czwartek, 27 lutego 2014

Fata Morgana / Kapital "No New Age"

Muszę przyznać, że już dawno nie miałem tyle przyjemności ze słuchania i celebracji muzyki jaka przypadła mi podczas odsłuchiwania debiutu duetu Kapital (Kuba Ziołek, Rafał Iwański). Siedząc w samochodzie zaparkowanym na opustoszałym  parkingu, wygrzewając się w jeszcze kruchych promieniach wiosennego słońca, mając słuchawki na uszach zanurzałem się z rozkoszą w głębokiej otchłani muzyki "No New Age". Rozleniwiony przez ciepło i ukołysany dźwiękami popadłem w błogi stan półsnu, w którym odbiór muzyki stanowi dla mnie największą przyjemność. Nagle wszystkie plany tej gęstej muzycznej magmy stały się dla moich zmysłów dostępne i przejrzyste, dzięki czemu pozostawało mi tylko z zachwytem je kontemplować, a następnie spróbować te wrażenia zawrzeć w słowa.

Na unikalną całość "No New Age" składają się dwa kluczowe elementy. Podparta baterią efektów i zapętlaczy gitara Kuby Ziołka, oraz analogowa elektronika Rafała Iwańskiego. Całość dopełniają idiofoniczna rytmika, wokal Ziołka modyfikowany i użyty jako element dźwiękowego tła, a także struktury szumów wypełniające ten album na wskroś.
Szczególnie udanie brzmi rozedrgana jasnym chorusem gitara, której charakterystyczne brzmienie tożsame jest z artykulacją grunge'ową, czy new wave'ową. (Zastosowanie takiego efektu ma jednak jak sądzę swoją przyczynę gdzie indziej, o tym jednak niżej). Tym razem Ziołek rezygnuje z "metalowego" brzmienia gitary, które w nagraniach Starej Rzeki, czy Alamedy 3 tworzyły brutalne ściany dźwięku. Na "No New Age" instrument ten brzmi momentami dość łagodnie i powściągliwie, choć kiedy trzeba piętrzy się imponującym hałasem. Ażurowe melodie Ziołka mają wymiar wręcz liryczny. Hipnotyzującymi akordami uwodzą słuchacza łatwo angażując jego zmysły i wprowadzając je spiralną pętlą w głębię kompozycji. 
"No New Age" raczy nas również wielowarstwowym użyciem generatorów dźwięku i syntezatorów. Odpowiedzialny za ich brzmienie Iwański używa szerokiego wachlarza zastosowań analogowych brzmień. W warstwie hałaśliwej, drapieżnej, oprócz generowania różnej gęstości szumów, co i rusz objawiają się skwierczące świsty, czy syntezatorowe bulgotania, które nakładają się na siebie razem z artylerią szumów tworząc ziarniste, chropowate faktury. Im z kolei przeciwstawiana jest artykulacja "ciepła", delikatniejsza, którą stanowią amorficzne, rozmyte, ambientowe plamy. Dryfujące dźwiękowe pola, otulają swoją brzmieniową głębią zgiełk, a skondensowane i wprowadzone w wibracje przyjmują formę widmowych dronów pojawiających się i znikających w toku muzycznej narracji niczym psychoaktywne dźwięki w "Time Machine" Coila. 

Na płycie znalazło się również miejsce dla dynamicznych momentów, zaaranżowanych na obiekty i instrumentarium idiofoniczne przywodzące na myśl dźwiękowe eksperymenty Hati - macierzystej formacji Iwańskiego. Rytmiczne pętle bliżej niezidentyfikowanych dźwiękowych obiektów stanowią klamrę "No New Age" otwierając i zamykając album, a zarazem stanowią największy kontrast wobec całości materiału.

Jednak kluczem, który otwiera właściwe drzwi do interpretacji "No New Age", oraz w pełnej krasie ukazuje inspiracje duetu jest Richard Pinhas - francuski awangardowy eksperymentator z pogranicza space rocka i muzyki elektronicznej - któremu zadedykowana jest ta płyta. 
Gdy tylko we wkładce znalazłem zamieszczone dla niego podziękowania momentalnie zechciałem sprawdzić nieznanego mi dotąd człowieka. Po przesłuchaniu albumu "Allez Taia" (1975) (flagowego projektu Francuza - Heldon), zostałem wręcz porażony siłą oddziaływania jaką Pinhas wywarł na duecie Kapital. Podobne motywy melodii (sprawdźcie choćby "In the Wake Of King Fripp" i porównajcie do "Zona (Depressa)"), budowa utworów, oraz (jak zasygnalizowałem wyżej) charakterystyczne brzmienie gitary to elementy z pełną świadomością inspirowane twórczością tego muzyka. Po tej konstatacji, która absolutnie nie odebrała mi przyjemności  obcowania z "No New Age", album Kapital zaczął jawić mi się jako genialny tribute, oddany niezwykle intrygującemu artyście. 

Debiut Kapital to pierwszy w tym roku tak solidny kandydat na płytę roku. Album świetnie zorganizowany, pozbawiony dłużyzn, po mimo kontemplacyjnego charakteru nagrania, niezwykle bogaty zarówno w dźwięki jak i muzyczne odwołania. I chociaż w tytule "No New Age" muzycy odżegnują się od tego pojemnego terminu (New Age), to po freudowsku właśnie na niego zwracają główną uwagę. Również muzyka jej oniryzm, melancholia i płynące gitarowe motywy, naniesione na migotliwe, kosmiczne pejzaże syntezatorów kierują myśl słuchacza w stronę estetyki tak mocno kojarzonej z kiczem i elevator music. Jednak w przypadku zarówno nagrań Kapital jak i Pinhasa stylistyka ta zostaje podana ze smakiem i skomponowana w wielce intrygującą i poruszającą opowieść.

Wartością tego albumu jest również wyeksponowanie (zepchniętego na margines zainteresowań współczesnej kultury) twórczego potencjału space rocka. Ujęta w ambientowy wachlarz przez duet Ziołek - Iwański estetyka okazuje się nabierać nowych intrygujących międzygatunkowych relacji.

Spośród wszystkich muzycznych projektów Kuby Ziołka i Rafała Iwańskiego (może za wyjątkiem Hati) na "No New Age"  najbardziej udało się oddać alchemiczny potencjał dźwięku i muzyki. Płyta duetu w pełni nasycona jest bowiem hipnotyczną pulsacja, oraz posiada, magnetyczną moc przyciągania i omamiania słuchacza psychoaktywnym natężeniem dźwięku. Pomimo raczej drapieżnego charakteru nagrania emanuje z niego spokój. Imponuje harmonia, brak pośpiechu, współbrzmienie dźwięków, ich adekwatność, oraz solidne dopracowanie szczegółów. Duetowi Ziołek - Iwański udała się rzecz nietuzinkowa, zdołali połączyć  ze sobą elementy z pozoru nie przystające do siebie; potęgę hałaśliwego brzmienia i senny, liryczny nastrój.


Ps. Osobiście dziękuję zespołowi za niezwykle inspirującą dźwiękową korepetycje z Heldona.

KAPITAL"No New Age"
2014, Bocian Records


środa, 26 lutego 2014

Łyżka dziegdziu w beczce miodu / Hatti Vatti - "Worship Nothing"

Piotr Kaliński (Hatti Vatti) ma teraz bez wątpienia świetny czas. Właśnie ukazał się jego drugi solowy album "Worship Nothing" zgarniający zewsząd lawinę zachwytów i komplementów. Całkiem słusznie bowiem pod wieloma względami album ten jest niemal doskonały. W uszy rzuca się przede wszystkim kapitalne ciepłe, głębokie brzmienie, szeroka selektywność dźwięków, wyszlifowana produkcja i płynny miks, które tworzą koherentną i atrakcyjną całość. 

Muzyka Hatti Vatti zarówno na najnowszym albumie, jak i na ubiegłorocznej "Algebrze" ma swoje źródło w atmosferycznym, melancholijnym ambiencie. Przestrzenne rozmyte plamy syntezatorów, na które nawlekane są wszechobecne pogłosy, trzaski, oraz skromna, wyważona artyleria bitów przyjmują dubowo-trip hopowy klimat. W klawiszowych akordach usłyszeć można echa pionierów elektronicznego ambientu z lat 90tych; Orbital, Future Sound OF London, ale przede wszystkim duetu Boards Of Cannada głównie poprzez częste użycie dynamicznych, okrytych analogową patyną syntezatorowych arpeggiów. Opartą na szlachetnych, retro brzmieniach aurę trójmiejski producent udanie transponuje w stylistykę chilloutowego dub stepu. Zaś z wydatnym udziałem wokalistów (Sara Brylewska, Lady Katee, Cian Finn) tą urokliwą retro-futurystyczną mieszankę udaje się wypełnić zmysłowym soulowym nastrojem. 

Dlaczego zatem tak zmyślnie zaaranżowany album, o rzadko spotykanym w Polsce brzmieniu i unikalnej produkcji, tak bezkrytycznie zachwalany wydaje mi się irytująco nużący i wtórny. Umówmy się, że nie mam zamiaru wbijać hejterskiej szpili  i szczerze doceniam zdolności producenckie Kalińskiego zwłaszcza jego dobry smak do tworzenia ciekawych, przyjemnych dźwięków, kompozytorską oszczędność i świetne proporcje jakimi wyważone są jego kompozycje, ale nie mogę wyjść z przekonania, że "Worship Nothing" jest niczym więcej jak muzyczną konfekcją. 

Po tak dobrym roku jakim dla muzyki niezależnej i elektroniki w Polsce był 2013, gdzie na "rozrywkowej / tanecznej" scenie prym wiodły produkcje U Know Me Records, które nie tylko nawiązywały do aktualnych światowych trendów, ale i te trendy antycypowały, poprzeczka oczekiwań została podniesiona do kryterium, w którym nie można zadowolić się już tylko świetnym warsztatem. Tym czego zaś najbardziej mi brak na "Worship Nothing" to przysłowiowa iskra boża, która pozwoliłaby zaznaczyć twórcy osobista sygnaturę dźwiękową w tym materiale. Kaliński nie wychyla się jednak zza ogranych już i twórczo wyeksploatowanych estetyk. Jego schematycznie konstruowane utwory pozbawione są wigoru, oraz elementu zaskoczenia. Niebezpiecznie zlewają się w jedną całość, zaś dramaturgia wydaje się być kompletnie przewidywalna. Leniwe, rozmarzone pasaże, sztampowe melodie i jednostajne tempo pozwala nasycić się tym materiałem na długo przed jego końcem. Gdyby producentowi udało się przenieść nieco energii i rozmachu z muzyki macierzystej formacji Gówno mógłby natchnąć ten album żywym elementem, który by nie pozwolił oceniać "Worship Nothing" jedynie w roli muzycznej tapety.

Niewątpliwe walory tego albumu niestety nie są w stanie przesłonić mi jego mankamentów, przez co wszelkie tak bezkrytycznie pochlebne opinie i zachwyty nad nim jawią się jako adekwatny do tytułu kult niczego.




HATTI VATTI - ""Worship Nothing"
2014, New Moon Recordings

wtorek, 25 lutego 2014

Plecionki / Mech - "Plaits"

Epka duetu Mech to świetnie zaplanowany  materiał, w którym zawiesiste elementy brzmienia (rozlewające się plamy, tektoniczne pogłosy, wszechobecny szum o różnym natężeniu i gęstości) są w zgrabny sposób dynamizowane elementem rytmicznym, napędzającym fabułę utworów. 

Mech tworzą dwaj dubowi producenci z Warszawy. Znany już z łamów tego bloga Mateusz Wysocki (Fischerle), oraz twórca labelu Minicromusic, promotor stołecznej sceny techno Michał Wolski.

"Plaits" to rozpędzająca się lokomotywa, zapętlająca w transowym kołataniu puls tektonicznych tąpnięć, oraz pobudzana wszechobecnym echem piętrzącym stukoty i uderzenia. Majaczące w tłach ambientowe drony rozszerzają perspektywę oddziaływania muzyki wtłaczając w kompozycję powietrze. Jednak ta chwilowo uzyskana przestrzeń zostaje szybko przytłumiona narastającym szumem i dźwiękowym zgiełkiem. Gęsta całość na którą składa się ciężar brzmień, transowa motoryka, oraz wielogłos wibrujących dźwięków finalnie nabiera dusznego, klaustrofobicznego klimatu.

Nie jest rzeczą łatwą opisać tak silnie umocowany gatunkowo materiał, aby nie zbanalizować go i nie odebrać mu uroku. "Plaits" to produkcja stworzona z przeznaczeniem na parkiet i to właśnie tam najpełniej można odczuć oddziaływanie tej muzyki, niż kontemplując ją w fotelu, analizując detale i zamieniając je w literackie metafory. Energia i pulsacja dobiegające z tej epki domagają się fizycznego zaangażowania. Nie jest to nastrojowe słuchowisko, ani też jamajski, korzenny folklor, tylko precyzyjnie pompowany dubowy banger o odpowiednim dla tego gatunku ciężarze i sile rażenia.



MECH - "Plaits"
2014, Minicromusic

poniedziałek, 24 lutego 2014

Gęste i ziarniste / Pokorski - "#33"

Jakub Pokorski to twórca niezwykle eklektyczny i kreatywny, a dodatkowo chyba jedyny opisywany na tym blogu artysta uhonorowany Srebrnym Krzyżem Zasługi.
Jeszcze przed odejściem z Lao Che rozwinął swój poboczny projekt Krojc, aby od 2011 poświęcić całą swoją uwagę jedynie autorskim produkcją. Odtąd zaskakiwał swoich słuchaczy, każdym kolejnym wydawnictwem, żonglując swobodnie wielością elektronicznych stylistyk. Kolejno były to utrzymana w stylistyce lo-fi pastelowa podróż w krainę dzieciństwa i 8-bitowych dźwięków "Kid 78", eklektyczny, utrzymany nieco w przekornej stylistyce bliskiej Lao Che "Odludek", retro-kosmiczny "Prix", czy ambientowa epka z ubiegłego roku "Wieczna miłość". Tym razem, po raz pierwszy sygnując wydawnictwo jedynie swoim nazwiskiem realizuje estetykę glitchowego rave.

Znane dotąd z wcześniejszych albumów "dziecięce", skoczne melodyjki na "#33" ewoluowały w zwinną, ruchliwą rytmikę. Szalone piskliwe pętle nakładają się na siebie tworząc dynamiczną i gęstą glitchową fakturę. Kostropata rytmika, zaszumiała produkcja, pourywane mikro dźwięki i ich "ułomne" ziarniste brzmienia momentami przywodzą na myśl wspomnienie nieodżałowanego projektu Uwe Schmidta - Geeez 'n' Gosh.
Pokorski operuje w bardzo wysokich, bolesnych dla ucha rejestrach, zastępując nieobecny bas płaską, szumiącą stopą o analogowym brzmieniu, bądź jak w "Smog City" raveowymi, energetycznymi akordami, zanurzonych w głębokim pogłosie klawiszy.
Gęsta siatka poszatkowanych uderzeń, mikro sampli, karkołomnych rytmów i abstrakcyjnych brzmień rozrasta się i piętrzy zamieniając w brutalny noisowy atak na uszy słuchacza, wzbudzający nerwowość niczym natrętny alarm antywłamaniowy. 

"#33" to zaledwie cztery utwory, dziesięć minut muzyki. Jednak intensywność dźwięków i dynamika zdarzeń w zupełności to rekompensuje. Pokorski bez ingerencji komputera kreśli szybkie, ultra-dynamiczne abstrakcyjne faktury, z których wyłania się szczebiotliwość soundtracków do animowanych wieczorynek. Ta dziecięca wrażliwość na świat dźwięków przewija się w muzyce Jakuba Pokorskiego od zawsze, jednak na "#33" osiąga najbardziej zadziorny i drapieżny charakter.


POKORSKI - "#33"
2014, MonotypeRec.

piątek, 21 lutego 2014

Techno parad(n)e / Kucharczyk - "Best Fail Compilation" + Iron Noir - "Les Chiffres"

Jesteśmy właśnie świadkami kolejnej erupcji twórczości Wojtka Kucharczyka, której owocami są dwa albumy (solowy "Best Fail Compilation", oraz "Les Chiffres" w duecie z Łukaszem Dziedzicem jako Iron Noir) oraz suplement "Pasy"  komplementarny z epką "Chest" i z jego aktualną solówką. Jak widać nieco to zawiły opis, jak i fakt że szef Mik Musik wydaje w tym samym czasie materiał zarówno dla Monotype jak i BDTA. Żeby jeszcze bardziej skomplikować sytuację, trzeba wspomnieć że materiał na płytę "Best Fail Compilation" pochodzi z przearanżowanego zbioru "Bank Account". Cała ta maskarada świadczy jednak o tym z jak nieszablonowym i hiperaktywnym artystą mamy do czynienia, ale też o silnej integracji i komitywie na polskiej scenie niezależnych wydawców.


KUCHARCZYK - "Best Fail Compilation" / MonotypeRec. 2014


Wydany dla MonotypeRec. solowy album Kucharczyka to kwintesencja jego przewrotnego podejścia do nagrywania muzyki. Z jednej strony masywne, donośne stopy, dostojność potężnego, surowego brzmienia i estetyka motorycznego techno, z drugiej zaś figiel, hucpa, żart oraz permanentna obecność elementu zaskoczenia.
"Best Fail Compilation" jawi się jako zabawka rozkapryszonego dzieciaka, który bada jak dalece można sobie lekceważyć przyjęte granice i estetyczny ład. Kucharczyk inicjuje bezkrwawą rewolucję i nieszkodliwą anarchię. W walce z przyjętymi zasadami i wytycznymi chętnie posługuje się pastiszem wprowadzając w sam środek kipiących klubową energią utworów niespodzianki w postaci zabawnych, kiczowatych melodii, pogwizdywań, niespodziewanych, absurdalnych sampli, zaskakujących odgłosów pochodzenia gębowego, nierównej "pijanej" rytmiki, czy quasi piosenek czym przypomina nieco twórczość Felixa Kubina. Innym sposobem na wytrącenie słuchacza z równowagi jest zaskakiwanie go niezwykle głośnymi i niespodziewanymi w toku narracji uderzeniami kakofonicznych pocisków. Te najczęściej metaliczne i nieprzyjemne w odbiorze wstawki rozbijając zimną strukturę potężnego brzmienia elektroniki spod znaku techno, czy IDM, oraz notorycznie stawiają odbiorce do pionu wyrywając go z bezpiecznej niszy konwencjonalnego postrzegania muzycznych gatunków.

Szef Mik Musik nie sili się na subtelności, drobiazgowość, kunsztowne ozdobniki, czy ornamentykę. Proponuje techno totalne, ciosając twarde bity i obudowując je metalicznymi ścianami dźwięków. Na "Best Fail Compilation" nie brak jednak kompozycji tanecznych - jak na tego producenta przystało - cholernie zgrabnych, dynamicznych, świetnie zaaranżowanych rytmicznie, brzmieniowo i obfitujących wybornymi samplami.

Kucharczyk w swoich solowych nagraniach zrywa z etosem "poważnej", wykoncypowanej i mrocznej elektroniki, infekując każdą estetykę, której się tknie osobliwym, przewrotnym humorem i surrealistyczną wyobraźnią.

IRON NOIR - "Les Chiffres" / BDTA, 2014


Duet Iron Noir wespół z Wojtkiem Kucharczykiem tworzy Łukasz Dziedzic znany choćby z solowego projektu Lugozi nagrywającego dla oficyny Mik Musik.  Ta dwójka "starych wilków" ("Les deux vieux loups") samym sednem swojego projektu uczyniła techno. Mroczne, kostropate, destrukcyjne, a zarazem o mocno tanecznym charakterze. Trans, motoryka, gra nastrojami, rozwijanie kulminacji to elementy ich kompozycji, którymi posługują się z pełnym zawodowstwem i świadomością właściwości muzycznych użytych elementów. Nic dziwnego, że nawet najmniej przystępne dźwięki, na których zbudowana jest większość kompozycji "Les Chiffres" posiadają magnetyczną moc wyciągania na parkiet.

Dwa narracyjne wątki przeplatają się wzajemnie na debiucie Iron Noir. Pierwszy to mroczne i monumentalne, transowe techno, nieskończenie zapętlane, z powoli narastającymi kulminacjami, mocno korespondujące z muzyką RSS B0YS. Siermiężność i ciężar uderzeń, długość kompozycji, brzmieniowy brud, wszechobecny zgiełk i kakofoniczny zamęt testują wytrzymałość słuchacza, mamiąc go jednocześnie hipnotyczną monotonią. Im bowiem dłuższe są kompozycje na "Les Chiffres", im wolniej następują zauważalne zmiany, tym z większym rozmachem narasta muzyczna dramaturgia, stając się doświadczeniem przenikliwym i intrygującym.  Tak dzieje się z utworami "Penetrant"; "Le Fil d'Acier", a w szczególności z najlepszym na płycie "Le Danse Speciale", który bije na głowę najciekawsze momenty ostatniego albumu Actress i jest najlepszą wizytówką "Les Chiffres". "Potykający" się rytm, rozłażące się trzeszczące faktury, zgrzyt, hałas i przekompresowane dźwięki zatykające słuchawki, oraz głośniki to fascynujące studium muzycznego rozpadu i powstawania dźwiękowych zgliszczy.
Drugim wątkiem dominującym na płycie, równie odhumanizowanym są glitchowe eksperymenty, o brudnym, mętnym, zaszumiałym brzmieniu. Momentami ewoluują one w kierunku niepokojącego ambientu jak w otwierającym album "Le Debut", gdzie zderzają się ze sobą rytualne, bądź operowe zaśpiewy z metalicznymi uderzeniami industrialnego pochodzenia. Innym razem ("Le Sinus") brzmią jak kraut rockowy eksperyment oparty na niekończącej się analogowej, pulsującej pętli.

Na "Les Chiffres" długie transowe utwory sąsiadują z intrygującymi miniaturami, z których większość oparta na atrakcyjnym loopie ("Le Fut"; "Ce Fer") mogłaby być fundamentem pełnoprawnych kompozycji. Jednak ich obecność poza doraźną atrakcyjnością brzmienia, lub motywu wprowadza nieco dezorganizacji w narracji całego albumu. Porozrzucane, pourywane wątki sprawiają wrażenie przypadkowo porozmieszczanych na trackliście, przez co cierpi nieco dramaturgia tego materiału. 

Album Iron Noir - metaliczny i mroczny - to w przeciwieństwie do "Best Fail Compilation" propozycja bardziej brutalna i destrukcyjna. Mimo podobnej estetyki, motoryki, kompozycji utworów, rozmachu i świetnych kulminacji, album "Les Chiffres" jest wyzbyty przewrotności i figlarności tożsamej z solowymi kompozycjami Kucharczyka. To jednak wielce satysfakcjonująca, choć wymagająca cierpliwego osłuchania gęsta struktura pełna kaleczących opiłków i popsutych brzmień i obszarpanych bitów. 


środa, 19 lutego 2014

Niwelując granice / Emiter - "air | field | feedback"

Integralną częścią niemal wszystkich muzycznych projektów Marcina Dymitera jest field recording. Niezależnie od charakteru materiału dźwięki otoczenia zawsze stanowią jego istotną część. Tak było w przypadku flagowego eksperymentalnego projektu Emiter, alt-country'owego Niskiego Szumu, a przede wszystkim na rejestracjach Field Notesów, na których dokumentował "muzykę" dźwiękowych ekosystemów (m.in.: polskiego pomorza, elektrowni wiatrowych, czy "Sekretnego życia ptaków"). Wszystkie te projekty wskazują na pełną świadomość w użyciu nagrań terenowych, a także na adekwatne posługiwanie się nimi jako integralnymi elementami muzycznej koncepcji Dymitera stawianej na równi z elementami zagranymi.
Również najnowszy materiał  "air | field | feedback" wydany przez Monotype Records jest pokłosiem fascynacji nagraniami terenowymi i jak się wydaje wiele materiału źródłowego czerpie właśnie z zapisów Field Notesu.

Tym razem Dymiter bada zignorowane, bądź zbanalizowane w świadomości słuchaczy dźwięki otoczenia kierując uwagę w stronę dźwiękowej materii obecnej dla każdego słyszącego tu i teraz. Wzmacnia jednak siłę nagrań terenowych poprzez ich udźwiękowienie, a co za tym idzie ich udramatyzowanie.
Emiter na "air | field | feedback" ujarzmia siły natury wkomponowując je w zaplanowaną partyturę. Złowione pojemnościowym mikrofonem dźwięki przyrody zostają uwięzione i poddane edycji. Nie wyrażają już natury i jej żywiołów, stanowiąc jedynie imponujący mariaż z elementami dogranymi przez autora. 
Ów mariaż składa się z trzech elementów składowych, równouprawnionych w narracji całego materiału. Są to nagrania terenowe zarówno pochodzenia naturalnego jak; porywy wiatru, ryk powietrza, deszcz, szum liści, plusk fal, tętent ciężkich mas przelewającej się wody, ptasi harmider i szczebiotanie, oraz pochodzenia industrialnego jak wycie karetki, czy zaszumiały zgiełk miasta.
Drugi z elementów to instrumenty akustyczne (klarnet basowy) i syntetyczne pochodzenia analogowego i cyfrowego wyeksponowane m.in. dronami o różnych częstotliwościach, syntezatorowym plamami, pulsującym lfo, czy cyfrowymi szumami i zakłóceniami. Trzecim elementem układanki są odgłosy elektroakustyczne i sonorystyczne jak choćby pozamuzyczne wykorzystanie klarnetu poprzez wdmuchiwanie w niego bezdźwięcznego powietrza w utworze tytułowym.

"air | field | feedback" otwierają dwie kompozycje "Luftkurort", w których nagrania terenowe stanowią dominantę. Stopniowo do tego dźwiękowego pejzażu dokładane są pozostałe elementy muzycznej nadbudowy, a "syntetyki" wlewają się do świata natury zawłaszczając jego przestrzeń. Z czasem wszystkie składowe materiału przestają być rozpoznawalne imitując się wzajemnie. Dochodzi do alchemicznej syntezy, w której zgiełk otoczenia wydaje się być szumem syntezatora, zaś dźwięk syntetyczny udaje odgłosy natury. Wzajemne przenikanie się dźwięków prowadzi do zatracenia ich źródła a piętrzące się elementy tej muzycznej układanki wieńczy kulminacja "Oscines", w której podniosły dron staje się akompaniamentem dla ptasich treli, oraz widmowych ludzkich zaśpiewów o folkowej proweniencji.
Materiał ewoluuje w uszach słuchacza, a natura zostaje oswojona przez kulturę. "Niewinne" fragmenty nagrań terenowych poprzez ich montaż, oraz wprowadzenie muzycznej dramaturgii zamieniają się w zaaranżowany teatr natchniony potrzebą wyrażenia ekspresji, zaś bezstronny dotąd rejestrator wchodzi w rolę demiurga i kreatora. 

Na"air | field | feedback" Emiter bada oraz niweluje granice między naturą a kulturą, między hałasem a muzyką, czy wreszcie między rejestracją a kreacją. Czyni to jak zawsze w sygnowanych jego obecnością produkcjach bez potrzeby użycia ekstremalnych artykulacji, za to w aurze delikatnej nostalgii i liryzmu skłaniających do spokojnej kontemplacji materiału.

EMITER - "air | field | feedback" 
2014, Monotype Records

wtorek, 18 lutego 2014

dopalacze pe el / RSS B0YS - "N00W" + Dot Dot - "City Animal"

Czy pamiętacie jeszcze postać Dawida Bratko, króla dopalaczy i wroga publicznego numer jeden w Polsce? Odnoszę wrażenie, że gdyby ów jegomość zamiast swojego dwuznacznego procederu zainwestował w rozkręcenie wydawnictwa prezentującego polskie techno, to jego działalność mogłaby przynieść bardziej spektakularne rezultaty. Wydając takich wykonawców jak RSS B0YS czy Dot Dot dałby ludziom nieporównywalnie więcej frajdy niż swoimi specyfikami. Obie świeżo wydane kasety wymienionych wyżej producentów przynoszą bowiem słuchaczom niezwykle narkotyczne doznania dając zarówno energetycznego kopa, jak i rozbudzając świadomość swym psychoaktywnym nastrojem.

Oba omawiane wydawnictwa zarówno "N00W" jak i "City Animal" mają wiele cech wspólnych, ale najistotniejszą z nich wydaje się być bardzo wyraźne rozbicie planów kompozycyjnych na najbardziej słyszalne zewnętrzne i ukryte w tłach wewnętrzne. I paradoksalnie pomimo tego że plan zewnętrzny niezwykle intensywny i charakterystyczny skupia uwagę słuchacza, to najciekawsze rzeczy dzieją się głęboko pod nim.

RSS B0YS - "N00W" / Sangoplasmo 2014


"N00W" to dwie długie, półgodzinne kompozycje o intrygująco zaplanowanym oddziaływaniu na zmysły słuchacza. Część pierwsza "N0" jest inicjacją opartą na bezlitosnym, rytmie 4/4 odmierzanym brutalnymi uderzeniami stopy. Intensywne wprowadzenie w trans za pomocą obłędnej repetycji jest tożsame z wprowadzeniem w kulminację plemiennego rytuału. Część druga "0W" to część bardziej kontemplacyjna, atmosferyczna i zagęszczona, w której uwaga słuchacza zaczyna być przenoszona na drugi plan. Nieco wyciszona i stępiona moc uderzeń zaczyna zanikać, na rzecz intensywności organicznych faktur i teł. Kalejdoskop wyobraźni zaczyna być napędzany widmami rytualnych odgłosów i egzotycznych dźwięków natury.

Niewątpliwie najważniejszym elementem "N00W" jest dyktowany tętniącą stopą rytm. Nieustanny, wszędobylski, miarowy, utrzymany w tym samym tempie i jedynie z lekka złamany. Rzadko zanikający. Przy nieuważnym przesłuchaniu łatwo ulec irytacji nad niekończącą się repetycją i brutalnością jego brzmienia. Jednak każdy kolejny odsłuch pozwala wniknąć głębiej w strukturę kompozycji, powodując, że ów rytm w świadomości słuchacza paradoksalnie zanika. Godzinne monotonne tempo uderzeń tektonicznej stopy ma bowiem właściwości hipnotyzujące i odrealnia cały materiał, niczym migoczące światło dream machine, którego kontemplacja prowadzi do zaburzeń świadomości i halucynacji. Powtarzalny rytm zabiera nas w mikrokosmos ukrytych, bądź wyobrażonych ambientowych figur i plam ukrytych w tłach kompozycji.
Poszatkowane bitem  tła wibrują, odbijają się i falują. Fragmenty melodii delikatnie kołyszą się w ambientowych pogłosach, pojawiają się metaliczne sprzężenia, szepty niezidentyfikowanych sampli, delirium organicznych odgłosów, a fragmenty zaśpiewów majaczą w ciemnej otchłani, w której zatracamy pewność czy pochodzący dźwięk jest rzeczywisty, czy też jest wytworem naszej wyobraźni. Zanurzone w tubalnych pogłosach dźwięki odbijają się nieskończenie zatracając swoje źródło i pierwotny kształt. Stymulowany naporem uderzeń umysł ulega pod ich ciężarem tworząc widma i fantomy dźwiękowe.

Członkom tajemniczego duetu RSS B0YS znane muszą być sposoby stymulowania kory mózgowej za pomocą rytmu i jego psychoaktywnych właściwości. Stworzyli idealną kompozycje, która swoją konstrukcją i dynamiką wprowadza zmysły słuchacza w trans, w którym niemożliwe jest odróżnienie realnego od wyobrażonego. Nieustannie powtarzany bodziec akustyczny jak zapętlone słowo traci swój sens i znaczenie stając się dźwiękową abstrakcją, bądź zostaje przez umysł całkowicie zignorowany, jako szum. Wciąż istnieje fizycznie i w takiej formie jest odbierany. Jest obecny a jednak niesłyszalny. Jego miejsce w audiosferze zajmują pogłosy, echa i wytwory wprowadzonej w trans świadomości. Dźwiękowe fantazje i powidoki zmieszane z subtelnie dawkowanymi przez RSS B0YS muzycznymi fakturami, samplami i ambientowymi plamami tworzą iście psychodeliczny kalejdoskop. Eresesom udał się zatem wyczyn, o którym w latach 90tych mogli tylko pomarzyć twórcy sceny psychedelic / trance / goa pragnący swoją muzyką wpływać na zmianę świadomości słuchacza. Udało im się także ciekawie nawiązać swoją "prymitywną" estetyką do eksperymentów twórców minimal music z  muzyką repetycyjną wraz z jej fascynacjami kulturami pozaeuropejskimi i naciskiem na medytacyjny charakter dźwięków. 

DOT DOT - "City Animal" / Pawlacz Perski 2014 (tu do kupienia lub ściągnięcia)



Nie mniej stymulujące wyobraźnie ma działanie materiału Artura Śleziaka, wrocławskiego producenta nagrywającego jako Dot Dot. Wydana właśnie sumptem toruńskiego net labelu Pawlacz Perski kaseta "City Animal" opisywana przez autora jako dźwiękowa próba oddania miejskiego krajobrazu jest niezwykle odurzającym i eterycznym materiałem nagranym w rzadko eksplorowanej stylistyce analogowego techno.

Do tej pory domeną producencką Śleziaka było dub techno - przestrzenne, oparte na głębokich pogłosach, napędzane solidną stopą. Jednak na debiutanckim albumie jego inspiracje ewoluowały w bardziej intrygującym kierunku. "City Animal" to klaustrofobiczna fuzja acid i minimal techno. Dubowe pogłosy zostały zredukowane i wypłycone, tempa zwolnione, a osnowę albumu stworzyły bulgoczące analogowe instrumenty.  

Dot Dot potrafi zbudować transową motorykę praktycznie bez udziału stopy. Abstrakcyjne struktury buzują kwaśnymi zapętlonymi wyziewami syntezatorów i sequencerów. Analogowe antymelodie złożone z meandrujących pogłosów, osadzone w mrocznych ambientowych krajobrazach pomimo swojej stateczności wydają się ruchliwe i deliryczne. W tłach nieustannie coś się zmienia, porusza, buczy, trzaska, niepokoi wibruje dźwiękiem obłędnie wkręcając w rozwlekłe i powolne kompozycje.  
Momentami to klaustrofobiczne, duszne techno Śleziaka przybiera wręcz barokową artykulację. Ilość planów, mini wątków, kulminacji, pogłosów, wszędobylskich dźwięków, przeplatających się szumów osiąga niesłychany wręcz rozmach, trzymając się  przy tym jednak dyscypliny gatunkowej. 

W poczynaniach Dot Dot można doszukać się wątków minimal house Jay Haze, lub Ricardo Villalobosa (z czasów zawiłych i intrygujących kompozycji z albumów"Thé Au Harem D'Archimède" i "Alcachofa"), choć brzmienie kwaśnego analogowego techno "City Animal" najbliższe jest jednak wydawnictwom Digitalis Recordings na czele z jedną z moich ulubionych pozycji w ich katalogu "Muzika Elektronic" mało znanego szwedzkiego duetu Frak.




wtorek, 11 lutego 2014

Szlachetna zmysłowa czerń / Zara McFarlane - "If You Knew Her"

Jak dotąd na łamach raz uchem / raz okiem nie znalazło się miejsce na klasyczne soulowo-jazzowe klimaty, tak odległe przecież od elektroniki, eksperymentu i awangardy, którym tu hołduję. Nie mogłem jednak bezrefleksyjnie przejść wobec zjawiskowej, ujmującej i zwyczajnie pięknej płyty Zary McFarlane.

"If You Knew Her"  to drugi album w dyskografii trzydziestoletniej Brytyjki o jamajskich korzeniach. Odkrywcą jej talentu, oraz wydawcą jest światowej sławy selector, dj, producent i promotor Gilles Peterson dla którego nie istnieją granice gatunkowe i terytorialne. Ów niezrównany w poszukiwaniu nowych muzycznych talentów francuz, postać niezwykle wpływowa dla rozwoju wielu gatunków muzycznych wyłowił McFarlane jeszcze w czasach jej występów na smooth jazzowych scenach Londynu, gdzie wraz ze swoją kapelą Bopstar występowała interpretując standardy jazzowe i soulowe. W 2011 w Brownswood Recordings - wytwórni Petersona - ukazał się jej debiut "Until Tomorrow", a na początku 2014 druga płyta "If You Knew Her".

Album "If You Knew Her" powstał przy udziale jedenastu instrumentalistów, wśród których oprócz klasycznego jazzowego tria (fortepian, kontrabas, perkusja) stanowiącego rdzeń większości kompozycji znalazło się również miejsce na akustyczną gitarę, saksofon, czy harfę. Otwiera go rewelacyjny, singlowy "Open Heart", w którym aksamitnemu, soulowemu wokalowi McFarlane towarzyszy jedynie niekonwencjonalny instrument hang (tudzież steel pan) (blaszana misa przypominająca nieco dźwiękiem marimbę), oraz oszczędny, pociągany smykiem kontrabas. Ta surowa z pozoru kompozycja rozpala ciepłym, dźwięcznym akompaniamentem, ale przede wszystkim czarującym głosem Zary, którego artykulacja przywodzi na myśl skojarzenia z Alice Russell, czy Robertą Flack. 
Kolejne kompozycje zostają oparte na zmysłowej smooth jazzowej sekcji perkusji, kontrabasu i fortepianu. Jednak użyte tu określenie "smooth jazz" nie zawiera w przypadku McFarlane konotacji pejoratywnych, bowiem album"If You Knew Her" pomimo klasycznej soul jazzowej aranżacji. ani przez chwilę nie jest nawet namiastką loungeowego muzaka.
Oprócz własnych kompozycji samodzielnie napisanych i zaaranżowanych przez McFarlane, na płycie znalazły się też imponująco zinterpretowane covery. Pierwszy z nich to poprzedzony kapitalnym kontrabasowym intro "Police & Thieves" z repertuaru Junior Murvin'a i Lee "Scratch" Perry'ego (1977) - jamajski superhit który brawurowo zreinterpretowany znalazł się również na debiutanckiej płycie The Clash.
Drugim z coverów jest "Plain Gold Ring" oryginalnie wykonany mrocznym, przydymionym głosem Niny Simone w 1957 na płycie "Little Girl Blue".
Z zapożyczonych przez McFarlane tematów na szczególną uwagę zasługuje również "Angie La La", którego główny motyw, oraz refren zaczerpnięte zostały singla Nory Dean "Ay Ay Ay". Tym samym brytyjska wokalistka po raz kolejny zwraca się do swoich jamajskich korzeni, przenosząc dubowy hit w konwencję klasycznego jazzu, w którym melodia fortepianu odsyła słuchacza bezpośrednio do "A Love Supreme" Coltrane'a. W tym utworze, jedyny raz na płycie Zarze towarzyszy barytonowy wokal Lerona Thomasa.

Największą siłę album "If You Knew Her" osiąga w kompozycjach o najskromniejszym zestawie instrumentalnym, w których wokalistce towarzyszą jedynie pojedyncze instrumenty jak w wymienionym wyżej "Open Heart";  oraz "You’ll Get Me Into Trouble" nagrany w duecie z akustyczną gitarą, czy w “The Games We Played” wespół z lirycznym, fortepianem i pozamuzycznymi odgłosami pracy pedałów. Obnażony głos McFarlane na tle skromnego akompaniamentu ukazuje się w pełnej krasie stanowiąc bezdyskusyjne centrum muzyczne albumu do którego dostrajają się pozostałe instrumenty. Ciepły, harmonijny wokal Zary, unikający krzykliwych artykulacji i operujący przez cały materiał w zrównoważonych rejestrach uwodzi swoją delikatnością i zmysłowością.

Jeśli debiutancki album McFarlane "Until Tomorrow" miał bardziej rozrywkowy i dynamiczny charakter, to już "If You Knew Her" jest esencją intymnego soulowego piękna, zaklętego w formie szlachetnego jazzu. Surowy, ale liryczny, ascetyczny, stonowany i nasycony duchem uwodzi i wzbudza rozkosz z każdą płynącą z niego nutą. Dla mnie to niewątpliwie najciekawszy, najbardziej spójny i przekonujący album jaki słyszałem od początku tego roku.

ZARA MCFARLANE - ""If You Knew Her"
2014, Brownswood Recordings

poniedziałek, 10 lutego 2014

Defragmentacja / HOW HOW - "Knick-Knack II"

Po tym jak pierwszą część trylogii "Knick-Knack" warszawskiej grupy How How uznałem za jedno z najciekawszych polskich wydawnictw ubiegłego roku, dość długo musiałem przekonywać się do ich nowych nagrań, które stanowią artystyczną kontynuację "Knick-Knack I"
Muzyka How How nie jest bynajmniej łatwa w odbiorze i wymaga zdecydowanego zaangażowania w przyswojenie materiału. Dodatkowo jest przewrotna względem oczekiwań i całkowicie nieprzewidywalna. Kiedy więc po "Knick-Knack I" wydawało mi się, że oswoiłem ją i przejrzałem koncept muzyczny, który umożliwi mi również swobodne poruszanie się po nowym materiale, zespół spłatał mi figla stawiając przede mną zupełnie nową koncepcję, zmuszając mnie tym samym do szukania do niej nowego, pasującego klucza. 
W muzyce How How próżno szukać elementów stałych. Filozofia komponowania zespołu ściera się brutalnie z przyzwyczajeniami słuchacza, który stara się możliwie oswoić sobie muzyczny przekaz. Jednak w momentach, kiedy odnajduje znajomy trop, a fragment zaczyna nabierać cech linearnej narracji wtedy zazwyczaj za sprawą twórczej ingerencji członków zespołu kompozycja zaczyna rozpadać się, jej elementy rozłażą się, lub kierują w stronę surrealistycznych ekspresji.
Dlatego moją pierwszą reakcją na "Knick-Knack II" była dyskredytacja tego wydawnictwa wobec poprzednika. Jednak zagubienie, niezrozumienie i negacja po kilku uważnych odsłuchach ustąpiły miejsca zaciekawieniu i co raz bardziej owocnych próbach odnalezienia się na nowo w muzycznej propozycji How How. Finalnie odkryłem, że "Knick-Knack II"  nie odbiega wcale tak mocno od swojego poprzednika. 

Różnice pomiędzy "Knick-Knack I", a "Knick-Knack II" które zaskoczyły mnie jako słuchacza najbardziej to niemal całkowite zerwanie z instrumentarium akustycznym, na rzecz brzmień elektronicznych; oraz stosowanie zwartych form kompozycji z linearnie rozwijającymi się narracjami, które zastąpiły improwizowane eksperymenty części pierwszej.
Zmarginalizowaniu uległa rola przestrzeni pomiędzy dźwiękami i ciszy, które stanowiły istotny element "Knick-Knack I". Pojedyncze dźwięki, szepty, osamotnione akordy i inne akustyczne lapidaria, oraz miejsce pomiędzy nimi wypełnione pełnym napięcia oczekiwaniem na rozwój wydarzeń zastąpione zostały przez lejące się elektroniczne plamy, syntezatorowe vibrata, czy melodyjne pętle. Detal zastąpiony został gęstą, rozciągniętą fakturą, zaś skupienie i kontemplacja hipnotycznym transem.

Obie części łączy jednak ze sobą szczególne zamiłowanie muzyków do dźwiękowego eksperymentowania z kompozycjami utworów i ich zmienną dramaturgią. Wspólna jest również metoda komponowania, oparta na swobodnym, nieraz brawurowym, czy wręcz karykaturalnym łączeniu rozmaitych mikro-wątków w jedną muzyczną całość. Obie części "Knick-Knack" mają budowę paczworku zszytego przez pijanego krawca, w którym logika kompozycyjna wydaje się momentami zupełnie przypadkowa. Muzycy How How upodobali sobie bowiem fragment jako fundament kompozycyjny swojej muzyki. To właśnie w muzycznych szkicach i miniaturach z których zlepione są obie części "Knick-Knack" dostrzec można obfitość rezerwuaru inspiracji z którego twórczo korzystają muzycy. Sięga on od muzyki elektroakustycznej i improwizowanej, przez jazz, post rock, elektronikę, aż po "piosenkowość" alternatywnego popu. Muzycy z niezwykłym rozmachem eksponują swój eklektyzm, bezustannie wywołując u słuchacza wrażenie nienasycenia, kiedy po rozpoznawalnym rysie melodii, czy chwytliwego motywu natychmiast pojawia się inny, który brutalnie burzy słabość percepcji  do muzycznej repetycji.

"Knick-Knack II" otwiera minutowa kakofonia splatająca dzikie wrzaski z perkusyjną improwizacją i groteskowymi klawiszami, sprawiając wrażenie ścieżki dźwiękowej do animowanego westernu rodem z Merrie Melodies. Po tej chwili zgiełku następuje najlepszy na kasecie "Steamboat" - utwór promujący całe wydawnictwo. Wspaniale współbrzmiące gitara z tubą okraszone zostają klikającą, niesubordynowaną elektroniką tworząc wpadającą w ucho łagodną, post rockową kompozycję przypominającą najlepsze momenty w dyskografii Tortoise, czy The Sea & Cake. W "Niedzieli" mikroelektronika, łączy się z ciepłymi klawiszami, hipnotyzującymi vibratami, oraz "kocimi murmurandami" tworząc psychodeliczną atmosferę narkotycznego widu. Miniatura "Parallel Mind Streams" mogłaby z kolei pochodzić z jednej z sesji nagraniowych legendarnej Ewy Braun Marcina Dymitera. Kompozycje piąta i szósta mieszają się ze sobą w miks rozlanych syntezatorowych plam, kroczącego tempa, pijanych bębnów, quasi-arabskich pasaży i wokalnych komunikatów niewiadomego pochodzenia. Ta część wydaje się najbardziej chaotyczna, jednak potrafi również zniewolić swoją odrealnioną aurą.
"Lighthouse On The Way Home" podtrzymuje stan upojenia dźwiękową psychodelią. Gitarowe akordy osadzone zostają na syntetycznym dronie i ocieplone brzmieniem klawiszy. Im bliżej końca, tym utwór zdaje się rozłazić, a jego główne filary sprawiają wrażenie co raz bardziej chwiejnych i rozedrganych, znikając i przeobrażając się w finał obfitujący wielością użytych kompozycyjnych szkiców, z których każdy mógłby stać się zarzewiem nowego utworu. Zwieńczeniem albumu jest transowy i pełen rozmachu "Arab Tripper", który w zwarty, przebojowy sposób składa rozrzucone elementy muzycznej układanki How How

"Knick-Knack II" okazuje się finalnie niczym innym jak przeniesieniem dotychczasowych sonorystycznych eksperymentów na akustycznych instrumentach w środowisko syntezatorowej elektroniki, które wymusza budowanie bardziej zwartych form, zapętlonych i zamkniętych w słyszalne klamry.
Cieszy fakt, że zespół nie wybiera utartych śladów wciąż odkrywając nowe muzyczne terytoria i niebanalne formy wypowiedzi, które nawet jeśli czasem wydają się nieco przegadane, bądź chaotyczne i tak mają wartość dźwiękowego poszukiwania własnej muzycznej sygnatury.


HOW HOW - Steamboat from HOW HOW on Vimeo.

HOW HOW - "Knick-Knack II"
FYH!records 2014