niedziela, 22 czerwca 2014

Slow music / Grzegorz Bojanek - "Warm Winter Music"

Grzegorz Bojanek od kilkunastu lat konsekwentnie rozwija swą muzyczną drogę zarówno jako wydawca, kurator, lecz przede wszystkim jako artysta ze smakiem łączący w swojej twórczości fascynację ambientem, field recordingiem i brzmieniem instrumentów akustycznych. Z dala od głównego obiegu krajowego niezalu i od głównych centrów kultury, w zacisznej Częstochowie realizuje swoje kameralne, niespieszne kompozycje, rozwijające się w izolacji od estetycznych mód i trendów.

W kwietniu tego roku ukazał się "Warm Winter Music" materiał wydany na kasecie przez niszową amerykańską oficynę Twin Springs Tapes. Ta skromna, czterdziestominutowa forma będąca impresją autora nad zaskakującą aurą pogodową tegorocznej zimy zawiera muzyczne atrybuty, które wręcz determinują do wydania jej za oceanem. Leniwe pasaże akustycznych gitar, melodyki, czy kontrabasu, zanurzone w dryfujących pogłosach i doprawione szczyptą elektroniki umiejscawiają tą muzykę w nurcie alternatywnego country, którym świat zauroczył się na początku tego wieku. Na "Warm Winter Music", szczególnie w kompozycji "Sometimes It's Sunny In Winter" wyraźnie słyszalne są dźwiękowe reminiscencje reprezentantami chicagowskiego Thrill Jockeya, w szczególności Town And Country, czy Mountains.  

"Sometimes It's Sunny In Winter" wypełniająca pierwszą stronę kasety, oparta na preparowanej w czasie rzeczywistym akustycznej gitarze rozpoczyna się i wieńczy odgłosami pocierania, które przywodzą na myśl szkicowanie na papierze. Gdy narzucimy sobie taką inscenizację muzyki Bojanka, naszym zmysłom ukaże się barwny pejzaż, uformowany harmonijnymi ruchami kompozytora. Leniwe akordy gitary multiplikują i powoli rozmywają się w pogłosach i echach, tworząc rozmazane, pastelowe tła. Kontury instrumentów łagodnie znikają, a muzyka z wolna gęstnieje i przybiera wyraz ciepłej i błogiej ambientowej faktury.
Z kolei kompozycja "Why Is It So Warm?" znajdująca się po drugiej stronie kasety, w przeważającej mierze osnuta na ciepłym brzmieniu nostalgicznego pianina pierwsze moje skojarzenia odsyła do twórczości Williama Basinskiego, i jego długich, egzystujących na granicy jawy i snu suit. Statyczna fraza zapętlona w nastrojową repetycję rozlewa się w gęstą ambientową materię, pod której powierzchnią przemykają ślady terenowych rejestracji. Niestety, gdzieś mniej więcej w połowie tej kompozycji, narracja skręca w stronę relaksacyjnego, new ageowego muzaka. Głównie za sprawą ilustracyjnego fletu, który nieznośnie przypomina fletnię pana i kiczowate koszmarki, spauperyzowanej muzyki południowoamerykańskich Indian, którzy w przebraniu tych z części północnej corocznie ogrywają wszelkie odpusty i festyny w naszym kraju. Na szczęście ten niefortunny fragment, w jaki rozwinął się utwór ratuje końcówka okraszona dzwonkami i akordami gitary modyfikowanymi przez beatmasher (efekt charakterystyczny choćby dla nagrań Klimka (Sebastian Meissner) - artysty związanego swojego czasu z kolońskim Kompaktem, urodzonego nomen omen również w Częstochowie), które niczym wentyl bezpieczeństwa wypuszczają nieco dusznego powietrza z przyciężkiej kompozycji. Ta krótka koda powoduje, że materiał nie pozostawia po sobie rozczarowującego wrażenia. 

Muzyka Bojanka mogłaby być muzycznym odpowiednikiem slow food. Niespieszna, kameralna, czerpiąca garściami z tradycji gatunków (ambient) i tradycyjnych metod kompozycji tożsamych z tymi gatunkami. Żywi się szlachetnością naturalnych brzmień instrumentów akustycznych i ich nastrojowej obecności w elektronicznym środowisku. Jednak od skonstruowania na tej podstawie imponującego dania dzieli autora zbyt sztywne trzymanie się schematów. "Warm Winter Music" jest kompilacją inspiracji Bojanka innymi artystami (oprócz wcześniej wymienionych, można śmiało odnaleźć ślady słabości do muzyki Boards Of Canada, czy Biosphere) i fakt ten determinuje niestety odbiór całej płyty. Pomimo, że nie można zarzucić autorowi braku umiejętności aranżacyjnych i dobrego smaku w zestawianiu ze sobą instrumentów akustycznych i elektronicznych to zawartość albumu wpisuje się w ograny kanon nastrojowego ambientu. Trudno z niego wyłowić ślad twórczej indywidualności Bojanka, a patenty brzmieniowe i kompozytorskie innych twórców bywają przez autora zbyt natrętnie przytaczane. Nie zmienia to jednak faktu, że słuchanie "Warm Winter Music" przynosi rzeczywiste odprężenie od zgiełku awangardy. Ta prostolinijna przyjemność i bijący od niej urok unosi się z głośników kojącym ciepłem, którego nie warto sobie od czasu do czasu odmawiać.



GRZEGORZ BOJANEK - ""Warm Winter Music"
2014, Twin Springs Tapes

wtorek, 17 czerwca 2014

"Nie myślę gatunkami" - wywiad z Mateuszem Wysockim

Foto: Justyna Kociszewska
Muzykę Mateusza Wysockiego odkryłem około roku temu, wraz z wydanymi dla BDTA bajkami tatarskimi nagranymi wespół z Musą Czachorowskim. Następnie poznałem również samego artystę, który okazał się być niezwykle świadomym muzykiem, słuchaczem i obserwatorem zjawisk kulturowych, a także rozmówcą obdarzonym dużym dystansem i poczuciem humoru. Od tego czasu muzyka Wysockiego gościła na łamach 1uchem/1okiem jeszcze dwukrotnie (Fischerle + Szczepanek "W muzeum", Mech "Plaits"), za każdym razem odsłaniając inną estetykę dźwiękową. Mój interlokutor, zaangażowany w gro muzycznych kooperacji jest twórcą niezwykle aktywnym i poszukującym, często poza wszelkimi ramami stylistycznymi. O swoim pojmowaniu eklektyzmu, planach na przyszłość, o tym jak wydać płytę w BDTA oraz o modularnym komarze opowiada Mateusz Wysocki. 

Czy zechciałbyś - nie zajmując więcej niż jeden akapit tekstu - wymienić muzyczne projekty w które jesteś zaangażowany? 
MW: Fischerle, Mech, Porcje Rosołowe, Bouchons d'oreilles, Szubrawy Kot.

Jakimi narzędziami się posługujesz przy komponowaniu? 
MW: Korzystam z Abletona, Max/MSP i Reaktora.

Dub techno, eksperymentalna elektronika, ambient, słuchowiska, bajki, improwizacja, projekty konceptualne, preparowany field recording, prowadzenie net labetu, Mech, Fischerle, Pawlacz Perski, Szubrawy Kot… można by wymieniać bez końca. Czy z którąś  z wymienionych realizacji Mateusz Wysocki utożsamia się najbardziej? 
MW: Raczej nie.

Trudno jednoznacznie zakwalifikować Cię w jakiekolwiek stylistyczne ramy. Jesteś hiperaktywny, sięgasz do różnych źródeł i z łatwością adaptujesz się w różnych muzycznych okolicznościach. Czy kieruje tobą potrzeba poszukiwania dla swojej twórczości najodpowiedniejszego miejsca, estetyki, czy też twoja wszechstronność jest podyktowana pragmatycznymi czynnikami związanymi z byciem zawodowym muzykiem i życia z muzyki? 
MW: Jestem pragmatyczny tylko na tyle, żeby regularnie zapewniać sobie stypendia i móc spędzać czas na robieniu i słuchaniu muzyki. Cała reszta to kierowanie się wyczuciem i tworzenie dźwięków, również takich, na których niewiele zarabiam.

Jak w tej całej aktywności nie stracić kontaktu ze sztuką i światem? Jak określić zdrowe proporcje i nie zdewaluować swojej muzycznej wizji w mnogości projektów. Czy eklektyzm (zmienianie wątków) pomaga nabrać Ci potrzebnego dystansu do własnej sztuki? 
MW: Eklektyzm zakłada istnienie różnych gatunków muzycznych, a ja raczej nie myślę gatunkami. Są oczywiście stylistyki, w pobliżu których lubię przebywać, ale żadnej z nich nie oddaję się w całości, bo byłoby to nierozważne. Żeby nie wpaść w błędne koło i nie opisywać procesu tworzenia, odwołam się chętnie do używanego przez podwórkowych psychologów pojęcia energii. Niezależnie od tego czym w muzyce się zajmuję, wykorzystuję określony rodzaj tej samej energii.

Twoje twórcze poszukiwania zdają się poruszać w obszarach marginalnych dla muzycznego medium (słuchowiska, field recording, preparacje). Chętnie wychodzisz poza ramy muzyki (jak choćby w projekcie „W Muzeum” zrealizowanym wespół z Jackiem Szczepankiem). Czego właściwie szukasz na tych dźwiękowych rubieżach? Czy „tradycyjna” muzyczna ekspresja ogranicza Cię i nie satysfakcjonuje? 
MW:  Mamy wielu tradycjonalistów i nie sądzę, żeby nowi byli nam potrzebni. Mamy przecież ludzi, takich jak Jeff Mills albo Robert Hood, którzy od ponad stu lat spełniają pokładane w nich oczekiwania. Skoro więc ci i wielu innych zdjęli z moich barków obowiązek przedłużania gatunków, mogę spokojnie zająć się swoimi sprawami. Lubię od czasu do czasu posłuchać Jeffa i Roberta, szanuję tradycjonalistów, między innymi dlatego, że można się do nich odnosić, ale mamy też XXI wiek. 

W twoich projektach duża rolę odgrywa głos i tekst. Czy muzyka pełni dla Ciebie rolę służebną wobec tekstu? 
MW: Mój stosunek do tekstu dobrze oddaje to, co kryje się pod jednym z pseudonimów. Wszak Fischerle jest bohaterem literackim. Ten cwaniaczek zarabia na literaturze wykonując dość abstrakcyjną robotę – przed zaśnięciem wyjmuje książki z głowy pewnego szalonego naukowca. To chyba wszystko wyjaśnia. Inaczej ma się natomiast rzecz z samą literaturą. Budzę się wcześnie i, zanim wstanę z łóżka, czytam przez kilka godzin. Zazwyczaj mam jakieś dzieło na wyciągnięcie ręki jak starszy człowiek szklankę ze sztuczną szczęką.

Jesteś (jak mniemam po naturze twoich projektów) osobą wyjątkowo wrażliwą na dźwięk. Czy jakaś szczególna audiosfera jest Ci bliska. Mówiąc oględnie jakie dźwięki/brzmienia Cię inspirują, a jakie drażnią, zarówno w życiu codziennym, jak i w muzyce.
MW: Akceptuję zdecydowaną większość dźwięków tego świata. Przed miastem nie uciekam na wieś. Z tego, co pamiętam najciekawiej brzmią chyba góry. I strojąca się orkiestra symfoniczna nagrana zza ściany. Jeśli chodzi o instrumenty, uwielbiam kontrabas i to, w jaki sposób posługiwał się nim Peter Kowald.

Wraz z Lechem Nienartowiczem jako Porcje Rosołowe zrealizowaliście dźwiękowy mockument "Insects 1-3" gdzie z zamierzeniem podważyliście wiarygodność nagrań terenowych jako dokumentu. Co było intencją w pracy nad preparowanym field recordingiem? Jak wyglądała jego realizacja i recepcja wśród słuchaczy i krytyków? Podobno znaleźli się tacy, którzy byli przekonani, że to prawdziwe odgłosy insektów pojawiły się w materiale?
MW: Owady fascynowały mnie odkąd pamiętam, ale przez długi czas nie myślałem o nich w kategoriach muzycznych. Przełomowy był chyba moment, w którym znalazłem zestawienie miażdżącej biomasy owadów z blado wypadającą przy niej biomasą reszty zwierząt. Fakt, że to owady rządzą ekosystemami, a jednocześnie są słabo rozpoznane i funkcjonują niejako w ukryciu, podziałał jak należy. Założyłem więc projekt Rzut Znajomym i nagrałem minutowy album poświęcony trzem owadom. W tamtym czasie Lecha i mnie pociągała możliwość zredukowania materiału muzycznego do podstawowych zagadnień, takich jak barwa, szum, ziarno czy cisza, więc postanowiliśmy, że wspólnymi siłami rozwiniemy temat. Powstały nagrania, które brzmią dość organicznie, ale dają dużo większe pole manewru niż czysty field recording. Justyna z Gosią urządziły akwaria tak, żeby dawały złudzenie obecności owadów. Poza odbiorcami instalacji udało nam się nabrać również kilku krytyków, ale nie mam im tego za złe. Ostatnio, podczas pracy nad nową instalacją, sugestii uległ nawet kot – przez chwilę uwierzył w modularnego komara.
Wydajesz muzykę zarówno dla zagranicznych, jak i rodzimych labeli. Dostrzegasz jakieś różnice (artystyczne, organizacyjne) między nimi? 
MW: Wydawanie muzyki za granicą to dość odświeżające doświadczenie. Robiąc to, mam pewność, że głównym kryterium jest sama muzyka, a nie umiejętność odnajdywania się w społecznych sytuacjach lub poczucie humoru (dzięki któremu np. Michał Biedota zdecydował się mnie wydawać). Polecam.

Zechciałbyś na koniec zdradzić swoje artystyczne plany na nadchodzącą przyszłość? 
MW: Najwięcej czasu spędzam aktualnie nad udźwiękowieniem legend karaimskich i nową instalacją Porcji Rosołowych (Festiwal Soundplay). Pracuję nad długograjem Mchu i dwoma innymi projektami z Michałem Wolskim. Jeden z nich, wspierany również przez Lecha Nienartowicza, będzie rozwinięciem pomysłów Krzysztofa Bartnickiego na przełożenie Finnegans Wake na informacje o charakterze muzycznym. Ostatnimi czasy zacząłem współpracować z Łukaszem Kacperczykiem (Bouchons d'oreilles) i ze Stefanem Jósem znanym między innymi z Opal Tapes. Kończę również solowy album podsumowujący moją pięcioletnią przygodę z dub techno.

niedziela, 15 czerwca 2014

Trzy strony świata cz. 2 "Muzyka śnienia"/ Spear - "Black Holes, Dead Stars And Melting Genes"

SPEAR -"Black Holes, Dead Stars And Melting Genes" / 2014 / Requiem Records

Pamiętam z jaką mocą ponad dekadę temu, łódzka grupa Spear rozpalała moją wyobraźnię do spółki z "księżycowymi" albumami Coila. Istnienie na rodzimym gruncie formacji eksploatującej dźwiękowo mroczne zakamarki umysłu, w formie wielce zbliżonej do brytyjskiej legendy dark ambientu, wywoływało we mnie prawdziwą młodzieńczą ekscytację. Spear, jak bodaj żaden inny polski zespół potrafił z niemal alchemicznym namaszczeniem połączyć wątki liryczne z dramatycznymi, piękne z przerażającymi; oraz zbudować niezwykle koherentną atmosferę, bez jednej fałszywej nuty, która mogłaby wybić słuchacza z muzycznego transu. Oczekując zapowiedzianej przez Requiem Records nowej płyty tego projektu zadawałem sobie pytanie, czy Spear w dalszym ciągu będzie w stanie mnie tak inspirować i oddziaływać na mnie i moją świadomość? Jeśli o samą muzykę Macieja Ożoga mogłem być spokojny (zebrane na płycie nagrania pochodzą z lat 1999-2002, czyli okresu w którym projekt był mi wielce aktualny), to wątpliwości mogłem mieć raczej co do swojego odbioru. Zastanawiałem się, czy młodzieńcza wrażliwość mająca w sobie coś z fanatycznego entuzjazmu neofity przetrwała próbę czasu i nie zostanie zdyskredytowana przez wiedzę i doświadczenie zaawansowanego słuchacza, który po trwającej ponad dekadę przerwie powraca do odrobinę zapomnianych nagrań.

Muzyka Spear z biegiem działalności twórczej zmierza w stronę radykalnej oszczędności środków. Słuchając "Black Holes, Dead Stars And Melting Genes", aż trudno sobie wyobrazić, ze pierwsze wydawnictwa zespołu momentami zbliżone były bardziej do wokalnej wersji bristolskiego trip-hopu ("Dark Waters Of Light" 1997, "In Search Of Sparks" 1997) niż do rejonów izolacjonistycznego ambientu. Nawet nagrania pochodzące z kolejnego albumu "Saphhire Flower" (2001) podejmują wątki oralne w postaci rytualnych inwokacji i natchnionych spleenem deklamacji, kreując przy tym atmosferę magicznego obrzędu. Jednak wraz ze schyłkiem działalności pod szyldem Spear, twórczość nagrywającego już wtedy solo Ożoga zmierzała do krańcowego ograniczenia elementów rytmicznych, melodycznych i wokalnych na rzecz linearnych snopów dronów, zaklinających słuchaczy statycznością materiału i hipnotycznymi właściwościami dźwięku. Podobną tendencje wykazuje "Black Holes, Dead Stars And Melting Genes" - kompilacja archiwalnych, niepublikowanych, lub wydanych na okazjonalnych składankach utworów, na nowo zmiksowanych i zmasterowanych.

Sześć wydanych przez Requiem Records kompozycji podanych jest w formie długich, oszczędnych gęstniejących dronów oraz skondensowanych brudnych faktur. Mięsiste, rozwlekłe brzmienia lejące się powolnie z głośników niczym substytut psychodelicznych narkotyków wprawiają z każdą minutą słuchania w stan głębokiego odurzenia. Duszne dźwiękowe środowisko, ze zminimalizowaną ilością bodźców estetycznych emanuje medytacyjną atmosferą. Muzyczna materia skomponowana została z tak smolistych substancji i ciemnych fluidów, że nie przenika przez nie choćby błysk światła, pozostawiając kompozycje w całkowitej izolacji od elementów, które mogłyby zaburzyć mroczną i kontemplacyjną harmonię.

Wyraźnie słyszalne jest, że "Black Holes, Dead Stars And Melting Genes" zostało skomponowane przed dekadą, znacząco bowiem różni się od aktualnych tego typu produkcji. Współczesne ambientowe brzmienia bywają przesycone nagromadzeniem pogłosów, ech i przestrzeni, dominują nad słuchaczem soczystością i muskulaturą brzmienia, a momentami brutalnością ekspresji. Chętnie też inkorporują elementy innych gatunków, czy estetyk. Muzyka "Black Holes, Dead Stars And Melting Genes" zdaje się bliższa tradycyjnemu pojmowaniu ambientu jako muzyki tła. Jest niezwykle jednorodna gatunkowo i spójna brzmieniowo. W przypadku Spear mamy do czynienia z niezwykle intymną ekspresją. Brzmienia są zduszone i wycofane, nie narzucając się słuchaczowi i nie dopraszając się jego atencji. To przykład powściągliwości twórczej przynoszącej wspaniałe rezultaty, ukazujący w jaki sposób pustka potrafi być piękna i inspirująca.

Słuchałem tej płyty w różnych środowiskach dźwiękowych, na różnym sprzęcie. Pomimo dość szerokiej rozpiętości okoliczności odsłuchowych z zaskoczeniem śmiem twierdzić, że "Black Holes, Dead Stars And Melting Genes" słuchana nawet w słabych warunkach wpływa na słuchacza w podobny sposób co selektywny odbiór na słuchawkach. Materia tego albumu wydaje się oddziaływać w podobnych sposób w różnych dźwiękowych rejestrach. Nie muszę słuchać dokładnie, wsłuchiwać się i wyławiać dźwięki, a jedynie chłonąć zapętlone basowe pomruki ("In the Wheels"), aby wprowadzić się w stan kojącego odurzenia.

"Black Holes, Dead Stars And Melting Genes" jest muzyką śnienia, emanacją przejmującej, organicznej energii, której wciąż nałogowo ulegam. Transowy rytm imituje uderzanie fal o brzeg spokojnego morza, a jego częstotliwość jest tożsama z regularnością oddechu w fazie półsnu. Wyobraźnia słuchacza i jego wewnętrzny instynkt podążają za tym hipnotycznym pulsem pozwalając uwodzić się bez końca.



część 1:  Trzy strony świata cz.1 "Metafora pamięci"/ RongWrong -"Krwy"

czwartek, 12 czerwca 2014

Trzy strony świata cz.1 "Metafora pamięci"/ RongWrong -"Krwy"

Rok 2013 w polskiej muzyce niezależnej - o czym już przy wielu okazjach wspominałem - w dużej mierze upłynął pod znakiem eksploracji wątków tkwiących u źródeł rodzimego undergroundu. Inspiracje nagraniami sygnowanymi przez legendarny label Obuh mocno ożywiły nowe pokolenie muzyków eksperymentujących z mieszanką brzmień elektronicznych, gitarowych, akustycznych, folkowych, czy ambientowych. Wreszcie, naturalna inspiracja pochodząca z własnego podwórka zaczęła być - parafrazując tytuł albumu Za Siódmą Górą ("Muzyka jakiej świat nie widzi"), a zarazem i motto przyświecające wszystkim wydawnictwom Obuha - bardziej widoczna (i słyszalna) dla świata.

Wykorzystując koniunkturę wzmożonego zainteresowania korzeniami polskiego niezalu wydawnictwo Requiem Records (od dwóch dekad kontynuujące artystyczne poszukiwania Obuha) przygotowało trzy nowe albumy (z czego aż dwa premierowe), zrealizowane przez legendarne już projekty związane z rogalowskim labelem. Akustyczno-etniczny Pathman nagrał "Monady", elektroakustyczny Rongwrong "Krwy", zaś mroczny, ambientowy Spear "Black Holes, Dead Stars And Melting Genes" - materiał zebrany z niepublikowanych nagrań i z niedostępnych już kompilacji. Największym, niewątpliwie sukcesem tych powrotów jest fakt, że nie są one sprokurowane intencją podczepienia się pod panujący trend i odcinaniem kuponów od dawnej "sławy". Wszystkie trzy albumy reprezentują wysoką zawartość artystyczną, która doskonale wpisuje się w dźwiękowe fascynacje i realizacje współczesnej, krajowej sceny niezależnej.

***

RongWrong "Krwy" / 2014 / Requiem Records


Rozpoczynając wpis traktujący o najnowszym albumie projektu RongWrong, nie można nie wspomnieć o innym albumie tej formacji "Historii Alfonsa Czachora" (1996) - jednym z najbardziej niezwykłych wydawnictw w historii polskiej sceny niezależnej - zwłaszcza, że premierowe "Krwy" muzycznie, dramaturgicznie i koncepcyjnie nawiązują do tej legendarnej już realizacji.
"Historia Alfonsa Czachora" sięga głęboko w magiczną przestrzeń kulturową wschodnich rubieży Polski (okolice Czarnej Hańczy) i została osnuta wokół "plątaniny mitów i legend czasów minionych". Dźwiękowa realizacja tego albumu oparta na elektroakustycznych i postindustrialnych odgłosach brawurowo skontrastowana z odgłosami natury, ludowymi dumkami i cerkiewnymi zaśpiewami oparta była na domniemanej legendzie mitycznego Czachora (kim był? Wiedźminem? Pogańskim prorokiem? Ludowym świętym?). Dźwiękowa niesamowitość nagrania, panujący w nim nastrój uniesienia, oraz natchnionego, tajemnego rytuału (zrodzonego z tutejszych, rodzimych wierzeń) połączony z anonimowością twórców, wąskim nakładem i z intrygującym wydaniem (koperta z CD utrzymana w stylistyce retro-albumu zaopatrzona była w pukiel włosów rzekomej wiedźmy) sprawiły, że wydawnictwo RongWrong, samo stało się legendą i do dziś jest białym krukiem rodzimej, niezależnej fonografii.

Po wydaniu "Czachora" zespół zamilkł niemal na 18 lat. Do dziś ze składu nagrywającego "Historię..." (Maciej Piaseczyński, Marcin Kamieniak i Piotr Gałczyński) pozostał jedynie ten pierwszy i to on podjął się kontynuacji muzycznych peregrynacji RongWrong.

Nowe nagrania, a tym samym nowa opowieść toczy się w sercu Puszczy Solskiej wśród lasów, bagien i podmokłych terenów, na których stoczona została największa partyzancka bitwa drugiej wojny światowej, bitwa pod Osuchami. Nazwa albumu -"Krwy" - pochodzi od charakterystycznego rdzawego zabarwienia wód w tym rejonie, które symbolicznie odczytywane są jako przelana krew partyzantów toczących na tym obszarze nierówne walki z okupantem. 
RongWrong pozostaje zatem na ścianie wschodniej (tym razem jest to Zamojszczyzna), a ze sfery realizmu magicznego przenosi się w rzeczywistość historyczną.  Rzeczywistość, nadal żywą i namacalną, obecni wśród żywych są bowiem jej świadkowie; uczestnicy krwawych walk. Fragmenty ich wspomnień zostały przytoczone w formie wypowiedzi w kompozycji "Osuchy", która staje się dramaturgicznym i koncepcyjnym preludium albumu, wprowadzającym słuchacza w kontekst materiału.

"Krwy" nie są inscenizacją dramatycznych wojennych działań, ani próbą ich dźwiękowej rekonstrukcji, a jedynie impresją dedykowaną pamięci bohaterów tych gwałtownych i tragicznych wydarzeń. Nie uświadczymy tu martyrologii, lecz dźwiękową zadumę. To rodzaj muzycznego memento, które w artystyczny i eksperymentalny sposób próbuje odtworzyć krajobraz pamięci.

Metoda kompozycyjna zastosowana przez Piaseczyńskiego na nowej płycie RongWrong pozostaje niemal nie zmieniona od czasów "Czachora". Realizacja przybiera linearny charakter dźwiękowej opowieści. Meandrujące drony, elektroakustyczne hałasy, odgłosy, szmery, trzaski, metaliczne pogłosy, oraz okazjonalnie rytmizujące akcję elektroniczne pętle złowrogo kontrastują z odgłosami natury: śpiewem ptaków, odgłosami owadów, szemrzeniem wody i szumem wiatru, oraz ludzkimi artykulacjami: szeptami, głosami, zaśpiewami, stłumionymi pokrzykiwaniami. Dramaturgia prowadzona jest harmonijnie, bez gwałtownych zwrotów akcji kreując bądź to widmową atmosferę ("Śpiący młyn"), bądź masywną dynamikę spiętrzonych odgłosów ("Osuchy"), bądź też rozpływając się w delikatne, nastrojowe pejzaże ("Wiatrakowo").

"Krwy" nie jest opowieścią tak dziką i nieokiełznaną jak "Historia Alfonsa Czachora". Jej charakter jest wyważony. Bardziej kontemplacyjny niż frenetyczny, refleksyjny niż mistyczny. Za "Alfonsem" drzemie ciężar mitu, zaś "Krwy" w świadomości narodowej Polaków to wciąż żywe rany. Wydarzenia, które opisują nie nabrały jeszcze znaczenia "magicznego", choć to właśnie "Krwy" są krokiem ku ich mitologizacji. Narzędziem tej mitologizacji w przypadku albumu RongWrong jest impresja, która zamienia przestrzeń historyczną w symboliczną. W świetny sposób, zawartość albumu punktuje motto zamieszczone na okładce płyty. "Czas utknął w zawiłej plątaninie losów i zdarzeń, a niedopowiedziana historia krąży niczym duch między światami.". Dźwięki, słowa, szepty, muzyczne plamy i nagrania terenowe, krążą w przestrzeni tej płyty niczym duchy, czy zjawy. Widmowa atmosfera, ucieka od konkretu, rozmazując swoje kontury, oraz tłumiąc odgłosy wojennych dramatów. Pozostawia jednak ślad, wspomnienie, przenosząc je jako metaforę w przestrzeń pamięci.


czwartek, 5 czerwca 2014

Krew, pot i łzy (cz. 2) / Swans - "To Be Kind"

SWANS - "To Be Kind" / 2014 / Young God Records


Na wstępie muszę przyznać, że nigdy nie należałem do psychofanów Swans, podobnie jak do dziś nie jestem fanem gitarowych brzmień. Nie jest jednak możliwością obojętnie przejść obok takiego muzycznego kolosa jakim jest "To Be Kind". Grzechem byłoby zignorować wizję tak totalną i bezkompromisową, jaką funduje nam Michael Gira z ekipą.

Owa bezkompromisowość ujawnia się nie tylko w ekspresji i charyzmie lidera, oraz ekstremalnym brzmieniu zespołu, ale choćby w samej idei nagrywania albumów wyzywająco długich, będących próbą i wyzwaniem dla współczesnych odbiorców. W działaniach Giry imponuje zaciekłość i dyscyplina w realizowaniu artystycznej wizji, bez cienia ustępstw wobec przemysłu muzycznego, słuchaczy, lecz przede wszystkim wobec samego siebie. Kogo obecnie byłoby stać na wydanie dwugodzinnej płyty zawierającej kilkunasto i kilkudziesięciominutowe kompozycje. Kto zrobiłby to w tak brawurowy sposób, aby w trakcie stu dwudziestu minut nawet na chwilę nie stracić atencji słuchacza? Odpowiedź może być tylko jedna. 

Scenariusz realizacji monstrualnego materiału Swansów jest niezwykle finezyjny począwszy od wyważenia proporcji i rozplanowania ich w dwóch godzinach materiału. "To Be Kind" brawurowo splata ze sobą najbardziej skrajne elementy; potęgę gitarowego grania, industrialnego brzmienia i punkowej energii, z niezwykłym flow, unoszonym bluesowym i quasi funkowym groovem. Wpadające w ucho kaznodziejskie deklamacje Giry, wyliczanki, nawiedzone zaśpiewy, oraz wytrwałe budowanie kulminacji, repetytywny trans i psychodeliczne odjazdy zakomponowane radykalnym noisem gitar i brutalną, choć dynamiczną perkusją przybierają wręcz przebojowy sznyt; łatwo wpadając w ucho pomimo destrukcyjnego brzmienia i obfitych, agresywnych aranży. To wszystko gotowane w jednym kotle tworzy dzieło skończone, domknięte w każdym detalu, i przedstawione w okazałą, monumentalną całość. Nawet pomimo ekstremalnie rozbudowanych kompozycji, nie doświadczamy dłużyzn i nudy. Każda "rozwlekła" kompozycja jest uwarunkowana emocjonalnie, oraz prowokuje stan fizycznego wręcz, odczuwania muzyki. Bo "To Be Kind" to krew, pot, łzy, oraz katharsis.

Gira niczym genialny, acz przerażający demiurg z wyrachowaniem i doświadczeniem planuje dźwiękową egzekucję, wywołując wcześniej gorączkę i obłęd. Niespiesznie i z pełną kontrolą prowadzi narrację nie oszczędzając siebie i słuchacza. Kiedy w niewielu przypadkach pozwala sobie wyciszyć i spuścić z tonu robi to tylko po to aby po chwili dokręcić śrubę i ścisnąć za jaja.
Trzeba przyznać, ze bezbłędnie panuje nad dramaturgią i emocjami słuchacza. Uwodzi ("Kirsten Supine"), odurza ("Some Things We Do"), hipnotyzuje i omamia ("Just A Little Boy" - jakby żywcem wycięty z repertuaru Angelo Badalamentiego; "Bring The Sun / Toussaint L'Ouverture " - przejście po między częściami tej najdłuższej kompozycji zaaranżowane psychodelicznymi plamami pianina fendera sprawia, że zamiast demonicznego Giry spodziewam się głosu Jima Morrisona deklamującego słowa "Father (...) I Wan't To Kill You"), wprowadza w trans ("A Little God In My Hands"), aby wreszcie pobudzać ("Screen Shot"), przerażać i wywoływać ekstazę ("She Loves Us", "Oxygene"). Warto jednak zaznaczyć, że wszystkie te elementy potrafią oddziaływać również wewnątrz pojedynczych kompozycji. Zwaliste, bluesowe ballady, natchnione muzycznym spleenem przepoczwarzają się w psychodeliczny odjazd, aby eksplodować industrialnym skowytem pełnym gniewu i furii. Swans jednak nie epatują zgiełkiem bezmyślnie, każde użycie najcięższe artylerii jest w pełni zaplanowane i uzasadnione dramaturgicznie, przydając albumowi dynamiki, barwnych kontrastów i niezwykłej witalności.

Artysta o takiej charyzmie jakiej posiadaczem jest Michael Gira, wolałby spłonąć w piekle niż zadowolić się kompromisem. Wolałby milczeć, nie mając nic do powiedzenia. Gdyby nie był pewny, że jego dzieło nie spełni jego własnych ambicji nigdy nie doszłoby do wznowienia działalności Swans. Dlatego nie powinno dziwić, że po powrocie do nagrywania zespół nadal rzuca na kolana swoimi dokonaniami, bez odwoływania się do muzycznej historii jaką stworzyli przez ponad trzydzieści lat swojego istnienia Gdyby ich działalność rozpoczęła się w 2010 albumem "My Father Will Guide Me Up A Rope To The Sky" dziś również zostaliby ochrzczeni muzycznymi gigantami. Jednak bez takiego bagażu doświadczeń, żaden zespół nie byłby w stanie wykreować epickich spektaklów na miarę "The Seer", czy "To Be Kind". Stąd 60cioletni dziadkowie z pełnym animuszem kopią zadki kolejnego pokolenia, oczarowując słuchaczy i zawstydzając muzyków wyhajpowanych zespolików w stylu Arcade Fire. 

Gira uwarzył dzieło idealne i w pełni skończone. Jako 60cioletni artysta dokonał wnikliwej autoanalizy swoich muzycznych doświadczeń i po egzorcyzmach "The Seer" skomponował dzieło świetnie wyważone i urozmaicone. "To Be Kind" osiąga sakralność hałasu, ujarzmiając chaos i zaprzęgając go w linearne struktury, bez utraty drapieżności i nieokiełznanej energii. Z tego muzycznego kotła nie warto uronić choćby kropli. 

Nie ma zatem wstydu rozpoczynać swojej przygody ze Swans od ich najnowszych albumów "The Seer" i "To Be Kind". Trzeba być jednak przygotowanym, że odwrotny kierunek w podróży po dyskografii zespołu jawi się niczym zmierzanie prosto do jądra ciemności, w krainę autodestrukcji, chaosu, brutalności, do pierwotnego zewu instynktów i namiętności. 

Ps. Po wielokrotnej lekturze "To Be Kind" w mojej wyobraźni zrodziło się muzyczne marzenie, które połączyłoby twórczym radykalizmem drapieżność i bezkompromisowość Swans z temperamentem Matsa Gustafssona. Zawsze kiedy na "To be Kind", zgiełk wznosi się o kilka poziomów nad powierzchnię narracji, konwulsyjnie wybuchając mocą swojej ekspresji, w spiętrzonej ścianie gitar, perkusji i syntezatorów dostrzegam idealne miejsce dla rzeźnickiego saksofonu Szweda. Jedynie taki zestaw muzyków zasługiwałby na określenie "męskie granie".



*** 

Choć doświadczenie, różnica wieku i wielkość dokonań na to nie przystoi, to z pewną dozą dobrych chęci można uznać że Swans (Gira) i Ben Frost grają w tej samej lidze. Z pewnością filozofia ich twórczości jest bardziej zbieżna ze sobą niż przeciwstawna. Obaj muzycy ujarzmiają chaos sprowadzając jego nieprzewidywaną moc w sidła kompozycji. Testosteron, temperament i rozmach jest wyznacznikiem ich ekspresji, dzięki czemu ich dzieła są skrajnie emocjonalne i euforyczne. Emanacja hałasem, zgiełkiem, brudem, brutalnością, mimo swej opresywności ma działanie oczyszczające. Szokuje i podnieca zarówno w formie cyfrowej Frosta, jak i gitarowej Giry, (choć instrumentalne podziały między artystami są co raz mniej widoczne). Obaj muzycy jednakowo nie uznają kompromisów i nie przebierają w środkach, aby ich muzyka stała się doświadczeniem jak najbardziej fizycznym. Jak dotąd obaj swymi najnowszymi albumami brutalnie (dosłownie i w przenośni) znokautowali cała stawkę muzycznych wydawnictw mających premierę w 2014 roku i stali się inspiracja fali młodych (głównie elektronicznych) brutalistów, którzy zdominowali ostatnie miesiące na międzynarodowej scenie niezależnej.

Część 1 "Krew, pot i łzy" / Ben Frost "A u r o r a"

środa, 4 czerwca 2014

Krew, pot i łzy (cz. 1) / Ben Frost - "A u r o r a"

Niespełna miesiąc temu pisałem o pięknie brutalizmu w ujęciu postindustrialnej elektroniki, oraz techno. Na przykładzie albumów Erica Holma, Pedera Mannerfelt'a, The Body i Perc'a starałem się ukazać ewolucję brzydoty w piękno, oraz proces przemiany dźwiękowej obskury, w ekscytujący monument brzmienia wyartykułowany bezkompromisowością, pasją, oraz estetycznym gwałtem na przyzwyczajeniach słuchacza. Chwilę potem premierę miały dwa monstrualne albumy, które swoją wręcz bombastyczną intensywnością ukoronują w muzycznej pamięci rok 2014 jako czas dźwiękowego brutalizmu i ekstatycznego hałasu.
Oba albumy, zarówno "To Be Kind" Swans, jak i "A u r o r a" Bena Frosta ukazują apogeum orgiastycznej energii, która wtłoczona w głośniki gwarantuje katartyczne przeżycie. Sami artyści zdają sobie prawdopodobnie sprawę z podobnego oddziaływania swojej muzyki na słuchacza, bowiem łączą ich zarówno wspólne występy (Frost supportował niektóre ubiegłoroczne koncerty Swans), jak i instrumentaliści (do współpracy nad "Aurorą" zaproszony został Thor Harris perkusista Łabędzi).
Inspiracja Frosta Michael'em Girą - charyzmatycznym liderem Swans - została ujawniona przez Australijczyka dużo wcześniej, bo na albumie "Theory Of Machines" z 2006, gdzie w kompozycje "Stomp" wpleciony został fragment "Red Sheet" Swansów (z albumu "Body To Body, Job To Job"), zaś jeszcze inny utwór został przez Frosta zatytułowany wprost "We Love You Michael Gira" nie pozostawiając złudzeń co do muzycznych fascynacji producenta elektroniki. Z kolei w bonusie do "By The Throat" (2009) zamieszczony został kawałek "Studies For Michael Gira" kolejny hołd złożony legendarnemu frontmanowi. Kokietowanie Giry przyniosło zamierzone rezultaty w postaci zaproszenia Frosta do współpracy przy nagrywaniu kompozycji "A Piece Of The Sky" w trakcie sesji do przedostatniej płyty amerykanów "The Seer". Nie może zatem dziwić, że w 2014 wyczekiwane albumy obu artystów stroją w tę samą estetykę, stanowiąc dla siebie dwa odpowiedniki tej samej estetycznej wrażliwości. Z jednej strony elektroniczna, glitchowa opera i soniczna nawałnica z drugiej zaś samonapędzająca się dźwiękowa epopeja, która zabiera na psychodeliczny, transowy rollercoaster napędzany rockową maszynerią. W tej całej dźwiękowej materii spotęgowanej do granic przyswajania i postrzegania, zarówno u Giry jak i u Frosta brutalizm zostaje przełamany nutą nostalgii i melancholii, wprowadzającej w dźwiękowe zgliszcza pierwiastek ludzki.

BEN FROST - "A u r o r a" / 2014 / Bedroom Community

Na w pełni autorską muzyczną realizację zamieszkującego Islandię Bena Frosta musieliśmy czekać od 2009, kiedy to ukazało się dotychczasowe opus magnum Australijczyka "By The Throat",  uznane przez wiele redakcji i krytyków płytą roku. W między czasie Frost został zaangażowany w liczne kooperacje m.in.: skomponowanie i wykonanie wespół z Daníelem Bjarnasonem ścieżki dźwiękowej do "Solaris" Stanisława Lema; stworzenie muzyki do filmu "Sleeping Beauty" w reżyserii Julii Leigh, oraz realizację opery "The Wasp Factory" dla londyńskiej Royal House Opera. Zaangażowanie w te przedsięwzięcia wymusiły na kompozytorze niezbędny do adaptacji obrazu kompromis, którego rezultatem było odkrycie łagodniejszej strony twórczości Frosta w postaci zdecydowanie bardziej kameralistycznych i intymnych nagrań, zgoła odmiennych od tych tworzonych na własny rachunek.

Oczekiwana zatem od pięciu lat "A u r o r a" z pełnym rozmachem, rozwija bezkompromisowe oblicze Bena Frosta zainicjowane debiutem "Steel Wound" (2003), a kontynuowane z pasją na "Theory Of Machines" (2006) i przede wszystkim "By The Throat" (2009). Jakkolwiek celem każdej z tych płyt, łącznie z tą najnowszą, jest przekroczenie granic ekspresji, oparte na błyskotliwej grze kontrastów (cisza - zgiełk, instrumenty akustyczne - syntetyki, melodyjna nastrojowość - brutalny hałas) proporcje i metody osiągnięcia co raz bardziej radykalnych wypowiedzi ewoluują. I tak brzmienie żywych instrumentów, stanowiących integralną część twórczości Frosta ulega na "Aurorze" całkowitej przemianie. Liryczne melodyjne akustyki (gitara, skrzypce, dęciaki, kontrabas) tak zjawiskowo rozbijające noisową hegemonię, zostały zastąpione silną sekcją rockowo-metalową. Oprócz wspomnianego Thora Harrisa ze Swans, do teamu Frosta dołączył drugi perkusista Greg Fox (były członek metalowego Liturgy), oraz gitarzysta Shahzad Ali Ismaily. Tak zaaranżowana sekcja słusznie sugeruje zaostrzenie brzmienia, oraz ograniczenie ilustracyjnych pejzaży. Funkcję wyciszającą przejęły klawisze i syntetyki samego Frosta, zaś sekcja rytmiczna została zaangażowana do podkreślenia elementów dynamicznych. Mocne, preparowane dotąd elektronicznie stopy, tomy i snary, stanowiące stały element w kompozycjach Australijczyka nabrały jeszcze większego ciężaru, mosiężnej zwalistości i plemiennej transowości. Wespół z gęstą i rozdzierającą gitarą napędzają kompozycje brutalną ekspresją, której mógłby pozazdrościć przy realizacji swojej ostatniej płyty Christian Fennesz.

Zmiana instrumentarium wymogła na Froście zmianę narracji i nastroju. Ulotniła się gdzieś szlachetna patyna instrumentów akustycznych, materiał nabrał euforycznego tempa, a kameralistyczne ballady zamieniły się w rzeźnicki rave; noisową operę o epickim rozmachu; orgię hałasu przecinanego klubowymi akordami klawiszy.

"A u r o r a" materializuje się w postaci ultra dynamicznych, pełnych niuansów i zmian dramaturgii kompozycjach, atakujących słuchacza następującymi po sobie kulminacjami strzelistego zgiełku. Żaden z użytych dźwięków nie jest gładki, czy płynny, ich struktura jest obszarpana, pełna zadziorów i opiłków. Wszechobecny glitch oblepia wszelkie odgłosy redukując jakąkolwiek selektywność materiału. Co ciekawe Frost w roli producenta innych wykonawców, zawsze ogromną rolę przywiązuje do czytelności detalu, oraz "niemuzycznych" odgłosów instrumentów akustycznych (Colin Stetson, Wildbirds & Peacedrums, Tim Hecker), wyabstrahowując je z muzycznego otoczenia. W swoich autorskich projektach epatuje brudem. Zanurza w nim dźwięki, multiplikuje je układając symfonię z magmy przesterów, zduszając brzmienie bolesną kompresją. A jednak cyfrowe pandemonium zbudowane z chropowatych, pokrytych rdzą dźwiękowych kurtyn, wielowarstwowych faktur, szatańskiej rytmiki, eurodanceowych, charczących riffów emanuje niezwykłą witalnością i wywołuje euforię.

"A u r o r a"  jest emanacją kompozytorskiego testosteronu, bez odrobiny patosu, czy zadęcia. Gęsta materia dźwiękowa, siatka noisów i hałasów imponująco zdynamizowana żywą perkusją zapiera dech w piersiach. Frost godzi brutalność z nostalgią, przester z melodią, oburzenie z ekscytacją. To apokaliptyczna wiksa pobudzająca zmysły plemienną motoryką, klubowymi kulminacjami, rozdzierającymi ścianami gitar, piętrzącymi się falami hałasu i orgiastyczną naturą kompozycji. Odtąd to właśnie ten album będzie wyznaczał cezurę twórczości Frosta jako jego najlepsza płyta o największym rozmachu i porażającej energii. To pasjonująca, soniczna hekatomba ukazująca szlachetne piękno brzydoty, promieniująca zaskakującą przebojowością i świeżością.