Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Łukasz Marciniak. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Łukasz Marciniak. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 5 marca 2018

Hub z recenzjami vol.2 (2018) >>> M8N / BRZOSKA + MARCINIAK + MARKIEWICZ / NOËL + PLESZYNSKI + MAZZOLL / SNY PANNY Z WANNY / DREKOTY



M8N „The ULSSS” / 2018 / Sadki Rec.

Miron Grzegorkiewicz i jego nowy projekt M8N realizowany cyklicznie na przestrzeni ubiegłego roku doczekał się niedawno oficjalnej premiery. W nagraniu wzięło udział wiele znakomitości rodzimej sceny alternatywnej; Karolina Rec, Kamil Pater, Mateusz Franczak, Marek Karolczyk, Jacek Mazurkiewicz, Barbarka Kinga Majewska, Krzysztof Dziubak, Adam Podniesińsk, Irek Wojtczak, czy Pete’a Simonelli, którego możecie kojarzyć z udziału w nagraniach serii Populista (Bôłt Records). Księżycowa muzyka Grzegorkiewicza czerpie jeszcze z repertuaru jego macierzystej, niestety nieistniejącej już formacji How How, nagrywającej osobliwą i mocno eksperymentalną wersję muzyki pop. Chwytliwe piosenkowe i melodyjne motywy wyłaniają się tutaj z rozmytych ambientowych impresji, tworząc oniryczną, nieco kampową aurę. Autor pozwala narracji swobodnie dryfować, rozlewać się w amorficznych zaciekach, co sprawia, że słuchacz niczym tytułowy Odyseusz błądzi w muzyce bez drogowskazu. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że również sam Grzegorkiewicz błądzi zostawiając sobie zbyt wiele kompozycyjnej swobody. Znajdą się tu co prawda fragmenty zjawiskowe jak gościnny wokal artystki wokalnej Barbary Kingi Majewskiej, czy przebojowy „Digging”, ale w przeważającej części „The ULSSS” narusza granicę przekombinowania i nijakości.


  

BRZOSKA / MARCINIAK / MARKIEWICZ „Brodzenie” / 2018 / Fundacja Kaisera Söze

Mariaż poezji i improwizacji (nie mylić z poezją śpiewaną) ma w Polsce bogate tradycje, by wspomnieć te nieco starsze jak Świetliki i Oczi Cziorne; czy nowsze Rafał Gorzycki, Olo Walicki. Ślady wszystkich wymienionych projektów usłyszymy w nagraniach tria Brzoska / Marciniak / Markiewicz. Nie byłoby w tym nic zdrożnego, bo inspiracje są zacne, jednak poza nimi niewiele znajdziemy na „Brodzeniu” własnej, osobnej inwencji, za pomocą której można by spleść poezję z muzyką. A szansa na to była dość spora, wystarczyło aby autor muzyki Łukasz Marciniak (Makemake) pozostał bardziej konsekwentny w budowaniu swojej gitarowej wypowiedzi i stronił od melodyjnych i piosenkowych aranżacji („Basquiat” „Joan Miró...”, „od pierwszego wejrzenia”, „sztafeta”, „mleko”) . Jego gra jest niezwykle sugestywna w najbardziej ascetycznych i eksperymentalnych momentach, gdzie do głosu dochodzą efekty i sonorystyczne zabiegi („drun drun”, „egzotarium”), bądź tam gdzie akustyczne solo (jak słusznie zauważył Bartek Chaciński) przypomina gitarowe medytacje Raphaela Rogińskiego („(p)atti (s)mith”, „klepsydra”, „jedni i drudzy”). Marciniak jest niekwestionowanym bohaterem tej płyty, czego nie mogę powiedzieć o deklamującym swoje wiersze Wojciechu Brzosce, któremu w moim mniemaniu nie udaje się wykreować przekonującej formy wokalnej ekspresji. Jest za to konsekwentny w powielaniu intonacji wymienionych na wstępie twórców. Co do poezji, to choć bardzo mnie korci to jednak nie powinienem się wypowiadać, bo nie jest to bliska mi dyscyplina. Intuicja podpowiada mi jednak, żeby zachować rezerwę. Przy takim rozstrzale artystycznych postaw, obecność w składzie Marcina Markiewicza staje się niezauważalna. Trębacz dopełnia tę relację subtelnie, jakby mając świadomość że nie pozostało mu już wiele miejsca na zaprezentowanie własnej wizji. Podobnie jak w przypadku Marciniaka, trąbka wypada najciekawiej we fragmentach intymnych i eksperymentalnych. Nie wątpię że dużo dobrych intencji było włożonych w prace nad tą płytą, nie mniej brak spójnej i konsekwentnej wizji nad formą albumu sprawiają że „Brodzenie” trudno mi uznać za płytę udaną.


  

NOËL / PLESZYNSKI / MAZZOLL „Green” / 2017 / Antidepresant Records

Podobnych problemów z ujednoliconą koncepcja nagrań próżno szukać na płycie tria Noël, Pleszynski i Mazzoll, których materiał porusza się w dokładnie tym samym kontekście co wspomniane wyżej „Brodzenie”. Trudno się dziwić, mamy bowiem do czynienia z wyjadaczami. Oś nagrania stanowią dzienniki Ann Noël, mieszkającej w Berlinie awangardowej artystki kojarzonej z ruchem Fluxus. Jej zarejestrowany głos stał się kanwą improwizacji duetu Mazzoll - Pleszynski, który już niejednokrotnie współpracował ze sobą. Role są tu więc naturalnie określone. Pleszynski przy pomocy sparowanej z gumowych węży trąbki eksponuje długie przedęcia i dronujące smugi, do których Mazzoll dogrywa zwiewne i lapidarne klarnetowe ornamentacje. On też napędza dynamikę akompaniamentu, posługując się wydawanymi za pomocą klapek instrumentu rytmicznymi stuknięciami, szkicując grubym tonem chropowatą fakturę, bądź okraszając słowa Noël krótkim, melodyjnym komentarzem. Wymiana dźwięków między Mazzollem a Pleszyńskim jest wobec przytaczanych wspomnień i anegdot Noël przytomnie lapidarna i nadaje im filigranowej, acz kunsztownej ramy.

  
SNY PANNY Z WANNY - OLGA HANOWSKA „Folk botaniczny” / 2018 / samowydanie

Olgę Hanowska możecie kojarzyć ze współpracy z Marcinem Dymiterem na ostatniej płycie jego projektu Niski Szum, nad którym rozpływałem się tu. Solowy materiał skrzypaczki, ma jednak niewiele wspólnego z miejskim folkiem, czy rodzimą wersją alt country słyszalną na płycie „Siedem Pieśni Miejskich”. Jakby w kontrze do miejskich proweniencji Hanowska zatytułowała swój solowy debiut „Folk botaniczny”. Szukając prostego przełożenia ów terminu, możemy odnaleźć go w tytułach kompozycji dedykowanych gatunkom rodzimej flory polnej i leśnej, typowej dla Kaszub skąd pochodzi artystka. Mimo mocnego osadzenia w lokalności, twórczość ludowa pojawia się u Hanowskiej subtelnie i nastrojowo. Clou materiału stanowią melodyjne skrzypcowe kompozycje, oszczędne i malownicze zarazem. Autorka podchodzi do swojego instrumentu w klasyczny sposób nie siląc się na awangardowe dekonstrukcje, sonorystykę, bądź brzmieniowe modyfikacje. Siłą jej muzyki jest prostota i melodyjność. Ta druga swobodnie wpadająca w ucho muzycznymi ilustracjami; niespieszna i nie przegadana, a przy tym zmysłowa jakby muśnięta fluidem melancholii. Smaku muzyce kompozytorki dodają elektroakustyczne przerywniki, fragmenty nagrań terenowych, elektroniczny akompaniament, i akustyczne instrumenty towarzyszące m.in kalimba i piszczałki, cytra, flety i okaryny. Hanowska na swojej płycie operuje subtelnościami, a jej ekspresja nacechowana jest powściągliwością. Równie osobliwe co muzyka artystki jest fizyczne wydanie tej płyty, ale o tym warto przekonać się osobiście.

Sen godzina 13:11 from Olga Hanowska on Vimeo.


DREKOTY „Lub maszyna dzika trawa” / 2018 / Thin Man


Muzyka Drekotów jest kokieteryjna i przewrotna. Flirtuje ze słuchaczem, uwodzi go, a kiedy poczuje się on już bezpiecznie umoszczony w melodyjnym repertuarze, wtedy pokazuje pazury, wierci dziurę w brzuchu i jątrzy. Na płycie „Lub maszyna dzika trawa”, która zasłużenie zbiera zewsząd pochwały i zachwyty, można odnaleźć ogromny przebojowy potencjał kompozycji, który ujawnia się w postaci  wpadających w ucho melodii i ciekawie zaaranżowanej dramaturgii. Ów przebojowość przekornie, ale i z artystycznym wyrafinowaniem hamowana jest przez ociężałość rytmu, którego głównym fundamentem jest zjawiskowy perkusyjny prymitywizm liderki zespołu Oli Rzepki. Ogromny wpływ na tak smakowity i niebanalny całokształt płyty miał z pewnością fakt zrealizowania jej „na setkę” w studiu. Za sprawą takiej koncepcji nagraniowej zjawiskowe melodie nabierają charakteru i zyskują autentyczności. Zamiast zmysłowości i gładkości pojawia się kanciastość brzmienia, chropowatość i intrygujący dyskomfort, obecny także w tekstach. Te, wyśpiewywane łagodnym głosem skrywają wewnątrz tajemnice i plączą się niczym warkocz poetyckich metafor i surrealistycznych kalamburów. Muzyka Drekotów jak trafnie ocenił Jakub Knera w Popupie tli się. Ten pośredni stan między wygaśnięciem, a erupcją wyzwala efekt ciągłego napięcia i wyczekiwania, co pozwala na dłużej przyciągnąć uwagę słuchaczy. Im głębiej w płytę tym robi się coraz bardziej smakowicie, i onirycznie, również za sprawą plejady zaproszonych do nagrania gości.


wtorek, 30 maja 2017

Poza Horyzont / Makemake „Something Between”

Niemal rok temu Łukasz Marciniak podesłał mi debiutancki materiał swojej formacji Makemake. Po przesłuchaniu nie bardzo przypadł mi do gustu. Gdybym dziś po raz pierwszy natknął się na to nagranie, również by mnie nie przekonało. Na szczęście właśnie dotarła do mnie druga płyta zespołu, która zupełnie zmienia moje spojrzenie na muzykę Rafała Blachy i Łukasza Marciniaka.

Ubiegłoroczny debiut Makemake, wydany na kasecie w toruńskich Złych Literach uwierał mnie swoim garażowym sznytem. Nie dla tego, żebym nie lubił dźwiękowej surowizny, brudu, lo-fi, czy garażowej muzyki gitarowej. Sęk w tym, że „From the earth to the moon” to nie punk, nie noise, ani nawet surf-rock, a elektroakustyczna, gitarowa preparacja. Zraziła mnie przede wszystkim nieporadność autorów w kwestii dobrania odpowiednich akustycznych warunków, do charakteru zaprezentowanego repertuaru. Nie potrafię powiedzieć, czy zaważyła na tym brak świadomości twórców, czy wyobraźni brzmieniowej; może brak funduszy na dobrą realizację, lub niedostateczne umiejętności w zakresie miksowania i nagrywania. Przez to tytułowa podróż z ziemi na księżyc zakończyła się dla mnie jak próba wystrzelenia na orbitę ziemską północnokoreańskiego satelity, czyli chwilę po starcie. Słabe brzmienie wyciągnęło również na wierzch nie do końca przekonującą warstwę formalną. Choć nigdy nie podważyłbym umiejętności posługiwania się gitarą przez Marciniaka i Blachę, to jednak nie udało się ich pomysłów w pełni wyeksponować. Znaleźli się jednak tacy, którzy dość przytomnie ocenili drzemiący w muzykach potencjał, a nawet zasugerowali (przewidując tym samym wypadki) z czyją pomocą zrobić z niego dobry artystyczny użytek. 

Tak oto muzycy Makemake trafili pod skrzydła Michała Kupicza, znakomitego i wszechstronnego realizatora nagrań, odpowiedzialnego za brzmienie lwiej części rodzimej alternatywy na przestrzeni ostatnich lat. Nowy materiał został zarejestrowany na dziewięciu mikrofonach porozstawianych w przestronnej sali teatralnej Centrum Kultury Agora we Wrocławiu. Efekt współpracy awansuje zespół do pierwszej ligi eksperymentatorów gitary, na pewno na krajowym podwórku. W porównaniu z debiutem, „Something Between” to album zdecydowanie ciekawszy brzmieniowo. W adekwatny sposób eksponujący arsenał sonorystycznych preparacji jakim posługują się Blacha i Marciniak. Współpraca z Kupiczem pośrednio wpłynęła na rozwinięcie przez Makemake wątków narracyjnych, przez co kompozycje wydają się bardziej złożone i przemyślane fabularnie. Dodatkowo tak podany materiał pozwolił na bazie eksperymentalnych i elektroakustycznych zabiegów wykreować unikalną, eteryczną atmosferę spowijająca „Something Between”, hipnotycznymi zewami, zawiesistymi pogłosami i barwnymi wybrzmieniami.

Makemake mogą pochwalić się zachwycającym repertuarem sonorystycznych figur i brzmieniowych pomysłów wynikających z intensywnej modyfikacji gitarowego instrumentarium. Spektakl zatytułowany „Something Between” rozpoczyna się od przytłoczonej industrialnym ciężarem „Suspirii”, która momentami brzmi jak nagranie z hali maszyn zakładów metalurgicznych. Po chwili jednak do głosu dochodzą wstęgi sfuzzowanych gitarowych dronów („A-bow”) roztaczające, ciężkie, posępne pomruki. Chwile później mamy z kolei gitarę potraktowaną jak instrument perkusyjny („Dry Water”). Towarzyszy jej solo, którego autorstwo można by przypisać Raphaelowi Rogińskiemu. Również w „Visions ” struny są eksploatowane niczym perkusjonalia, a cała kompozycja, razem z „Dinner at Home” najmocniej eksponuje idiom jazzowej improwizacji. Tu z kolei autorstwo można by przypisać Markowi Kądzieli. „Flight ove the rubble” to ponowne głębokie zanurzenie w sonoryzm, na poziomie mikro-dźwięków i szeleszczących faktur. Finał („As I Look Back”) zaś, to jedyny ukłon duetu w stronę ambientowej psychodelii jakiej możemy zakosztować u Ziołka, czy Maćkowiaka, z długimi, rozłożystymi efektami pogłosowymi i widmową aurą. 

Choć w nagraniu słychać częste kliki wciskanych efektów gitarowych, to są one dawkowane z umiarem, wpływając raczej na kolorystykę wydobywanych z gitary dźwięków, niż na przestrzeń, tą bowiem zapewnia zastana akustyka teatru. Makemake, w przeciwieństwie do takich eksperymentatorów polskiej preparacji gitarowej, jak choćby opisywani wcześniej na blogu Nowa Ziemia, Artur Maćkowiak, Kuba Ziołek, czy Columbus Duo nie zapętlają fraz, nie budują z nich teł i ambientowych przestrzeni (z wyjątkiem wspomnianego „As I Look Back”). Artykulacja katowickiego duetu korzeniami tkwi w jazzowej improwizacji, pełnej kontrastów, dysonansów i zwrotów akcji. Jeśli jeden z gitarzystów odpowiedzialny jest za fakturę, drugi na bieżąco buduje wątki melodyczne („Dinner at home”). Często zaczynając dwutorowo, w oka mgnieniu potrafią stworzyć zaskakujący tygiel, gwałtownie mieszając wątki w pierwszym planie i uzyskując tym samym udane dramaturgiczne kulminacje („Visions”). 

Na „Something Between” warto wygospodarować sobie chwilę wolnego, aby wsłuchać się, prześledzić wątki, skoncentrować na szczegółach, spróbować wyobrazić sobie „jak oni to robią”. Lub po prostu przyjemnie odpłynąć, poddając się nastrojowi, który, adekwatnie do miejsca nagrania, natchniony jest teatralną atmosferą. Możliwości, w jaki sposób potraktujecie płytę Makemake jest kilka. Jeśli poświęcicie jej jednak choćby minimum koncentracji to z pewnością powrócicie do niej wielokrotnie. Tak jak ja, z rosnącym zaciekawieniem, zmierzającym w stronę pełnego zauroczenia.

MAKEMAKE „Something Between”
2017, Zoharum