Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Monotype Rec.. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Monotype Rec.. Pokaż wszystkie posty

piątek, 24 listopada 2017

Modularne bachanalia / Mirt + Ter „Bachcus Where Are You?” / Ter „Remains”

Tomek Mirt i Magda Ter solo, jak i w duecie zdają się być twórcami konserwatywnymi jak na te czasy. Od lat konsekwentnie rozwijają swoją własną linię programową opartą na analogowych brzmieniach syntezatorów i zestawów modularnych. Pozostają jej równie wierni co niezainteresowani poszukiwaniem alternatywnych form wyrazu dla swej twórczości (z wyjątkiem field recordingu). Nie skaczą pomiędzy gatunkami, właściwie to udanie stronią od nich, podobnie jak od dekonstrukcji. Dodatkowo ich muzyka pozbawiona jest wszelkiej poza muzycznej nadbudowy. Tym co najmocniej emanuje z ich prac jest skupienie na dźwiękach i poszukiwanie najciekawszej przestrzeni dla nich.

Słuchając zarówno duetów, jak i solowych wydawnictw Mirta i Ter przepadam na długie fragmenty w ślepym zasłuchaniu. Dopiero po
jakimś czasie zaczynam osłuchiwać płyty w sposób bardziej analityczny. Zawsze jednak na początku jest przyjemność, przeżywanie nagrań, zanurzanie się w ich dźwiękowej otchłani, podziwianie gęstości kompozycji, ich transowej pulsacji, głębi pogłosów, pociągających barw syntezatorów. Podobnie było w przypadku „Bacchus Where Are You?” co sprawiło, że nie od razu zorientowałem się w istotnych zmianach jakie zaszły w ekspresji dwuosobowego zespołu.

Mirt i Ter na swojej wspólnej płycie, chyba po raz pierwszy tak wyraźnie pokazali pazur. Ich muzyka nabrała drapieżności, charyzmy i co za tym idzie rozmachu. Już nie dryfuje w tłach uwodząc zbłąkane dusze, lecz swoją wyrazistością wręcz doprasza się uwagi. Eteryczność wysoko nasyconych, analogowych plam została zastąpiona mechanicznym sznytem repetytywnych pętli, chropowatością faktur, hałaśliwością szumów, szerokim wachlarzem tektonicznych pogłosów, gęstą rytmiką odpowiadającą w głównej mierze za ornamentacje, ale też podnoszącą dramaturgię nagrań. Zniknęły stojące plamy, podobnie jak ścieżki nagrań terenowych. Wraz z ich zniknięciem nastąpiło przeniesienie uwagi z kontemplacji na transowość.

Mimo słyszalnych zmian w repertuarze duetu, wciąż jednak nie mielibyśmy problemów z rozpoznaniem autorstwa. Dzieje się tak za sprawą charakterystycznej palety analogowych barw, specyficznego posługiwania się elementami rytmicznymi (synkopujące uderzenia, skryte pod głównymi planami kompozycji), a także przez wyraziste głębokie brzmienie, wzbogacające muzykę duetu o oniryczną aurę. Istotna jest w tym miejscu również kultura muzyczna (o której wspominałem przy okazji ubiegłorocznej solówki Mirta), objawiająca się kompozycyjną elegancją,  transparentnością muzycznej narracji, czy estetycznym umiarem. Cechy te sprawiają, że „Bachcus Where Are You?” pozostaje w swojej drapieżności i różnorodności niezwykle harmonijny.

W przypadku solowego wydawnictwa Magdy Ter kontemplacji przepastnych analogowych krajobrazów towarzyszy udana próba zdynamizowania ich za pomocą rytmu. Znajduję w tym wiele podobieństw z nie tak dawno opisywaną przeze mnie epką Michała Wolskiego „The New World”. „Remains” to produkcja wymarzona wręcz do praktykowania głębokiego słuchania. Wszystkie jej elementy pracują nad aranżacją dźwiękowej głębi. Głębi, a wręcz otchłani bowiem przestrzenność i rozpiętość brzmieniowa jaką udało się uzyskać Magdzie Ter jest absolutnie zniewalająca. Mają na to wpływ plamy syntezatorów przemieszczające się między planami, raz migocząc z tła, aby po chwili wysunąć się na przód i imponować swą masywnością. Także wszelkie zewy, szumy pulsujące organiczną wibracją. Gromkie uderzenia jak i misterne sekwencje rytmiczne, które bardziej niż nakręcając dynamikę, rezonują natchnionymi pogłosami. Tutaj doprawdy można medytować nad dźwiękiem i przestrzenią, zatracając przy tym poczucie czasu.

Solowy album Ter jest jeszcze bardziej esencjonalny i absorbujący niż duet z Mirtem. Jawi mi się jak elektroniczna trawestacja buddyjskiej muzyki sakralnej. Z całym anturażem dzwonków, talerzyków, bębnów i akompaniamentem basowych trąb dung chen, przenikliwych szałamaj (gyaling) i rogów muszlowych, tu zainscenizowanych za pomocą modularnej aparatury. Być może na ten trop naprowadziła mnie, okładka płyty, być może miała właśnie mnie tak naprowadzić, ale prawdą jest, że wieńcząca płytę kompozycja nr 6 brzmi jak orkiestra przeszywających obojów towarzysząca tybetańskiemu świętu.

Magda Ter nagrała album o imponującym brzmieniowym kolorycie. Pełen niuansów modulujących przestrzeń, subtelny w budowaniu narracji i natchniony w kreowaniu atmosfery. Jeśli komuś byłoby mało, jest już suplement.

MIRT + TER „Bachcus Where Are You?”
2017, Monotype Rec.

TER „Remains”
2017, Jasień Rec.


 

czwartek, 10 września 2015

Odżywcze walory owsianki / Pokorski & Fischerle „John, Betty & Stella”

Album duetu Pokorski – Fischerle to kooperacja dwóch utalentowanych muzyków o niezwykle szerokich horyzontach artystycznych, którzy jako twórcy najlepiej czują się w swobodzie stylistycznego eklektyzmu. Łączy ich zamiłowanie do koncept albumów i inscenizacji dźwiękowych, realizowanych głównie w formie słuchowisk. Szczególne miejsce w dyskografii obu producentów zajmuje bajka i jej muzyczna adaptacja. Nie powinno zatem zaskakiwać, że ich pierwszy wspólny materiał jest właśnie sumą dotychczasowych artystycznych doświadczeń związanych z teatrem wyobraźni.

„John, Betty & Stella” jest słuchowiskiem wyreżyserowanym w oparciu o archiwalne taśmy do nauki języka angielskiego. Ze zgromadzonego na starych winylach materiału źródłowego, Pokorski i Fischerle powycinali podręcznikowe scenki rodzajowe, aby następnie poddać je muzycznej adaptacji. Wynikiem tego działania jest przypominający serię skeczy zabawny i surrealistyczny kolaż dialogów, akustycznych efektów i muzyki, który na pierwszym planie eksponuje poczucie humoru jego twórców. Elementarzowe rozmówki trójki bohaterów zostały spuentowane jawnie groteskowo, a humorystyczny efekt został osiągnięty przez udramatyzowanie dźwiękowym imaginarium schematycznych, podręcznikowych dialogów. Nasycone suspensem nagrania sprawiają, że zwykła rozmowa o odżywczych walorach owsianki nabiera atmosfery dreszczowca i trzyma słuchacza w hitchcockowskim napięciu. Zresztą filmowe nawiązania pojawiają się na płycie częściej, choćby w warstwach melodycznych nawiązujących do jazzowych ścieżek dźwiękowych sensacyjno-przygodowych produkcji w stylu „Różowej pantery”, czy „Fantomasa”.

Muzyczne panopticum inscenizacji składa się zarówno z elementów harmonijnych w postaci klawiszy wijących się „bliskowschodnimi” melodiami, przestrzennej gitary, piskliwych wyziewów lfo, dronujących teł, czy akordów kontrabasu, oraz sonorystycznych odgłosów, szmerów, szumów, plumkań ,oraz field recordingów. Ten zbiór muzycznych osobliwości tworzy spektakl dźwiękowej metafory nadający fabule odrealnionej aury, błyskotliwie kontrastującej ze sztampową treścią scenek rodzajowych.

Pokorski i Wysocki brawurowo rozwijają inscenizację przyrządzając z eklektycznym rozmachem koktajl gatunkowych rozmaitości. W zaskakujący sposób łączą ze sobą wątki eksperymentalne, ambientowe, elektroniczne, jazzowe, czy egzotyczne nie stroniąc również od down tempo i dub techno. Jednak pomimo, iż twórcy nie rzadko odnoszą się do elementów współczesnej elektroniki, cała aranżacja pozostaje przykryta brzmieniową patyną. Wyraźnie zakurzona i przytłumiona produkcja, przypomina retro stylistykę rodem z pocztówki dźwiękowej, co świetnie koresponduje z pochodzącymi z lat 70tych rozmówkami.

"John, Betty & Stella” to lekcja języka angielskiego, która może szczególnie ucieszyć fanów groteski. Surrealistyczna wyobraźnia twórców adaptacji, Jakuba Pokorskiego i Mateusza Wysockiego wywraca do góry nogami edukacyjny walor rozmówek czyniąc z nich smakowity spektakl pure nonsensu.


POKORSKI & FISCHERLE „John, Betty & Stella”
2015, Monotype Rec.

sobota, 14 marca 2015

Kulisy słuchowisk cz. 4 Jakub Pokorski

Kulisy realizacji słuchowisk zdradza Jakub Pokorski (Krojc).

Twoje nagrania śmiało można uznać za słuchowiska („Prix”, „John, Betty, Stella”, „Fotogram”, „Kid 78”), mimo że marginalną część stanowi w nich warstwa słowna (właściwie obecna jedynie jako kolekcja wokalnych sampi). Jednak słuchając twojej muzyki i poznając jej kontekst na każdym kroku napotyka się na dokładnie wyreżyserowaną fabułę. Skąd u Ciebie wzięła się namiętność do fabularyzacji muzyki?

JP. Staram się nadać muzyce jakiś sens, znaczenie, dodać jej wartość w postaci prostej fabuły, lub opowieści. Nigdy nie byłem przesadnym fanem płyt „konceptualnych” Pink Floyd, czy The Beatles ale upodobanie do fabularyzacji wyniosłem z czasów nagrywania z Lao Che takich płyt jak "Powstanie Warszawskie", czy "Gospel". Nie oznacza to jednak, że siadam do instrumentów tylko wtedy, kiedy wiem już o czym będzie płyta lub utwór. Często pierwsze zarysy są improwizacją, zaś ich ostateczny kształt i brzmienie zostaje nadane dopiero kiedy wiem już o czym będzie całe wydawnictwo.

W twoich adaptacjach muzyka i dźwięki zastępują słowa. Jak odbywa się ten proces interpretacji i transkrypcji. Czy chodzi jedynie o budowanie nastroju opowieści? Jak dźwięki imitują słowa? Czy w kontekście słuchowiska dźwięki są bardziej uniwersalne / funkcjonalne / sugestywne od tekstu?

JP. Kiedy chcesz opowiedzieć jakąś historię bez użycia słów, musisz sięgnąć po inne środki wyrazu, najlepiej takie, które uderzą w emocje i wyobraźnię słuchacza. Z jednej strony nie jest to zadanie łatwe, bo przecież opowiadasz konkretną historię. Z drugiej jednak strony nie opowiadasz szczegółów, ponieważ nie są one w tym przypadku istotne. Ważne jest generalne odczucie, klimat i skojarzenia słuchacza związane z tematem, na który naprowadza tytuł utworu, brzmienia w nim użyte, jego tempo, charakter bitu itd.

Gdzie wyszukujesz sample, z których później budujesz muzyczne fabuły i scenariusze?

JP.  Sample znajduję w przeróżnych miejscach. Głównie są to stare bajki i filmy, które stają się dla mnie inspiracją do nagrywania. Często ich jakość pozostawia wiele do życzenia, jednak ma to swój dodatkowy urok; niska jakość wnosi pewną wartość dodaną do nagrania, przynosi więcej analogowego charakteru i zmiękcza brzmienie utworu.

Wizytówką twojego stylu jest surrealizm, absurd, żart. Twoje realizacje to muzyczne metafory, zdarzenia dźwiękowe i anegdoty, które zawsze opowiadają jakąś historię i często wywołują komiczny efekt. Jak ważne jest dla Ciebie poczucie humoru w twoich nagraniach?

JP. Myślę, że odnosi się to przede wszystkim do moich pierwszych płyt, szczególnie „Kid 78” oraz „Jest M” (Skadja), ponieważ w dużej mierze wykorzystywałem tam sample z animowanych bajek, starych płyt analogowych, zawierających słuchowiska dla dzieci. Duża część z tych sampli, mimo swojej wyjątkowości, brzmi dziś dość infantylnie i śmiesznie. W fajny sposób przekładało się to na charakter całego utworu, w który zostały wplecione. Wydaje mi się, że moje późniejsze nagrania mają w sobie mniej humoru, ponieważ dotykają innych tematów a co za tym idzie płyty te zawierają znacznie mniej „bajkowych” sampli.

Twoje kompozycje przybierają najczęściej formę kolażu opartego na eklektycznym materiale źródłowym i równie eklektycznym komentarzu muzycznym.  Czy taka forma w przypadku słuchowisk pozwala Ci na większą swobodę twórczą? 

JP.  Zdecydowanie tak! Jeśli płyta jest tematyczna i każdy z utworów opowiada jakąś inną od poprzedniego historię, musi być z natury inny. W tym celu trzeba więc sięgnąć po inne brzmienia, sample; bo dają one różnicę, różnorodność. Gdyby nagrać wszystkie utwory na jednym zestawie brzmień i podobnych samplach to trzeba by je zróżnicować …. tekstem. A tego z założenia nie robię.

Opowiedziane przez ciebie historie często podążają w świat bajek, dzieciństwa, niewinności. Czy taka tematyka determinuje użycie formy słuchowiska?

JP. W pewnym sensie tak - tematy powiązane z dzieciństwem i bajkami naturalnie skręcają w kierunku słuchowiska, choć pewnie można by nagrać to zupełnie inaczej, korzystając z innych narzędzi, poruszając inne struny. Dla mnie jednak poruszanie się w tym obszarze jest czymś naturalnym.

piątek, 13 marca 2015

Kulisy słuchowisk cz. 3 Mateusz Wysocki

Kulisy realizacji słuchowisk zdradza Mateusz Wysocki, autor "Mniej niż 40 opowieści" (2013, BDTA) (recenzja), "Cudowny Koń Księcia Witolda" (2014, Bitik. Oficyna Wydawnicza Związku Karaimów Polskich) (recenzja), "John Betty, Stella" (2015, Monotype).

Wydaje się że słuchowisko jest formą szczególnie Ci bliską. W jaki sposób realizujesz się w niej, jakie otwiera możliwości artystycznej kreacji, których nie daje „zwykłe muzykowanie”?

MW. Słuchowisko wprowadza do muzyki język, a co z tym idzie – komunikat, którego sama muzyka jest przecież pozbawiona. W słuchowisku abstrakcja fal dźwiękowych wchodzi w relację z wyrazistym do granic przekazem werbalnym, co otwiera nowe pole możliwości niedostępnych w samej muzyce.

Co zainspirowało Cię do tworzenia słuchowisk?

MW. Słuchowiskami zainteresowałem się przypadkowo. Samą formułę znam oczywiście z dzieciństwa, ale nie zacząłbym z niej korzystać, gdyby nie podpowiedź organizatorki białostockiego festiwalu Wschód Kultury, która zaproponowała mi wspólny występ z Musą Czachorowskim.


Jak krok po kroku przebiega proces powstawania słuchowiska?

MW. Wybór tematu. Wybór tekstów. Przygotowanie tekstów (jeśli nie są np. przetłumaczone na polski). Redakcja tekstów i przystosowanie ich do głośnego czytania. Rejestracja głosu lektora. Komponowanie. Czynności techniczne. Istnieje również drugi znany mi wariant – najpierw nagrywa się pilotaże (czyli poglądowe odczytania tekstów), potem komponuje się muzykę, a na końcu dogrywa lektora, ale tego wariantu jeszcze nie stosowałem.

Jakie kłopoty napotyka realizator słuchowisk?

MW. To zależy do tego co realizator chce zrobić, więc odpowiem w swoim imieniu i na przykładzie własnych doświadczeń. Słuchowiska przyzwyczaiły nas do ustalonych funkcji poszczególnych płaszczyzn – głos jest na pierwszym planie, natomiast dźwięk zostaje mu podporządkowany, jest oddalony od niego jak równoległe proste w geometrii Euklidesa. Komunikat powinien być czytelny, a narracja niezakłócona. Taka supremacja głosu siłą rzeczy narzuca ilustracyjność oprawy muzycznej. Najbardziej kłopotliwe jest zatem ustalenie funkcji na nowo. W przypadku „Cudownego konia” największy kłopot tkwił już w samych założeniach – ustaleniu par instrumentalistów, którzy bez wiedzy o tym, co nagrała druga osoba, mając przed sobą tylko tekst, musieli się odnieść nie tylko do niego, ale przede wszystkim do potencjału zawartego w drugim instrumencie. Kolejnym wyzwaniem, już po zebraniu całego materiału dźwiękowego (kilkanaście instrumentów o odmiennej charakterystyce brzmienia), było uspójnienie go i znalezienie wspólnego mianownika. W tym wypadku skorzystałem z dubowej obróbki dźwięku i field recordingów

Co jest dla ciebie najciekawsze w realizacji słuchowiska – treść, scenariusz, reżyseria, udźwiękowienie, inscenizacja, wokale?

MW. Każdy z tych elementów jest ciekawy, jednak najbardziej pociągają mnie teoretycznie nieograniczone możliwości kreacyjne.

piątek, 25 lipca 2014

Bałwochwalstwo / Gaap Kvlt - "Void"

Ambient to gatunek, w którym z reguły nie dzieje się zbyt wiele. Jednak owo "niewiele" w większości przypadków oznacza bardzo wiele i bywa kluczowe dla zaistnienia nagrania w pamięci słuchacza. To estetyka, która oddziałuje na zmysły, emocje i wyobraźnie, nieczęsto zaskakując bogactwem elementów dźwiękowych, czy wirtuozerią kompozytora. To forma muzyczna wymagająca od twórcy przede wszystkim alchemicznych umiejętności łączenia dźwiękowej materii. Być może kluczem do osiągnięcia zadowalających rezultatów przy użyciu minimalnej ilości środków jest finezja i intuicja artysty, który dysponując ograniczoną paletą jest w stanie zaciekawić słuchacza swoją muzyką. Na szeroko komentowanym albumie "Void" anonimowego, (prawdopodobnie rodzimego) projektu GAAP KVLT finezja, to element, którego nieobecność najbardziej rzuca się w uszy.

Na płycie GAAP KVLT minimalizm nie posiada, ani głębi, ani drugiego dna. Oszczędność (choć może lepszym określeniem byłaby "ubogość") aranżacyjna obnaża bezsilność twórczą autora w zmaganiu się z dźwiękową ascezą. Na "Void" ani przez chwilę nie czuć alchemicznego zmysłu do łączenia dźwięków w fantazyjne słuchowiska, czy kontemplacyjne ewokacje izolacjonistycznego ambientu. Narracja muzyczna zbudowana nad wyraz czytelnie, z jakże typowych brzmień, miast zagęszczać przestrzeń, czy zawiązywać dramaturgię, najzwyczajniej nuży.

Zaangażowanie rytmiki w przestrzeń ambientu wytwarza pewną aranżacyjną sytuację, w której element dynamiczny trzeba wprowadzić w kontekst muzyki, w taki sposób, aby nie wyglądał na przypadkowy. U GAAP KVLT bity brzmią zaś jak dodane mimochodem, w desperackiej próbie urozmaicenia dramaturgii nagrania. Ani nie dynamizują materiału, ani nie zagęszczają narracji. Są gołe i dotkliwie rzucają się w uszy. Podobnie ma się rzecz z pętlami, mało zróżnicowanymi i boleśnie monotonnymi. Co zaś się tyczy brzmienia ich i elementów składowych, w tym przypadku tylko sampli, to ich dyskusyjna atrakcyjność przywodzi na myśl presetowe bazy dźwięków dołączanych w pakietach do oprogramowania muzycznego.

Trudno ukryć w muzyce GAAP KVLT fascynacji tuzami rozmaitych gałęzi ambientu. Niestety próba ich reinterpretacji, czy może zwyczajnego naśladownictwa wydaje się niezręcznym faux pas. Jeśli "Void" miałby być bowiem odpowiedzią na twórczość Demdike Stare, czy The Haxan Cloack, to brzmi przy nich jak dziecięca opowieść o duchach przy prawdziwych egzorcyzmach. (Można w tym momencie i najzupełniej przytomnie sparafrazować kwiecisty bon mot klasyka jakoby "ludzie popijający kawę ze Starbucksa poczuli ciągoty do dark ambientów, choć nigdy nawet nie asystowali przy egzorcyzmach"). Również instrumentalne nawiązania do bliskowschodniej egzotyki ("Peganum Harmala"), oraz ich sztampowa realizacja musi wywoływać uśmiech politowania wśród fanów Muslimgauze, zaś ślamazarnie przeciągane, wątłe drony, zostają już na starcie zmiażdżone przy tektonicznym pandemonium Lustmorda.

"Void" to jakże adekwatny tytuł dla tego wydawnictwa. To muzyka pozbawiona drugiego planu, a nawet tła. Wszystko odbywa się na widoku, jednowymiarowo. Schematyczność i przewidywalność tej muzyki jest wręcz nieznośna, a wyczekiwanie końca kompozycji jawi się bolesnym obowiązkiem recenzenta. Wątki kompozytorskie i aranżacyjne wykorzystują swój potencjał po chwili słuchania. Nie ma co liczyć na dysonanse, kulminacje, czy kontrasty w warstwie formalnej, ani też na jakąkolwiek namiętności w warstwie nastrojowej. Góruje zniechęcające znużenie od pierwszego do ostatniego utworu. Przejrzystość intencji i czytelność kompozycji nie wynika tu z ascetycznego kunsztu kompozycyjnego i operowania minimalizmem, ale z braku pomysłów na dramaturgię i rozwinięcie muzycznej fabuły.

Album tego anonimowego producenta wyraźnie obnaża współczesną tendencję do pochopnego wydawania nagrań twórcom o umiejętnościach technicznych i wyobraźni muzycznej pozwalającej jedynie na ekspozycje ich artystycznych wynurzeń w domowym zaciszu i jedynie dla własnych uszu.
"Void" pomimo szumnych zapowiedzi, to niestety, ale żaden kult, a jedynie pusty ceremoniał. Bałwochwalswo. Pustka dźwiękowa, która idzie w parze z pustką emocjonalną. 

GAAP KVLT - "Void"
2014, Monotype Rec.


GAAP KVLT - MIGHT from MonotypeRec on Vimeo.

wtorek, 1 kwietnia 2014

Zaburzenia proporcji / We Will Fail - "Verstörung"

Nie mogę zarzucić sobie tego, że nie próbowałem zauroczyć się debiutancką płytą Aleksandry Grünholz. Zwłaszcza po spływających zewsząd entuzjastycznych opiniach dotyczących jej debiutanckiego albumu. Stąd długo zwlekałem ze swoją recenzją ponawiając kolejne, niezliczone próby nawiązania kontaktu między mną a muzyką zawartą na krążku "Verstörung". Zastanawiam się jednak, biorąc pod uwagę mroczny, magmowy charakter płyty czy taki kontakt jest w ogóle możliwy? Czuje, bowiem jakby ten materiał szczelnie oblepiał moje zmysły lepką, gęstą mgłą, która zamazuje detale, niweluje kontrasty, stępia wrażliwość. Specyficzny wdzięk brudnej, narkotycznej abstrakcji We Will Fail ma intensywność opium, odurza, wprawia w katatonię, wywołując odrętwienie myślowe i permanentny bad trip. Grünholz sugestywną mocą swojej muzyki może nawiązywać do austriackiej szkoły brutalnego realizmu, wnikliwej, choć prowadzonej z dystansu społecznej obserwacji, spod znaku Bernhardta, Jelinek, Hanekego, czy Seidla. Ta projekcja to waga ciężka, spektakl, który nie przynosi ani ukojenia, ani katharsis.

Na "Verstörung" imponuje dyscyplina w zachowaniu spójności muzycznej i narracyjnej. Intrygująco wypada kreowanie atmosfery mrocznej, hipnotycznej, transowej, pozbawionej w całej swojej rozciągłości elementu ludzkiego. Wyjątkowo zgrabne operowanie metalicznymi fakturami, postindustrialnymi pomrukami, ziarnistymi szumami, chropowatymi odgłosami i smolistymi barwami dronujących syntezatorów świadczy o w pełni  świadomym i adekwatnym wykorzystaniu spreparowanej materii dźwiękowej do nastroju kompozycji. Sam fakt szerokiego użycia w materiale nagrań terenowych wydaje się mieć w przypadku We Will Fail drugorzędne znaczenie, po tym jak zostały one intensywnie zmodyfikowane całkowicie uniemożliwiając ich idenyfikację. 

Występują jednak na albumie Grünholz elementy, które skutecznie zaburzają mi jego recepcje, brutalnie przesłaniając jego wymienione wcześniej zalety. Jest to przede wszystkim toporna, konwencjonalna rytmika o typowej dla trip-hopu dynamice, przypominającej również wczesne produkcje dub step'owe, czy idm'owe, z czasów, w których użycie wszelkiej maści beat repeater'ów było jedynie odległą wizją przyszłości. Mozolne, narzucające się, nie modyfikowane, przez całość poszczególnych kompozycji struktury uderzeń mają moc skutecznego odciągania uwagi słuchacza od rozmaitości planów i faktur wibrujących w tle.
Na "Verstörung" przeszkadza mi również brak dramaturgi, kulminacji, przełamań, które w tak gęstej materii dźwięków, niskiej selektywności, monotonii rytmiki i długim czasie kompozycji wydawałyby się elementem wręcz niezbędnym.
Grünholz niebezpiecznie ulega narcystycznej pokusie kontemplowania własnego brzmienia, które z namiętnością i bezgranicznie eksponuje słuchaczom w przydługich repetycjach. W monotonnych pętlach trudno bowiem szukać modyfikacji rytmu, rozwinięcia narracji, czy progresji i tak rzadko występujących akordów, które podobnie jak sample i loopy wrzucone w początku kompozycji wybrzmiewają, aż do końca w stanie surowym i nie zmieniony. Może wystarczyłoby skrócić poszczególne kompozycje, lub z kilku zrezygnować, aby monotonia We Will Fail wydała się bardziej inspirująca, niż irytująca.

Paradoksem "Verstörung", jakże typowym dla debiutantów jest fakt, że pomimo świadomej wizji pozwalającej na zbudowanie ze spójnych elementów intrygującego środowiska dźwiękowego i pasjonującego klimatu, autorka nie potrafi w pełni go wyeksponować kompozycyjnie, zaś jedynym pomysłem na zaprezentowanie bogactwa próbek dźwiękowych, czy faktury sampli jest chroniczna i bolesna repetycja. Grünholz zabrakło przede wszystkim samoograniczenia i powściągliwości producenckiej, która pozwoliłaby jej narzucić bardziej zdecydowane ramy kompozycyjne, a przy tym odnaleźć i uwypuklić wewnętrzna dramaturgię "Verstörung".




WE WILL FAIL - "Verstörung"
2014, MonotypeRec.

poniedziałek, 24 lutego 2014

Gęste i ziarniste / Pokorski - "#33"

Jakub Pokorski to twórca niezwykle eklektyczny i kreatywny, a dodatkowo chyba jedyny opisywany na tym blogu artysta uhonorowany Srebrnym Krzyżem Zasługi.
Jeszcze przed odejściem z Lao Che rozwinął swój poboczny projekt Krojc, aby od 2011 poświęcić całą swoją uwagę jedynie autorskim produkcją. Odtąd zaskakiwał swoich słuchaczy, każdym kolejnym wydawnictwem, żonglując swobodnie wielością elektronicznych stylistyk. Kolejno były to utrzymana w stylistyce lo-fi pastelowa podróż w krainę dzieciństwa i 8-bitowych dźwięków "Kid 78", eklektyczny, utrzymany nieco w przekornej stylistyce bliskiej Lao Che "Odludek", retro-kosmiczny "Prix", czy ambientowa epka z ubiegłego roku "Wieczna miłość". Tym razem, po raz pierwszy sygnując wydawnictwo jedynie swoim nazwiskiem realizuje estetykę glitchowego rave.

Znane dotąd z wcześniejszych albumów "dziecięce", skoczne melodyjki na "#33" ewoluowały w zwinną, ruchliwą rytmikę. Szalone piskliwe pętle nakładają się na siebie tworząc dynamiczną i gęstą glitchową fakturę. Kostropata rytmika, zaszumiała produkcja, pourywane mikro dźwięki i ich "ułomne" ziarniste brzmienia momentami przywodzą na myśl wspomnienie nieodżałowanego projektu Uwe Schmidta - Geeez 'n' Gosh.
Pokorski operuje w bardzo wysokich, bolesnych dla ucha rejestrach, zastępując nieobecny bas płaską, szumiącą stopą o analogowym brzmieniu, bądź jak w "Smog City" raveowymi, energetycznymi akordami, zanurzonych w głębokim pogłosie klawiszy.
Gęsta siatka poszatkowanych uderzeń, mikro sampli, karkołomnych rytmów i abstrakcyjnych brzmień rozrasta się i piętrzy zamieniając w brutalny noisowy atak na uszy słuchacza, wzbudzający nerwowość niczym natrętny alarm antywłamaniowy. 

"#33" to zaledwie cztery utwory, dziesięć minut muzyki. Jednak intensywność dźwięków i dynamika zdarzeń w zupełności to rekompensuje. Pokorski bez ingerencji komputera kreśli szybkie, ultra-dynamiczne abstrakcyjne faktury, z których wyłania się szczebiotliwość soundtracków do animowanych wieczorynek. Ta dziecięca wrażliwość na świat dźwięków przewija się w muzyce Jakuba Pokorskiego od zawsze, jednak na "#33" osiąga najbardziej zadziorny i drapieżny charakter.


POKORSKI - "#33"
2014, MonotypeRec.

piątek, 21 lutego 2014

Techno parad(n)e / Kucharczyk - "Best Fail Compilation" + Iron Noir - "Les Chiffres"

Jesteśmy właśnie świadkami kolejnej erupcji twórczości Wojtka Kucharczyka, której owocami są dwa albumy (solowy "Best Fail Compilation", oraz "Les Chiffres" w duecie z Łukaszem Dziedzicem jako Iron Noir) oraz suplement "Pasy"  komplementarny z epką "Chest" i z jego aktualną solówką. Jak widać nieco to zawiły opis, jak i fakt że szef Mik Musik wydaje w tym samym czasie materiał zarówno dla Monotype jak i BDTA. Żeby jeszcze bardziej skomplikować sytuację, trzeba wspomnieć że materiał na płytę "Best Fail Compilation" pochodzi z przearanżowanego zbioru "Bank Account". Cała ta maskarada świadczy jednak o tym z jak nieszablonowym i hiperaktywnym artystą mamy do czynienia, ale też o silnej integracji i komitywie na polskiej scenie niezależnych wydawców.


KUCHARCZYK - "Best Fail Compilation" / MonotypeRec. 2014


Wydany dla MonotypeRec. solowy album Kucharczyka to kwintesencja jego przewrotnego podejścia do nagrywania muzyki. Z jednej strony masywne, donośne stopy, dostojność potężnego, surowego brzmienia i estetyka motorycznego techno, z drugiej zaś figiel, hucpa, żart oraz permanentna obecność elementu zaskoczenia.
"Best Fail Compilation" jawi się jako zabawka rozkapryszonego dzieciaka, który bada jak dalece można sobie lekceważyć przyjęte granice i estetyczny ład. Kucharczyk inicjuje bezkrwawą rewolucję i nieszkodliwą anarchię. W walce z przyjętymi zasadami i wytycznymi chętnie posługuje się pastiszem wprowadzając w sam środek kipiących klubową energią utworów niespodzianki w postaci zabawnych, kiczowatych melodii, pogwizdywań, niespodziewanych, absurdalnych sampli, zaskakujących odgłosów pochodzenia gębowego, nierównej "pijanej" rytmiki, czy quasi piosenek czym przypomina nieco twórczość Felixa Kubina. Innym sposobem na wytrącenie słuchacza z równowagi jest zaskakiwanie go niezwykle głośnymi i niespodziewanymi w toku narracji uderzeniami kakofonicznych pocisków. Te najczęściej metaliczne i nieprzyjemne w odbiorze wstawki rozbijając zimną strukturę potężnego brzmienia elektroniki spod znaku techno, czy IDM, oraz notorycznie stawiają odbiorce do pionu wyrywając go z bezpiecznej niszy konwencjonalnego postrzegania muzycznych gatunków.

Szef Mik Musik nie sili się na subtelności, drobiazgowość, kunsztowne ozdobniki, czy ornamentykę. Proponuje techno totalne, ciosając twarde bity i obudowując je metalicznymi ścianami dźwięków. Na "Best Fail Compilation" nie brak jednak kompozycji tanecznych - jak na tego producenta przystało - cholernie zgrabnych, dynamicznych, świetnie zaaranżowanych rytmicznie, brzmieniowo i obfitujących wybornymi samplami.

Kucharczyk w swoich solowych nagraniach zrywa z etosem "poważnej", wykoncypowanej i mrocznej elektroniki, infekując każdą estetykę, której się tknie osobliwym, przewrotnym humorem i surrealistyczną wyobraźnią.

IRON NOIR - "Les Chiffres" / BDTA, 2014


Duet Iron Noir wespół z Wojtkiem Kucharczykiem tworzy Łukasz Dziedzic znany choćby z solowego projektu Lugozi nagrywającego dla oficyny Mik Musik.  Ta dwójka "starych wilków" ("Les deux vieux loups") samym sednem swojego projektu uczyniła techno. Mroczne, kostropate, destrukcyjne, a zarazem o mocno tanecznym charakterze. Trans, motoryka, gra nastrojami, rozwijanie kulminacji to elementy ich kompozycji, którymi posługują się z pełnym zawodowstwem i świadomością właściwości muzycznych użytych elementów. Nic dziwnego, że nawet najmniej przystępne dźwięki, na których zbudowana jest większość kompozycji "Les Chiffres" posiadają magnetyczną moc wyciągania na parkiet.

Dwa narracyjne wątki przeplatają się wzajemnie na debiucie Iron Noir. Pierwszy to mroczne i monumentalne, transowe techno, nieskończenie zapętlane, z powoli narastającymi kulminacjami, mocno korespondujące z muzyką RSS B0YS. Siermiężność i ciężar uderzeń, długość kompozycji, brzmieniowy brud, wszechobecny zgiełk i kakofoniczny zamęt testują wytrzymałość słuchacza, mamiąc go jednocześnie hipnotyczną monotonią. Im bowiem dłuższe są kompozycje na "Les Chiffres", im wolniej następują zauważalne zmiany, tym z większym rozmachem narasta muzyczna dramaturgia, stając się doświadczeniem przenikliwym i intrygującym.  Tak dzieje się z utworami "Penetrant"; "Le Fil d'Acier", a w szczególności z najlepszym na płycie "Le Danse Speciale", który bije na głowę najciekawsze momenty ostatniego albumu Actress i jest najlepszą wizytówką "Les Chiffres". "Potykający" się rytm, rozłażące się trzeszczące faktury, zgrzyt, hałas i przekompresowane dźwięki zatykające słuchawki, oraz głośniki to fascynujące studium muzycznego rozpadu i powstawania dźwiękowych zgliszczy.
Drugim wątkiem dominującym na płycie, równie odhumanizowanym są glitchowe eksperymenty, o brudnym, mętnym, zaszumiałym brzmieniu. Momentami ewoluują one w kierunku niepokojącego ambientu jak w otwierającym album "Le Debut", gdzie zderzają się ze sobą rytualne, bądź operowe zaśpiewy z metalicznymi uderzeniami industrialnego pochodzenia. Innym razem ("Le Sinus") brzmią jak kraut rockowy eksperyment oparty na niekończącej się analogowej, pulsującej pętli.

Na "Les Chiffres" długie transowe utwory sąsiadują z intrygującymi miniaturami, z których większość oparta na atrakcyjnym loopie ("Le Fut"; "Ce Fer") mogłaby być fundamentem pełnoprawnych kompozycji. Jednak ich obecność poza doraźną atrakcyjnością brzmienia, lub motywu wprowadza nieco dezorganizacji w narracji całego albumu. Porozrzucane, pourywane wątki sprawiają wrażenie przypadkowo porozmieszczanych na trackliście, przez co cierpi nieco dramaturgia tego materiału. 

Album Iron Noir - metaliczny i mroczny - to w przeciwieństwie do "Best Fail Compilation" propozycja bardziej brutalna i destrukcyjna. Mimo podobnej estetyki, motoryki, kompozycji utworów, rozmachu i świetnych kulminacji, album "Les Chiffres" jest wyzbyty przewrotności i figlarności tożsamej z solowymi kompozycjami Kucharczyka. To jednak wielce satysfakcjonująca, choć wymagająca cierpliwego osłuchania gęsta struktura pełna kaleczących opiłków i popsutych brzmień i obszarpanych bitów. 


środa, 19 lutego 2014

Niwelując granice / Emiter - "air | field | feedback"

Integralną częścią niemal wszystkich muzycznych projektów Marcina Dymitera jest field recording. Niezależnie od charakteru materiału dźwięki otoczenia zawsze stanowią jego istotną część. Tak było w przypadku flagowego eksperymentalnego projektu Emiter, alt-country'owego Niskiego Szumu, a przede wszystkim na rejestracjach Field Notesów, na których dokumentował "muzykę" dźwiękowych ekosystemów (m.in.: polskiego pomorza, elektrowni wiatrowych, czy "Sekretnego życia ptaków"). Wszystkie te projekty wskazują na pełną świadomość w użyciu nagrań terenowych, a także na adekwatne posługiwanie się nimi jako integralnymi elementami muzycznej koncepcji Dymitera stawianej na równi z elementami zagranymi.
Również najnowszy materiał  "air | field | feedback" wydany przez Monotype Records jest pokłosiem fascynacji nagraniami terenowymi i jak się wydaje wiele materiału źródłowego czerpie właśnie z zapisów Field Notesu.

Tym razem Dymiter bada zignorowane, bądź zbanalizowane w świadomości słuchaczy dźwięki otoczenia kierując uwagę w stronę dźwiękowej materii obecnej dla każdego słyszącego tu i teraz. Wzmacnia jednak siłę nagrań terenowych poprzez ich udźwiękowienie, a co za tym idzie ich udramatyzowanie.
Emiter na "air | field | feedback" ujarzmia siły natury wkomponowując je w zaplanowaną partyturę. Złowione pojemnościowym mikrofonem dźwięki przyrody zostają uwięzione i poddane edycji. Nie wyrażają już natury i jej żywiołów, stanowiąc jedynie imponujący mariaż z elementami dogranymi przez autora. 
Ów mariaż składa się z trzech elementów składowych, równouprawnionych w narracji całego materiału. Są to nagrania terenowe zarówno pochodzenia naturalnego jak; porywy wiatru, ryk powietrza, deszcz, szum liści, plusk fal, tętent ciężkich mas przelewającej się wody, ptasi harmider i szczebiotanie, oraz pochodzenia industrialnego jak wycie karetki, czy zaszumiały zgiełk miasta.
Drugi z elementów to instrumenty akustyczne (klarnet basowy) i syntetyczne pochodzenia analogowego i cyfrowego wyeksponowane m.in. dronami o różnych częstotliwościach, syntezatorowym plamami, pulsującym lfo, czy cyfrowymi szumami i zakłóceniami. Trzecim elementem układanki są odgłosy elektroakustyczne i sonorystyczne jak choćby pozamuzyczne wykorzystanie klarnetu poprzez wdmuchiwanie w niego bezdźwięcznego powietrza w utworze tytułowym.

"air | field | feedback" otwierają dwie kompozycje "Luftkurort", w których nagrania terenowe stanowią dominantę. Stopniowo do tego dźwiękowego pejzażu dokładane są pozostałe elementy muzycznej nadbudowy, a "syntetyki" wlewają się do świata natury zawłaszczając jego przestrzeń. Z czasem wszystkie składowe materiału przestają być rozpoznawalne imitując się wzajemnie. Dochodzi do alchemicznej syntezy, w której zgiełk otoczenia wydaje się być szumem syntezatora, zaś dźwięk syntetyczny udaje odgłosy natury. Wzajemne przenikanie się dźwięków prowadzi do zatracenia ich źródła a piętrzące się elementy tej muzycznej układanki wieńczy kulminacja "Oscines", w której podniosły dron staje się akompaniamentem dla ptasich treli, oraz widmowych ludzkich zaśpiewów o folkowej proweniencji.
Materiał ewoluuje w uszach słuchacza, a natura zostaje oswojona przez kulturę. "Niewinne" fragmenty nagrań terenowych poprzez ich montaż, oraz wprowadzenie muzycznej dramaturgii zamieniają się w zaaranżowany teatr natchniony potrzebą wyrażenia ekspresji, zaś bezstronny dotąd rejestrator wchodzi w rolę demiurga i kreatora. 

Na"air | field | feedback" Emiter bada oraz niweluje granice między naturą a kulturą, między hałasem a muzyką, czy wreszcie między rejestracją a kreacją. Czyni to jak zawsze w sygnowanych jego obecnością produkcjach bez potrzeby użycia ekstremalnych artykulacji, za to w aurze delikatnej nostalgii i liryzmu skłaniających do spokojnej kontemplacji materiału.

EMITER - "air | field | feedback" 
2014, Monotype Records

wtorek, 3 grudnia 2013

American dream Kuby Ziołka / T'ien Lai - "Da'at"

Prestiżowy portal z muzyką alternatywną The Quietus w swoim podsumowaniu roku wyraźnie docenił eksplozję polskiej muzyki niezależnej, której twarzą i wizytówką w 2013 jest bez wątpienia Kuba Ziołek. Jego album "Cień chmury nad ukrytym polem" sygnowany nazwą Stara Rzeka został sklasyfikowany na dwunastej pozycji rankingu najlepszych płyt mijającego roku (deklasując bardzo solidną konkurencję). Fakt ten traktuję nie tylko jako osobisty sukces niezwykle utalentowanego Ziołka, ale również całej polskiej sceny niezależnej, która eksponując swoją niezaprzeczalną oryginalność podbiła serca słuchaczy i krytyków w kraju i na świecie.
Projekt Stara Rzeka słuchany nawet teraz, ponad pół roku od premiery wciąż zaskakuje bogactwem pomysłów, wielowątkowością kompozycji, czy unikalnością nastroju. Sam Ziołek - nieustannie pozostając w twórczym procesie - z powodzeniem zdyskontował swój artystyczny sukces w projektach Alameda 3 i Hokei. Teraz zaś swą hiperaktywność potwierdza nagraną wespół z Łukaszem Jędrzejczakiem w ramach projektu T'ien Lai płytą "Da'at" 
Czy również ten album mógłby zostać oceniony przez brytyjski portal podobnie wysoko jak Stara Rzeka?

"Da'at" to monolityczna dźwiękowa struktura powoli wprowadzająca słuchacza w trans. To hipnotyczna mantra, wibrująca mięsistymi dronami. Spotyka się tu ambient, kosmische musik, ezoteryczna atmosfera (pobudzana tajemniczą oprawą i otoczką projektu inspirowanego kabałą), zaś charakterystyczne dla Ziołka sugestywne elementy folkowe, utrzymane w słowiańskim duchu Obuha zostają tu wzbogacone, bądź zastąpione klimatami bliskowschodnimi ("Tron").
T'ien Lai to najbardziej statyczny i jednorodny projekt z prezentowanych przez Ziołka w tym roku. Oparty głównie na brzmieniu transowych syntezatorów, shoegaze'owych dronów i psychodelicznych wokaliz zawieszonych w strumieniu pogłosów, czyli na tych samych elementach, na których zbudowane zostały albumy Starej Rzeki i Alameda Trio. W porównaniu jednak z wymienionymi, na "Da'at" ograniczone zostało miejsce dla gitary elektrycznej (odpowiedzialnej do tej pory głównie za fakturę teł), oraz akustycznej (nie licząc transowych akordów "Glorii"), która w niezwykły sposób dodawała lirycznego i folkowego odcienia muzyce Ziołka. Tym razem tło malują gęste pasma syntezatorów o brudnych barwach, oraz wibrujące niczym pustynne powietrze drony, wprowadzające atmosferę mistycznego napięcia. 
Elementem (jak dla mnie nie trafionym) dodanym do stałego elementarza "ziołkowej" ekspresji są wychwycone z fal eteru sample radiowej audiosfery, poprzetykanej sensacyjnymi informacjami i miałką muzyką pop. Ów bardzo charakterystyczne sample (Madonna - "Vogue") zostają użyte na płycie (z premedytacją?) w sposób mało subtelny i niechlujny. Nie tworzą z materiałem zwartej całości co i rusz wybijając słuchacza z kontemplacji kosmicznych pejzaży. Być może to celowa strategia Jędrzejczaka i Ziołka aby rozbijajać komfortowy stan muzycznej medytacji brutalnymi wtrętami rzeczywistości, bowiem podobny burzliwy przebieg miał tak nieszczęśliwie i dramatycznie zakończony występ T'ien Lai w łódzkich Owocach i Warzywach. Wtedy również postrzeganie zahipnotyzowanej dronami publiczności rozbijane było krótkimi, irytującymi samplami o większym natężeniu głośności, co sugerowałoby bądź niechlujność wykonawczą i brak koncentracji, kłopoty sprzętowe bądź też, celowe poddawanie słuchacza i jego wrażliwości próbie (tylko czemu miałaby ona służyć?).

Mimo iż sam w sobie "Da'at" jest interesującym wydawnictwem, to z pewnością nie jest to materiał na miarę solowej Starej Rzeki. Hipnotyczny charakter T'ien Lai skazuje go na brzmieniową i kompozycyjną jednolitość, przez co nie skrzy on tak kapitalnymi pomysłami jak "Cień chmury nad ukrytym polem". Nie posiada również tej monstrualnej mocy co "Późne królestwo". Ubyło również folkowego ducha, który wzbogacał wymienione projekty Ziołka o unikalny pierwiastek swojskości i mistycyzmu kultury ludowej. (Pamiętam jak w wywiadzie z Łukaszem Komłą Kuba Ziołek dystansował się od postrzegania jego muzyki przez pryzmat folkowy, czy etniczny nie zdając sobie chyba sprawy z sugestywności tego elementu w swojej muzyce i tego jak bardzo wyróżnia ją na tle innych podobnych muzycznych projektów ze świata) Być może to właśnie właśnie dzięki "Obuhowemu" dziedzictwu muzyk może teraz cieszyć się dwunastą pozycją wśród płyt AD 2013 portalu Quietus.

W moim przekonaniu "Da'at" podważa nieco sens nadaktywności wydawniczej Ziołka. Objawia bowiem w pełnym świetle niebezpieczeństwa jakie mogą stać przed twórcą, który w niepotrzebnym pośpiechu zdradza wszystkie swoje tajemnice. 
Aktywność Ziołka może świadczyć zarówno o niezwykle silnej wierze we własne umiejętności i trzymaniu w zanadrzu całkiem nowych zaskakujących muzycznych koncepcji, bądź też wprost przeciwnie o amatorskiej wręcz potrzebie wyjawienia światu wszystkiego od razu, bez dozowanego oczekiwaniem napięcia związanego z wydaniem kolejnego wydawnictwa. "Da'at" daje świadectwo zmęczenia materiału, braku świeżości i wystrzelenia się z pomysłów, oraz oryginalności, kosztem czego twórca jest zmuszony powielać swoje patenty. Chciałbym się mylić bo jestem wielkim fanem twórczych ambicji Ziołka i jego muzycznych projektów, ale zadziwiającym jest dla mnie fakt, że w przeciągu zaledwie kilku miesięcy tego roku bydgoszczanin zarówno zdołał dorobić się swojej brzmieniowej sygnatury w postaci shoegaze'owego ambientu; stać się liderem polskiego undergroundu (nie tylko jako producent, ale także jako "aktywista" dając mocny głos sprzeciwu wobec nierównemu traktowaniu polskich artystów w trakcie muzycznych, rodzimych festiwali); a także (niestety) wyczerpywać swój unikalny dotąd potencjał artystyczny za sprawą hiperaktywności wydawniczej (choć to, być może po części wina samych wydawnictw)

T'ien Lai wydobyło ze mnie zmęczenie wszechobecnością muzyki Ziołka, ogrywając wszelkie sprawdzone we wcześniejszych projektach patenty, w mniej błyskotliwej formie. Być może zatem przydałaby się tym razem chwila wytchnienia zafundowana słuchaczom, aby znów mogli z taką samą intensywnością być zaskakiwani ponadprzeciętnymi "ziołkowymi" umiejętnościami wypracowywania własnego stylu, łączenia (nawet skrajnych) estetyk i uwodzenia psychodeliczną i ezoteryczną aurą muzyki. 




T'IEN LAI - "Da'at"
2013 Monotype Rec.

środa, 20 listopada 2013

Szlachetność analogowego brzmienia / Mirt - "Rite of Passage" + Ter - "Fingerprints"

TER - "Fingerprints"
MIRT - "Rite of Passage"
Dwa obrazy Tomka Mirta zdobią dwa nowe wydawnictwa Cat | Sun (sublabel Monotype Rec.). Te dwie premiery to solowy album samego twórcy oprawy graficznej, oraz solowy album Magdy Ter - artystów "zafiksowanych" na punkcie syntezatorów modularnych.

Na okładce "Fingerprints" Magdy Ter swoje wielkie, żółte ślepia wlepia w nas makak czubaty, niezwykle "światły" gatunek, który w stadzie stosuje całkowite równouprawnienie płci. Oczy makaka zdają się być zadziwione czymś, bądź próbują nas wprowadzić w trans swoim hipnotycznym spojrzeniem. 
Podobne spojrzenia kierują na nas bohaterowie surrealistycznej okładki "Rite of passage" Mirta. Jej z pozoru sielski nastrój i scenerię burzy obecność postaci w czarnym jednolitym kostiumie, białej masce z długim czerwonym nosem i umalowanymi policzkami pozująca wraz z kobietą przy Cadillacu, bądź Lincolnie. Wpatrują się w nas zaskoczeni naszą obecnością, na wpół kroku przed wejściem do auta. 
Obie okładki mogą być świetną inspiracją do swobodnego fantazjowania i snucia tajemniczych fabuł. Do próby nawiązywania relacji między dźwiękiem i obrazem. Muzyka Ter i Mirt jak najbardziej sprzyja takim odlotom.

Jeśli natomiast chcielibyśmy uzyskać rzeczywiste analogie pomiędzy oprawą tych płyt, a ich dźwiękową zawartością to wiele z nich znajdziemy przyglądając się detalom tych wydawnictw.  Brak tytułów utworów, informacje o autorstwie zredukowane do niezbędnego minimum wystarczającego jedynie do identyfikacji z dziełem, którego tytuł został wyeksponowany na tylnej obwolucie. Eleganckie, minimalistyczne wydania tonące w ciepłych, pastelowych, jednolitych barwach kojących oko. Taka jest też muzyka obu albumów. Minimalistyczna, wyciszona, hipnotyzująca i nieśpieszna.

Zarówno Mirt jak i Ter pozwalają nam kontemplować pastelowe odcienie modularnego brzmienia. Dźwięków niezwykle szlachetnych, nasyconych, soczystych, selektywnie współistniejących ze sobą. Do rozkoszy doprowadza słuchacza śledzenie tych mięsistych, atłasowych basów dryfujących w tłach, elektrycznych wyładowań arpeggiów, czy stłumionych stóp automatu perkusyjnego, które nadają temu kosmicznemu krajobrazowi dostojnego, leniwego tempa. Te ascetyczne kompozycje oparte zaledwie na kilku dźwiękach, kilku motywach i barwach rozlewają się szerokimi plamami tworząc oniryczne i jak najbardziej psychodeliczne scenerie.

To co różni oba te albumy to indywidualne tory na które artyści kierują swoją koncepcję kosmicznej muzyki, a które doskonale można scharakteryzować jako opozycją pomiędzy elementem dynamicznym Magdy Ter i statycznym Tomka Mirta. 

"Fingerprints" to pozycja bardziej ruchliwa, ale nie mniej hipnotyczna niż "Rite of Passage". Do analogowej osnowy albumu Ter wprowadziła instrumenty perkusyjne, które nadają jej kompozycjom lekkości i atrakcyjnej ornamentyki. Chwilami wkradają się elementy egzotyki (3,5), muzyki klubowej (analogowe subtelne techno (3)), czy też dubowe inklinacje (5).

"Rite of Passage" to z kolei propozycja bardziej statyczna, ambientowa, której autor pozwala nieśpiesznie wybrzmiewać. Przypomina ona w delektowaniu się analogowym brzmieniu współpracę Piotra Kurka i Sylvi Monnier w ramach projektu Suaves Figures. Swoje kontemplacyjne aranżacje Mirt chętnie wzbogaca o rejestracje field recording, wycinki z filmów o zombie, a także egzotyczne brzmienie bansuri - indyjskiego fletu. 
Tytuł albumu Tomka Mirta chciałbym interpretować w taki sposób że, muzyk zaprasza słuchaczy do wspólnego przeżywania ceremonii dźwiękowego rytuału przejścia, w trakcie którego za cenę cierpliwości, koncentracji i uważnej kontemplacji dostąpią oni dźwiękowej inicjacji, aby stać się bardziej dojrzałymi i wrażliwymi słuchaczami. W czasach, w których co raz więcej adresatów kultury ma kłopot z recepcją większego dzieła, w czasach kiedy nowym sposobem na konsumowanie treści muzycznych / kulturowych jest skipowanie płyt i dyktatura fragmentu (singla)  tak rozumiany rytuał przejścia byłby nie do przecenienia.

Muzyczne combo Mirt-Ter występujące wspólnie również na żywo otwiera słuchaczom uszy na szlachetność analogowego brzmienia stawiając na Panteonie te jakże niezgrabne i nie kompaktowe urządzenia jakimi są syntezatory modularne. W ich rękach te maszyny ukazują swoje bogactwo i duszę, a także czarującą usterkowość i nieprzewidywalność. Wskazują jednocześnie, że poprzez ich manualne użycie i oryginalne, mięsiste brzmienie dużo bliżej im do instrumentów akustycznych  niż do cyfrowego interfejsu muzyki laptopowej.

MIRT - "Rite of Passage" / TER - "Fingerprints"
2013 Cat | Sun / Monotype Rec.