świadczyć zarówno o niezwykle silnej wierze we własne umiejętności i trzymaniu w zanadrzu całkiem nowych zaskakujących muzycznych koncepcji, bądź też wprost przeciwnie o amatorskiej wręcz potrzebie wyjawienia światu wszystkiego od razu, bez dozowanego oczekiwaniem napięcia związanego z wydaniem kolejnego wydawnictwa. "Da'at" daje świadectwo zmęczenia materiału, braku świeżości i wystrzelenia się z pomysłów, oraz oryginalności, kosztem czego twórca jest zmuszony powielać swoje patenty. Chciałbym się mylić bo jestem wielkim fanem twórczych ambicji Ziołka i jego muzycznych projektów, ale zadziwiającym jest dla mnie fakt, że w przeciągu zaledwie kilku miesięcy tego roku bydgoszczanin zarówno zdołał dorobić się swojej brzmieniowej sygnatury w postaci shoegaze'owego ambientu; stać się liderem polskiego undergroundu (nie tylko jako producent, ale także jako "aktywista" dając mocny głos sprzeciwu wobec nierównemu traktowaniu polskich artystów w trakcie muzycznych, rodzimych festiwali); a także (niestety) wyczerpywać swój unikalny dotąd potencjał artystyczny za sprawą hiperaktywności wydawniczej (choć to, być może po części wina samych wydawnictw)

T'ien Lai wydobyło ze mnie zmęczenie wszechobecnością muzyki Ziołka, ogrywając wszelkie sprawdzone we wcześniejszych projektach patenty, w mniej błyskotliwej formie. Być może zatem przydałaby się tym razem chwila wytchnienia zafundowana słuchaczom, aby znów mogli z taką samą intensywnością być zaskakiwani ponadprzeciętnymi "ziołkowymi" umiejętnościami wypracowywania własnego stylu, łączenia (nawet skrajnych) estetyk i uwodzenia psychodeliczną i ezoteryczną aurą muzyki. 




T'IEN LAI - "Da'at"
2013 Monotype Rec.