wtorek, 27 czerwca 2017

Peace & ... / LOVE „E Bik Dangam Lan”

Polsko - duńsko - szwedzki, sześcioosobowy kolektyw LOVE debiutuje zachwycającym hymnem do miłości.

Twórcza aktywność polskiego zaciągu muzyków studiujących w prestiżowym kopenhaskim
Rhythmic Music Conservatory, w szybki czasie przybrała formę nowego zjawiska w polskim jazzie. Kreatywna i niezwykle płodna grupa muzyków jest niewątpliwie zwiastunem pokoleniowej zmiany na rodzimej scenie. Jędrzej Łagodziński, Szymon Gąsiorek, Franciszek Pospieszalski, Grzegorz Tarwid, Maciej Kądziela, Kuba Wójcik, Kamil Piotrowicz, czy Albert Karch (a dodajmy tu jeszcze muzyków formacji EABS, o której pisałem wczoraj) dają wszelkie preteksty, aby śmiało zakrzyknąć, że oto „Idzie nowe!”. Już bowiem na starcie to pokolenie jazzujących dwudziesto-trzydziestolatków ma fundament, który lokuje ich tam gdzie znajdują się doświadczeni i dojrzali artystycznie jazzmani. Przykładem niech będą choćby znakomite płyty Karcha i Tarwida, nagrane ze starszym o pokolenie Wojtkiem Jachną. Cała polska frakcja duńskiego konserwatorium to artyści już ukształtowani, mający znakomity warsztat instrumentalny, formalny i kompozytorski, pozwalający im na sprawne realizowanie swoich autorskich koncepcji. Bez wpadek i bezpłodnych poszukiwań będących przypadłością debiutantów, bądź samouków. Osłuchani, obeznani z klasyką, nie tylko jazzową, a przede wszystkim ograni w uczelnianych kolaboracjach i muzycznych jamach, doskonale panują nad dźwiękową materią, nie pozwalając aby improwizacja, która często maskuje niedociągnięcia warsztatowe stała się istotniejsza od myślenia kompozycyjnego. Myślenia, trzeba podkreślić, w pełni młodzieńczego, natchnionego swobodą i bezkompromisowością. Nieskalanego przyziemnością, a przesyconego duchem, szczerością i wciąż jeszcze ideą poszukiwania w muzyce miłości i piękna. Nie bez przyczyny wydawnictwo założone przez kolektyw polskich i skandynawskich muzyków nazywa się Love & Beauty Music, a poszczególne formacje w skład w których wchodzą inicjatorzy tego przedsięwzięcia: The Love & Beauty Seekers, bądź po prostu LOVE. Wynikiem tej niezwykłej jak na nasze czasy szczerej postawy w sztuce są nagrania o wyrazistym charakterze, pełne polotu, bezpretensjonalności, narracyjnie lekkie, a przy tym bogate warsztatowo i niezwykle różnorodne, czerpiące z wielu tradycji, stylistyk i kultur.

Nie można nie dać się uwieść temu młodzieńczemu porywowi. Nic dziwnego, że ich nagrania z miejsca zostały docenione przez Polskich recenzentów. Tak było zarówno z wydaną niedawno przez For Tune płytą sekstetu Franciszka Pospieszalskiego, oraz z wydawnictwami z Love & Beauty Music, za którymi stoją saksofonista Jędrzej Łagodziński i perkusista Szymon Gąsiorek, odpowiadający za kompozycje kolektywów (odpowiednio) LOVE i Pimpono Ensemble. Dodajmy jeszcze, ze obaj wraz z Pospieszalskim współtworzą trio The Love & Beauty Seekers.

W skład LOVE oprócz Łagodzińskiego i Gąsiorka wchodzą muzycy z Danii i Szwecji; wokalistaka Lo Ersare, pianista Petter Rylen, tubista Rasmus Kjaergard Lund i kontrabasista Tomo Jacobson. Jednak w sesji nagraniowej wzięli również udział wokaliści Kalina Wasilewska, Kaspar Vig, Nicolai Noa, oraz kilkudziesięcioosobowy chór. Już na wstępie trzeba bowiem zaznaczyć, że „E Bik Dangam Lan” to album w dużej części oparty na ludzkim głosie. Wnikliwe podejście do wokalnej artykulacji i różnorodne jej użycie obrazuje filozofię według której Łagodziński skomponował debiut swojej formacji. Opiera się ona na muzycznym eklektyzmie i silnym duchowym przeżyciu. Niemal każda z kompozycji została zainspirowana innym pomysłem na aranżację i ekspresję wokalną. W introdukcji („Creation - Drone”) mamy do czynienia z głosem niskim, gardłowym zestrojonym z dronującymi instrumentami. Następnie („Creation - Beginning”, „Creation - Lament”) słyszymy głos improwizujący, naśladujący dźwięki instrumentów i posługujący się licznymi figurami intonacyjnymi. Dalej natrafimy na głos użyty jako jeden z trybów zamachowych maszyny repetycyjnej („Creation - Reminiscence”). Piosenkową wokalizę na dwa głosy, będącą wyznaniem jedności i miłości czynionym przez Łagodzińskiego i Ersare („I am you”). Głos swingujący („Life Path Number 7”). Głos ekspresyjnie deklamujący japoński poemat („Yakuza”), a finalnie („E Bik Dangam Lan”) chór snujący orientalną mantrę, zamykający ten pasjonujący album przy akompaniamencie morskich fal.

Różnorodność wokalna idzie w parze z bogactwem wątków i odniesień jakie znalazły się na „E Bik Dangam Lan”. Czego bowiem tutaj nie ma. Są przenikliwe, wibrujące drony; sonorystyczne eksperymenty; natchnione, ekstatyczne kulminacje, budowane w oparciu o repetycję i rozrastające się niczym kula śniegowa tocząca się ze zbocza. Mamy również wpadającą w ucho piosenkę o popowym potencjale, czy aranżacje na chór. Każdy z utworów to popis erudycji muzycznej Łagodzińskiego, jego umiejętności operowania formą i kreowania dramaturgi. Całość jest wręcz wzorowy przykładem koncept albumu, zrealizowanego z myślą o najdrobniejszym elemencie wielowątkowej i dynamicznej narracji. Prócz wpływów stylistycznych (sonoryzm, minimalizm, spiritual jazz, free improv) i multikulturowych inspiracji (Japonia, Skandynawia, kultura popularna, Indie), „E Bik Dangam Lan” natchniony jest emocjami, które nie tylko ze względu nazwę zespołu możemy utożsamiać z różnymi wcieleniami miłości; od uniesień i ekstaz, po smutek, melancholię czy gniew. Płyta nieustannie uwodzi słuchacza, przymila się mu, pieści zmysły, ale i niezmiernie intryguje, zaskakuje i pobudza – wszystko w doskonałych proporcjach.

Jeśli miałbym gdzieś ulokować ten album na mapie odniesień, to znalazłby się on w jednym rzędzie z nagraniami Warsaw Improvisers Orchestra i Fire! Orchestra Matsa Gustafssona. Z tą różnicą, że to Łagodziński bardziej panuje nad improwizacyjnymi zapędami solistów i nad formą, która nie rozłazi się samopas i jest kontrolowana nawet w momentach kiedy wydaje się, że w narrację wdziera się improwizowany zamęt. Autor „E Bik Dangam Lan” potrafi czujnym uchem kontrolować rozognione frazy swoich muzyków, w mgnieniu oka nadając im logiczny i harmonijny ciąg.

Nie będę się zatem już dłużej krygował, że jestem pod ogromnym wrażeniem tej płyty. Udzieliła mi się ta młodzieńcza, pełna polotu i wyobraźni energia twórców. Kocham tę płytę, kocham zespół. Kocham Łagodzińskiego za nieczęsto już znajdywaną w muzyce autentyczność i otwartość, dziecięcą wręcz wrażliwość i młodzieńczy idealizm. Kocham „E Bik Dangam Lan” za wspaniałe nawiązanie do spiritual jazzu, za wokale, za użycie chóru, za obecność tak rzadko spotykanej, a mojej ulubionej tuby. Kocham za zróżnicowanie, bogactwo i wszechstronność, a przy tym za umiar i świadomość kompozytora, które uchroniły ten wielowątkowy album przed przesytem i przeszarżowaniem. Kocham za muzykę, z którą chcę się identyfikować, muzykę pełną emocji piękną, świeżą i budującą, a przy tym co najważniejsze, intrygującą i niebanalną. Peace & Love... and Beauty!

LOVE „E Bik Dangam Lan”
2017, Love & Beauty Music

niedziela, 25 czerwca 2017

Make Komeda Not War / EABS „Repetitions (Letters to Krzysztof Komeda)”

Proszę wybaczyć, że tak ogólnikowo (może i nazbyt) ujmę wstęp, ale forma tej recenzji wymaga pewnej powściągliwości i syntetycznego podejścia. Przynajmniej na etapie zaprezentowania kontekstu, który w tym przypadku obejmuje kilkadziesiąt lat historii jazzu.

Do 1956 roku granie w Polsce jazzu było zakazane i traktowane, jako przejaw dekadencji i zgnilizny moralnej zachodu. Krzysztof Trzciński student medycyny zdobywając pierwsze swingowe szlify, zmuszony był ukrywać swoją nowo odkrytą pasję. Swoją drogą, tej konspiracji zawdzięcza on rozpoznawalny na całym świecie pseudonim Komeda. Cenzura w Polsce robiła wiele, aby rodzimi melomani nie mogli na własne uszy usłyszeć nowoczesnego jazzu amerykańskich mistrzów. Tutejsi twórcy tworzyli niemal w kulturowej izolacji od źródła gatunku, bądź też podchodząc do niego z dystansem. Europejski jazz przeszczepił w swoje korzenie fundament muzyki klasycznej z jej zamiłowaniem do harmonii i kompozycji. Tymczasem w Ameryce był donośnym okrzykiem emancypacji, materią coraz to odważniejszych poszukiwań. Hard bop lat 50-tych radykalizując środki wyrazu, podążał stopniowo w stronę form co raz bardziej zrytmizowanych i improwizowanych, tworząc podwaliny dla free i spiritual jazzu. Główną rolę zaczęły odgrywać emocje wyrażane krzykiem dęciaków, perkusyjnymi kawalkadami, natchnionymi solówkami solistów, budowaniem kulminacji. Podczas gdy za oceanem jazz („New Black Music”) był muzyką buntu afroamerykańskiej społeczności, na starym kontynencie w głównej mierze pozostawał przeżyciem estetycznym i intelektualnym, zarezerwowanym dla elit. Jeśli amerykańscy twórcy tryskali testosteronem, to europejczycy romantyzowali w sposób stylistycznie wyrafinowany. Tam gdzie John Coltrane poszukiwał kulminacji, aby zamanifestować swoją wiarę w boga, tam Komeda stosował kontrapunkt, otwierając kompozycję na zupełnie nową narrację. Wiele dekad później kolektyw Electro-Acoustic Bass Sessions (EABS) obie te jazzowe tradycje, amerykańską i europejską, unifikuje. Władając współczesnym, globalnym językiem jazzu łączy melodyjny liryzm z rozbuchaną ekspresją, a nastrojowy romantyzm z potrzebą kontestacji.

EABS to siedmioosobowy kolektyw z Wrocławia, na którego czele stoi Marek Pędziwiatr pianista młodego pokolenia, które już za chwilę zacznie rozdawać karty w polskim (i zapewne nie tylko) jazzie. Niezwykle istotną rolę w przedsięwzięciu pod nazwą „Repetitions (Letters to Krzysztof Komeda)” zajmuje również Sebastian Jóźwiak (1/3 labelu Astigmatic Records i jednocześnie manager EABS). To on odpowiedzialny jest za selekcję materiału źródłowego. Przekopawszy się, przez obszerną twórczość Krzysztofa Komedy sięgnął po wątki epizodyczne (etiudy baletowe, muzykę do filmów fabularnych, krótkich metraży, dokumentów, animacji oraz kompozycji ilustrujących wiersze polskich poetów), spoza komedowskiego kanonu. Jóźwiak, spiritus movens tego koncept albumu, stworzył szkic projektu, który następnie został poddany śmiałej interpretacji przez Pędziwiatra i zespół. EABS to jednak ponad wszystko kolektyw. Perfekcyjnie współbrzmiący mechanizm. Pozbawiony słabych punktów i (w sensie wykonawstwa) liderów. Świadczyć może o tym choćby fakt, że album udało się nagrać "na setkę", a na krążek weszły całe take'i z sesji.

Twórczość Komedy została potraktowana przez nich jako wehikuł czasu, którym można odbyć pasjonującą podróż przez różne wcielenia i dekady jazzu, począwszy od lat 50-tych, a skończywszy na współczesności. Nie jest to opowieść chronologiczna, ani obudowana gatunkowymi ramami, co sprawia, że fragmenty różnych stylistyk płynnie się ze sobą mieszają. Mamy tu więc melodyczne motywy autorstwa patrona płyty, które ze swobodą przymierzają odzienia z obszernej jazzowej konfekcji. Jest wśród niej natchniony mistycyzmem spiritual jazz Johna Coltrane'a. Są wątki acid jazzowe, łączące jazzowe frazy z soul'em i hip-hopem, po które niegdyś sięgali Guru's Jazzmatazz, czy Michał Urbaniak z projektem Urbanator (swoja drogą jego partia smyczkowa w utworze „Free Witch and No Bra Queen / Suit” stanowi bezpośrednie ogniwo łączące Komedę z EABS), a współcześnie eksploatowane choćby przez formację BadBadNotGood. Prym jednak wiedzie współczesne, przebojowe wcielenie spiritual jazzu, w epickiej odsłonie ambasadora gatunku Kamasi Washington'a. To właśnie na tego rodzaju, pełnej rozmachu, bombastycznej ekspresji został w głównej mierze oparty album EABS. Muzyka Komedy znakomicie sprawdza się w takim ultra dynamicznym wcieleniu nadanym jej przez wrocławski kolektyw. Ożywiona młodzieńczym porywem, buńczuczna i niepokorna, zachowuje jednocześnie szacunek dla formy komponowanej, oraz lirycznego charakteru muzyki mistrza. Cytaty z Komedy wyznaczają utworom kierunek i natychmiast zostają porwane charyzmatyczną ekspresją muzyków.

Jestem przekonany, że już na etapie koncepcyjnym autorzy „Repetitions” założyli, że zależy im na jak najszerszym odbiorze; że chcą, aby album ten trafił dalej niż ma to zazwyczaj miejsce wśród rodzimych jazzowych wydawnictw. Płyta EABS ma zatem wszelkie predyspozycje do tego aby zaistnieć w zasięgu globalnym. (Oczywiście pod warunkiem, że praca nad jej promocją będzie równie pełna rozmachu jak samo nagranie). Składa się na to wiele czynników, z których rozpoznawalność Komedy wcale nie jest najistotniejsza. Duży wpływ na sukces nagrania może mieć doskonałe wyczucie aktualnych tendencji w jazzie. Wrocławianie trafili w idealny moment, kiedy to mainstreamowy odbiorca za sprawą muzyki z kalifornijskiej wytwórni Brainfeeder (Washingtona, Flying Lotusa, czy Thundercata), oraz nagrań Shabaki Hutchingsa, czy formacji BBNG znów zainteresował się jazzem. Podobnie jak u wymienionych artystów tak i w repertuarze EABS usłyszymy piosenkowe motywy, zapadające w pamieć wokalizy, flirt z popowymi estetykami, wyrazistą narrację, częste zmiany tempa i dynamiki, czy prymat emocji. Dodatkowo olbrzymim atutem na drodze do masowego odbiorcy jest to, że „Repetitions” jest dziełem multidyscyplinarnym, idealnie skrojonym na nasze czasy, wypełnionym wątkami czekającymi na rozwiniecie. Mam tu na myśli liczne filmowe i literackie odnośniki, za sprawą których mamy do czynienia, ze znakomitą wizytówką polskiej kultury, której nie stworzyliby żadni kuratorzy i urzędnicy odpowiedzialni za jej zagraniczną promocję. Jednak decydujący wpływ na odniesienie przez płytę sukcesu może mieć w mojej opinii światowe, pełne rozmachu brzmienie. Tu właśnie tkwi wielka potęga tej płyty. Produkcja została zrealizowana unikalnie jak na polskie warunki, a co za tym idzie absolutnie światowo, z myślą o najnowszych trendach i szerokim odbiorze. Wyeksponowane zostały zatem niskie tonacje, które swoim mięsistym, wysokooktanowym brzmieniem stanowią serce całego mechanizmu. Momenty kiedy wsparty na tym solidnym basowym fundamencie skład dochodzi do głosu pełnią swojego instrumentarium, potęga dźwięku wywołuje ucisk w klatce piersiowej. Udaje się przy tym zachować zachwycającą selektywność nagrania. Słuchanie „Repetitions” to absolutna rozkosz dla ucha, której można poddawać się bez końca. Za każdym razem zachwycając się inną perspektywą nagrania, czy to rozmachem kolektywnej artykulacji, czy śledzeniem smakowitych detali poszczególnych instrumentów.

Temperament nagrania został dodatkowo wzmocniony mocnym przekazem ideologicznym, o przesłaniu antywojennym, czy antyksenofobicznym. Finalnie daje to nam album niezwykle wszechstronny i wielowątkowy.

***

„Repetitions” ukazuje ponadczasowość muzyki Krzysztofa Komedy, a przede wszystkim jej rozpoznawalnej, natchnionej liryzmem melodyjności. Mimo że EABS interpretuje mniej znany repertuar mistrza, to odnajduje w jego melodyce coś ikonicznego i rozpoznawalnego przy pierwszym kontakcie. Być może to właśnie w muzyce Komedy możemy rozpoznać tego jedynego w swoim rodzaju słowiańskiego ducha. Romantycznego i pełnego gorzkiej melancholii będącej wynikiem oddziaływania noszonej w sercu traumy. Wrocławskiej załodze udała się, rzecz niebywała jaką jest przeniesienie delikatnej wrażliwości kompozytora w przebojową formę. Wpisanie tej twórczości w aktualny kontekst, daje tej interpretacji zdecydowaną przewagę nad licznymi innymi. Takie brawurowe, typowe dla młodzieńczej natury podejście, napędzane pokoleniową potrzebą dekonstrukcji kanonów, daje muzyce Komedy drugą młodość i szansę na dotarcie poza audytorium jazzowych pasjonatów.

EABS „Repetitions (Letters to Krzysztof Komeda)”
2017, Astigmatic Records

poniedziałek, 12 czerwca 2017

Licho nie śpi / SqrtSigil „Licho”

Serce rośnie na wieść o kolejnych wydawniczych poczynaniach Plaży Zachodniej. Najświeższą pozycją w katalogu, jest solowy materiał jednego ze współzałożycieli labelu Maćka Jaciuka, wydany pod szyldem SqrtSigil.

Tytułowe „Licho” to starosłowiański demon, personifikowany jako stara, wychudzona kobieta z jednym okiem. Jej obecność sprowadza nieszczęścia, choroby i zaburza harmonię codziennego życia. Przed Lichem, jak przed fatum nie sposób się uchronić. Można jedynie liczyć, że ów wędrujący demon długo nie zadomowi się w jednym miejscu. O tym jak mocno Licho zagnieździło się w kulturze magicznej Słowian może zaświadczyć język polski, w którym nie tylko roi się od powiedzeń z Lichem w głównej roli (a niech to licho weźmie, pal to licho, licho nie śpi, licho przyniosło), ale i funkcjonuje przymiotnik Lichy, oznaczający słabego, chorego, niemrawego. Co prawda Maciek Jaciuk tytułując tak swoją kasetę, nie odnosi się wprost do demonicznego motywu, jednak jego nagrania mogą stanowić sugestywną i klimatyczną opowieść o Lichu.

Odrealniony i niezwykle hipnotyczny jest nastrój kasety SqrtSigil. Jest to zasługą przede wszystkim długich fragmentów terenowych nagrań, na których usłyszymy szum miejskich podwórek, gdzie niosą się odbite echem rozmowy i nawoływania, a szepty i oddechy przemykają mimochodem. Czasem jesteśmy w stanie wyłowić z nich fragment zdania, czy pojedyncze znajome słowo, dziecięcy krzyk. Reszta dźwięków, długo niesiona naturalnym pogłosem podwórek tworzy jedyną w swoim rodzaju rozmytą dźwiękową aurę, miejskie tchnienie, które możemy usłyszeć również w nagraniach Martyny Poznańskiej czy Micromelancolie. Jaciuk ze zmysłem dramaturga aranżuje zebrany materiał terenowy. Zapętla zarówno długie, powłóczyste fragmenty („Z powietrza”), jak i pojedyncze westchnienia („Z wody”), za każdym razem opierając na nich fabularny rdzeń. Towarzyszą temu subtelne cyfrowe tekstury, ciche sprzężenia, niezidentyfikowane szelesty i pomruki, lapidarne melodie, gdzieniegdzie („Odblaski”) dubowe, podskórne pulsacje, a przede wszystkim delikatne burdony nadające kompozycjom narracyjnej płynności.

Ukoronowaniem wyciszonej opowieści snutej przez Jaciuka jest tytułowy utwór „Licho”, gdzie w pochmurną ambientową smugę zostaje wkomponowany zaskakujący wątek wokalny. Głosy starszej kobiety i starszego mężczyzny deklamują naprzemiennie cyfry, prawdopodobnie jest to związane z prowadzoną przez nich grą liczbową (słychać przy tym delikatny stukot, jakby odgłos wyrzucanej kostki, a i cyfry wypowiadane przez bohaterów nie wychodzą poza zakres 1 - 6). Szorstka barwa głosów, beznamiętnie cedzone słowa brzmiące niczym mantra, bądź sesja hipnozy i fakt, że posługują się językiem polskim, który doskonale pasuje do posępnego akompaniamentu - wszystko to tworzy mocny motyw dramatyczny, stanowiący znakomitą kulminację kasety. Doprawdy, na długo zapadnie mi w pamieć ten zjawiskowy fragment.

„Licho” jest intrygującą ambientową fabułą prowadzoną z lekkością i świadomością oddziaływania użytych środków. Kolejne subtelne dźwiękowe zdarzenia, z wyczuciem komponowane przez autora nagrań splatają się w sugestywny kolaż, o zmyślnej dramaturgii. Inspirujące to, i z pewnością nieliche doświadczenie.

 
SQRTSIGIL „Licho”
2017, Plaża Zachodnia

piątek, 9 czerwca 2017

Ducha nie gaście / Iron Noir „YOU and ME, ME and YOU”

Okładka nowej epki Iron Noir jest równie absurdalna co historia spotkania Elvisa z Nixonem. A co ma wspólnego z muzyką duetu Kucharczyk - Dziedzic? Pojęcia nie mam, i zupełnie mi to nie przeszkadza w słuchaniu „YOU and ME, ME and YOU”.

Wcześniejsze nagrania duetu, podobnie zresztą jak alternatywne kooperacje członków zespołu to nieodłączny prymat rytmu, oraz ciężkiego masywnego brzmienia. Wtłoczone w klubowe, mechaniczne repetycje od zawsze były nośnikiem silnych emocji, temperamentu i buntowniczej zadziorności autorów. Nowy materiał, na który przyszło czekać dwa lata ujmuje nieco ciężaru z muzyki Iron Noir, jednak pewne rzeczy pozostawia nienaruszone.

Rytmiczna obsesja, która rządzi muzyką duetu wciąż eksploatowana jest z podobną intensywnością, co nie powinno dziwić, wszak Wojtek Kucharczyk jest przede wszystkim perkusistą; choć powinienem raczej napisać, że bębniarzem, ... z kraju Mołr. Widzieć go w trakcie występów na żywo, kiedy zatraca się w amoku transowych kawalkad, to jak oglądać Hendrixa masakrującego swoją gitarę. Na „YOU and ME, ME and YOU” partie rytmiczne wysunięte na pierwszy plan znów imponują swoim temperamentem, jak również obszerną  paletą perkusyjnych barw, które Kucharczyk nieustannie podmienia. Jak już wspomniałem z brzmienia Iron Noir autorzy odjęli nieco ciężaru, przez co i uderzenia wydają się lżejsze, momentami nawet melodyjne jak w kompozycji o znamiennym tytule „Power of pałeczki”. Nie ma już mowy o sążnistych tąpnięciach „zatykających głośniki” i transowej monotonii. Zostajemy natomiast wrzuceni w sam środek kumulacji napędzanej tanecznym groove'm i gniewną kontestacją.

Na prowadzoną zdecydowanym rytmem narrację nawlekane są glitchowe tekstury, będące wygasającym echem pamiętnych nawałnic hałaśliwego szaleństwa i twórczego nieokiełznania z płyty „Strange Gods” John'ego Lake'a, czyli Łukasza Dziedzica. Tym razem tekstury są oszczędniejsze i rozrzedzone, adaptując się do równie odchudzonej rytmiki. W tłach majaczą widmowe zewy, spod nich wystają szorstkie pomruki; dźwięki frenetyczne i uwierające, których intensywność pozostawia jednak miejsce na oddech. Doświadczenie pozwala duetowi doskonale panować nad dramaturgią nagrania. Wystarczy chwila aby muzyka Iron Noir osiągnęła pełen rozmach ukazując kły i pazury. Tyle samo wystarczy, aby stonować nastrój eksponując pod warstwą gniewu delikatną materię.

„Muzyka rezygnacji” („Music of Resignación”), „muzyka odmowy” („Music of Refusál”), krzyczą tytuły kompozycji. Tymczasem jeśli posłuchamy „YOU and ME, ME and YOU” dojdziemy do wniosku, że Kucharczyk i Dziedzic nie tracą ducha i nie składają broni. Ich wyrazista muzyka wciąż ma moc, a przy okazji okazuje się być terapeutycznym katalizatorem niezbędnym do skanalizowania nadmiaru „wkurwu”.

 
IRON NOIR „YOU and ME, ME and YOU”
2017, NIE WYDAJE TEGO NIKT RECORDS / distributed by mik musik.

czwartek, 8 czerwca 2017

Walizkowe sekwencje / Pin Park „Krautpark”

Zaryzykuję tezę, że ze wszystkich powojennych nurtów w zachodniej muzyce rozrywkowej krautrock okazał się najbardziej wpływowym zjawiskiem, pierwotnym organizmem, który od lat 60-70 infekuje coraz to nowe estetyki i stale odradza się w formie powracających inspiracji.

Z potrzeby stworzenia nowej jakości estetycznej, która radykalnie odcinałaby się od wojennej hekatomby, wyrażonej przy tym oryginalnym językiem pozbawionym wpływów amerykańskiego bluesa i rock'n'rolla zrodziło się zjawisko niezwykle płodne i wszechstronne stylistycznie. Z dzisiejszej perspektywy widać jak niemiecki gatunek zwiastował nadejście postmodernizmu, manifestując triumf eklektyzmu, zainteresowanie deformacją, czy multidyscyplinarność. Krautrockowi protoplaści z Amon Duul, Can, Cluster, Ash Ra Temple, przestali używać instrumentów do grania melodii i komponowania piosenek, skupiając się na kreowaniu atmosfery i poszukiwaniu w muzyce psychodelii i transu. Sięgali przy tym po etniczne pozaeuropejskie inspiracje, oraz po nowe technologie, bacznie przyglądając się osiągnięciom współczesnej awangardy (Stockhausen) i możliwościami potraktowania studia nagraniowego jako dodatkowego instrumentarium (Eno). Tej potrzebie emancypacji towarzyszyła ekspansja nowych instrumentów muzycznych i technik nagraniowych, oferujących zupełnie nowe możliwości ekspresji. Drzemały one m.in w syntezatorach, których unikalne brzmienia i nieograniczone możliwości modulacji wreszcie przystawały do osiągnięć technologicznych ery podboju kosmosu i cywilizacyjnego przyspieszenia.

Zasięg estetyczny gatunku szybko okazał się na tyle szeroki, że obejmował zarówno gitarową psychodelię (Amon Düül), syntezatorową elektronikę (Kraftwerk), ambient (Eno), preindustrialne, improwizowane eksperymenty (Cluster) czy inspirowaną etnicznymi wątkami muzykę new age (Popol Vuh). Niczym nieograniczona wolność twórcza pozwalała cieszyć się pełnią eklektyzmu, stąd częste repertuarowe wolty zespołów. W szybkim tempie zjawisko stało się tak przestronne, że nie sposób objąć go definicją. Urodzajna krautrockowa gleba wydała z siebie szeregi estetyk, które generowały kolejne twórcze inspiracje dla następnych pokoleń. Kierunek zjawiska wiedzie dalej m. in. przez nową falę, industrial, techno, microelectronikę milenijnego przełomu, post rock, aż po dzisiejszą retromanię.

Z działających na krajowym podwórku wydawnictw, z pewnością krakowskie Instant Classic, może pochwalić się szerokim repertuarem muzyki zainfekowanej wirusem krautrocka. Zwłaszcza w nagraniach solowych i licznych kooperacjach Kuby Ziołka znajdziemy wiele pokrewnych inspiracji, choćby w kreowaniu psychodelicznej atmosfery, sięganiu po inspiracje muzyką etniczną, poszukiwaniu transowości, prymatu rytmu, czy we współbrzmieniu gitar i syntezatorów. Najnowszym tytułem w katalogu IC sięgającym po krautrockowe inspiracje (jednak z zupełnie innej strony niż Ziołek) jest „Krautpark”, debiut duetu Pin Park.

Zespół tworzą klawiszowiec Kristen, Robotobibok i Małych Instrumentów Maciej Bączyk, oraz Maciej Polak nie znany mi dotąd z muzycznej działalności, ale w dziedzinie analogowych syntezatorów to człowiek instytucja. W przypadku ich debiutanckiej płyty możemy mówić o krautrockowej estetyce, przede wszystkim z perspektywy instrumentarium i jego brzmienia, które determinuje takie postrzeganie tego materiału. „Krautpark” zostało nagrane na trzech walizkowych syntezatorach modularnych; jednym EMS VCS 3 i dwóch EMS Synthi A. O historii i specyfikacji tego pierwszego warto poczytać w tekście samego Macieja Polaka na łamach Estrady i Studia. Instrument znalazł sobie szczególne uznanie wśród zespołów gitarowej psychodelii lat 70-tych; The Alan Parsons Project, Roxy Music, King Crimson, The Who, Gong, czy Pink Floyd. Drugi, wśród twórców kosmicznych impresji; Briana Eno, Jean-Michel Jarre, Klausa Schulze, czy Czesława Niemena. Oba jednak cieszyły się dużą sławą dostarczając futurystyczną wówczas paletę barw wielu koncept albumom.

Autorzy „Krautpark”, w prasowej notatce powołują się na podobieństwo i mentalną łączność z muzyką Cluster, Harmonii, czy z wczesnym („Ralf & Florian”) Kraftwerk. Mnie jednak, być może z osobistych sympatii, repertuar Pin Park wydaje się bliższy zespołom fali niemieckiej elektroniki końca lat 90tych, która również zafascynowana krautrockiem ujęła go w w ściślejsze kompozycyjne ramy, nadając tej muzyce nowoczesny sznyt podporządkowany prymatowi repetycji. Takie zespoły jak To Rococo Rot, czy Mouse On Mars stały się spadkobiercami również ciepłego, analogowego brzmienia, krautrockową psychodelię zastępując pastelową melancholią. I pomimo, że pierwszy z tych zespołów poruszał się w repertuarze piosenkowym, w duchu post-rockowym, drugi zaś eksperymentalnym i tanecznym to zarówno koloryt analogowego brzmienia, jak i struktura kompozycji pozwala na doszukiwanie się pokrewieństw z muzyką Pin Park.

Muzyka duetu Polak - Bączyk jest niezwykle delikatna i niepozorna, zupełnie jak instrumenty na których została nagrana. Rozwija się pętla za pętlą, wpisując się przy okazji w repetycyjny lejtmotyw wydawnictw Instant Classic. Kolejne sekwencje nawarstwiają się tworząc gęstą strukturę o zwartej anatomii. Podskórna pulsacja zszywa kolejne ścieżki, nie pozwalając rozłazić się im w ambientowe pasaże. Towarzyszą temu filigranowe trzaski i kliki delikatnie ornamentujące zewnętrzną warstwę nagrania. Zaś otulone w analogowej mgiełce dźwięki sprawiają, że słucha się tego z podobną przyjemnością jak ogląda stare, wyblakłe fotografie.

Praca duetu jest powściągliwa, a dbałość o to by nie powiedzieć zbyt wiele wręcz chirurgiczna. Jak na płytę opartą na improwizacji wydaje się to dość osobliwe. Muzyków interesuje jednak przede wszystkim budowanie nastroju, który ma urzekać słuchacza. Drugorzędna staje się narracja, a napędzana kolejnymi pętlami muzyka unika nadmiernych kulminacji. Dramaturgicznie bliżej tu do stonowanej kontemplacji niż do transowego zatracenia. Sprawia to, że podczas słuchania mam wrażenie jakbym odbywał wycieczkę po analogowym skansenie, gdzie rekwizyty zostają pieczołowicie wyeksponowane, ale brak w tym życia, ludzkiej obecności. Fascynacja elegancką formą „Krautpark” pozbawia mnie wzruszeń i głębszych przeżyć ponad estetyczny zachwyt. Bączyk i Polak bez wątpienia potrafią posługiwać się syntezatorami, wiedzą też jak najpiękniej wyeksponować ich brzmieniowe walory, ale zapominają nieco o emocjach. Taki stosunek do muzyki, może przejawiać chyba jedynie ktoś, kto od strony formalnej wie o niej wszystko. W końcu nawet projektant samochodów nie musi być mistrzem kierownicy, aby móc tworzyć piękne i funkcjonalne modele.

 

PIN PARK „Krautpark”
2017, Instant Classic

wtorek, 6 czerwca 2017

Zmęczeni młodością / Sorja Morja „Sorja”

Długo oczekiwany debiut duetu Sorja Morja nie jest tym czym się z pozoru wydaje.

Sorja Morja duet Ewy Sadowskiej i Szymona Lechowicza objawił się światu kilka lat temu z repertuarem brzmiącym tak jakby mieli podążyć tę samą drogą tanecznego popu co Rebeka, czy The Dumplings. Dziś, choć za sobą mają dopiero płytowy debiut, brzmią o wiele świeżej i zdecydowanie ciekawiej, niż oba wymienione zespoły, a przy tym niemniej przebojowo. Mają od nich również zdecydowanie więcej istotnego do powiedzenia.

Pierwsze szkice „Sorji” powstały już w 2014. Wtedy również zespół postanowił swoje w pełni syntetyczne aranżacje zastąpić gitarą. W warstwie muzycznej i literackiej tegorocznego debiutu znajdziemy wyraźne ślady dwóch wczesnych epek zespołu, dzięki czemu spostrzeżemy jak mocno zostały przepracowane tematy i motywy. Ewa Sadowska i Szymon Lechowicz przez ten czas wyraźnie dojrzeli jako twórcy, dzięki czemu ich płyta zachwyca świadomością użytych środków i wysokiej jakości realizacją.

Pogodny, beztroski, przebojowy album. Tak myślałem jeszcze przeszło miesiąc temu, kiedy po raz pierwszy spotkałem się z muzyką duetu. Dwa łagodne, wpadające w ucho wokale, melodyjna gitara, dynamiczny, napędzający bas i syntezatorowy anturaż. Znakomita, przestrzenna i pełna smaków produkcja Michała Kupicza (tak znów on, brawo!). Zwrotki i refreny wpadające do głowy jak radiowe hity. Wielu, łącznie ze mną uległo zachwytowi muzyką zespołu, która idealnie wpisywała się w idiom wakacyjnej płyty, doskonale sprawdzającej się jako akompaniament samochodowych podróży odbywanych w scenerii malowniczych letnich krajobrazów, przy opuszczonych szybach i wietrze we włosach. Popowy potencjał muzyki duetu jest nie do przecenienia i mógłby bez starty dla wartości artystycznej zostać wykorzystany komercyjnie, choćby jako ścieżka dźwiękowa jakiejś kreatywnej reklamy. Chwytliwe melodie, łagodny akompaniament, efektowne i przestrzenne brzmienia, muzyczny luz. Od pierwszych taktów towarzyszy temu pozytywny odbiór i tak płyta Sorji Morji utrwala się w pamięci. 

Tak właśnie zapisała się „Sorja” w mojej pamięci po miesiącu luźnych przesłuchań; w aucie, knajpie, przy domowych czynnościach, w trakcie spotkań z przyjaciółmi, czyli w sytuacjach, w których muzyka nie wypełnia pierwszego planu, a stanowi przyjemny (choć nieprzypadkowy!) dodatek. Postanowiłem zatem podzielić się swoimi wrażeniami na łamach bloga, poprzedzając to uczciwym, recenzenckim odsłuchem. Założyłem słuchawki, otworzyłem notatnik i zacząłem się wsłuchiwać. Utwór po utworze, takt, po takcie, słowo, po słowie. Wystarczyło kilka intensywnych sesji, nad skądinąd krótką płytą, abym przecierał oczy i uszy ze zdumienia. Debiut Sorji Morji okazał się bowiem zupełnie inną płytą, niż ta której słuchałem jeszcze kilka tygodni temu! 

„Sorja” to szelmowsko inteligentny kalambur, dwuznaczna i wyrachowana gra, pułapka dla słuchających nieuważnie i powierzchownie. Spod maski zwiewności tekstów i przebojowości muzyki wyzierają tematy zaskakująco mroczne, gorzkie, a przy tym aktualne. Kontrast między opakowaniem, a zawartością jest absolutnie piorunujący i stanowi jakość nie spotkaną dotąd przeze mnie w polskiej piosence. 

Warto prześledzić to krok po kroku. Już otwierająca album „Australia” sugeruje z czym będziemy mieli do czynienia w dalszej części. Pełne przekory słowa: „Nie wracaj do domu nie ogrzejesz kości / Nie patrz prosto w oczy kiedy o coś prosisz / Nie ufaj rodzicom za dobrze cię karmią / Nie bierz ich pieniędzy nie ma nic za darmo” to jeszcze manifest niezależności, czy już egocentryzmu? Duet wywraca na głowę nasze przyzwyczajenia i oczekiwania, rozbija mit młodości, uwydatniając swoje zmęczeniem otaczającą beztroską i brakiem refleksji. Kolejne dwuznaczności napotykamy w „Młodości”. „Młodość nie mija a młodość w ogóle nam niemiła” – śpiewają łagodnym dwugłosem Lechowicz i Sadowska słowa, które mogłyby być manifestem młodych romantyków przytłoczonych weltschmerzem. Młodzieńczy hedonizm, wolność i brak zobowiązań, kontra ciężar przemijania, i widmo śmierci przekazywanej z „ust do ust„. I choć „śmiejemy śmierci się w twarz„ to jednak „młodość w ogóle nam niemiła”. Z pozoru niewinny tekst o zimie, czyli  „Nowy biały świat”, kryje kolejne niejednoznaczności. Kiedy słyszę dziś tekst o „białym świecie” i „białej sile” to z miejsca robię się nieufny i wzdrygam bynajmniej nie na myśl o chłodzie i słocie. Tekst tej piosenki, zestawiony z wieńczącą płytę „Śmiercią” sprawia, że perspektywa „Nowego białego świata” nabiera jeszcze wyraźniejszych rysów, na które wzdrygam się jeszcze mocniej. „Sezon” mógłby być kolejnym przebojem pochodzącym z tego mrepertuaru, gdyby znów spomiędzy słów przekornie nie przebijało przemijanie, odmierzane kolejnymi sezonami blichtrów i mód. „Echo” mogłoby kandydować do miana jednej z najfajniejszych i bezpretensjonalnych piosenek o miłości, ... aż do ostatniej zwrotki, która znów wywraca wszystko na opak. „Powiedz, że mnie kochasz” – uwodzącym głosem śpiewa Sadowska, po czym dodaje – „mów mi tak aż stracisz znaczenie / znikniesz z resztą słów" – tak jak powtarzane na okrągło słowo traci swój desygnat, tworząc abstrakcyjną, nic nieznaczącą zbitkę głosek, zanikającą niczym echo w lesie. (Efekt tytułowego echa uzyskany w tej piosence to majstersztyk; wisienka na torcie znakomitej brzmieniowej koncepcji tego albumu). Nawet sympatyczna piosenka o wilkołaku „Człowiek - wilk”, która brzmi z początku jak urodzinowe życzenia śpiewane cioci, finalnie okazuje się ilustrować udrękę i drapieżność bohatera. Szczyt posępnej dwuznaczności zostaje osiągnięty w poruszającej piosence „Coś nad tobą czuwa”, której treść jest równie niepokojąca co linia melodyczna. Dziecięca kołysanka, ku mojemu przerażeniu, zamienia się zupełnie nieoczekiwanie w tren. Wyśpiewywany łagodnym i ciepłym głosem wokalistki poraża kontrastem z treścią utworu. Płytę zamyka „Śmierć”. Nawet Nagrobki nie śpiewają o niej z tak urokliwą beztroską jak Sadowska. Wieńczący płytę utwór przy którym mógłbym w dyskotekowym szaleństwie podrygiwać przez całą noc (piosenka ma naprawdę przebojowy charakter) to przy okazji bardzo celna diagnoza rzeczywistości z aktualnym tłem społeczno-politycznym „Koniec świata zombie islam śmierć / Zła planeta kwarantanna śmierć / Śmierć którą łatwo można przespać / Śmierć którą dzieci straszy się”. 

Dwuznaczność, która tak niepozornie meandruje między słowami, nie dotyczy jedynie tekstów. Ona ukrywa się również w tej z pozoru zwiewnej i niewinnej muzyce. Jej przekorność uderza z każdej kompozycji. Zamiast łatwych przejść miedzy przebojowymi zwrotkami i refrenami pojawiają się przeszkody w postaci wybijających z rytu mostków, interwałów, zmian tonacji, nastroju i dynamiki. Mimo wydatnie przebojowego charakteru, nie jest to album przy którym łatwo byłoby się bawić. Tak często bowiem jak porywa do tańca, plącze nogi. Tak często jak zachęca do wspólnego śpiewania, sprawia, że słowa stają w gardle. 

Zadziwia prostota z jaką Sadowska i Lechowicz osiągają efekt drugiego dna. Wpadające w ucho piosenki o młodości i miłości, emanują z zewnątrz nastrojem wakacyjnej beztroski i prawdopodobne, że wielu z odbiorców tej płyty właśnie na tym etapie się zatrzymała. Kto ma bowiem czas i chęci do zasłuchiwania się i interpretacji. Tymczasem ukryta między wersami metafora wywraca ten odbiór na drugą stronę, a jej treść wcina się w muzyczny akompaniamentem brutalnym klinem. Szczerze zastanawiam się jak to możliwe, że przez długi czas słyszałem w „Sorji” przede wszystkim beztroską przebojowość. W „Australii” i „Młodości” wyidealizowany manifest młodzieńczej wolności; w „Nowym białym świecie” - zimową poetycką impresję; w „Sezonie” że warto oczekiwać na sprzyjającą w życiu chwilę i odpowiedni nurt, w „Echu” deklarację miłości, a w „Coś nad tobą czuwa”,o zgrozo, kołysankę dla dziecka, podczas gdy jest to smutna piosenka o stracie kogoś bardzo bliskiego. Wszechobecny dysonans, którym operuje zespół pozbawiony jest ironii, sarkazmu, a także wielkich słów i moralizatorstwa. Niepokojące i śmiertelnie poważne teksty Sadowskiej i Lechowicza ujęte są w zgrabną i lekką metaforę, stronią również od przaśnego języka memów, którym tak powszechnie komentujemy naszą codzienność. Błyskotliwości postrzegania międzyludzkich relacji, społecznych strachów i fobii towarzyszy tu bystra poetycka przenikliwość.

„Sorja” absorbuje uwagę słuchacza powierzchowną, choć wyrafinowaną prostotą, aby zaatakować go podprogową treścią. Jest niczym koń trojański. Okazały z zewnątrz, kryje w swym wnętrzu wybuchowy ładunek. Spod urokliwej warstwy wierzchniej, wystaje album o buntowniczej naturze. Przebrany w modne fatałaszki uchwyca bolesny moment przejściowy między młodzieńczością, a dorosłością, punktując naiwną beztroskę, egocentryzm, pozbawione refleksji postrzeganie świata, brak empatii, powierzchowność opinii, i inne grzechy obojętności przytępiającej naszą wrażliwość. Długo oczekiwany debiut duetu Sorja Morja to jedna z najbardziej inteligentnych, przekornych i zaskakujących płyt o jakich miałem przyjemność kiedykolwiek pisać.


SORJA MORJA „Sorja”
2017, Thin Man