niedziela, 27 kwietnia 2014

Komiks dźwiękowy / Bartek Kujawski - "Szczupak"

Jako słuchacz otwarty na dźwiękowe peryferia, łasy na frymuśne i niekonwencjonalne realizacje para-muzyczne z wielką satysfakcją zamierzam na łamach 1uchem/1okiem prezentować "pasjonujące kurioza" przełamujące ramy gatunkowe i stylistyczne, popełnione z odwagą, wizją i bezkompromisowością. Z pełnym animuszem staram się docierać do tych niekonwencjonalnych, lecz przede wszystkim pasjonujących i imponujących (nieskrępowaną wyobraźnią twórców) "wynalazków", mając świadomość, że tego typu wydawnictwa często uciekają uwadze publiczności, zaś przez recenzentów są zbyt często marginalizowane, lub wręcz ignorowane. Czas zatem na ciąg dalszy wydawniczych osobliwości sygnowanych "bolącym zębem" BDTA. 
Po spektaklu dźwiękowym "Dziwo" duetu 11, oraz akustycznej peregrynacji "W muzeum" autorstwa Fischerle - Szczepanek, kolejną nietuzinkową pozycją w katalogu labelu jest "Szczupak" Bartka Kujawskiego - łódzkiego artysty kojarzonego głównie z elektronicznym projektem 8rolek. 

"Szczupak" to skromne ale, szalenie zajmujące słuchowisko ów dżentelmena oparte na jego autorskim opowiadaniu. Wszystkie elementy tej realizacji; zarówno literackie (teks, narracja, dialogi), inscenizacyjne, jak i dźwiękowa aranżacja (tła, ugłosowienie) są również autorstwa łodzianina. 
W warstwie fabularnej mamy do czynienia z groteskowym połączeniem surrealistycznej impresji, fantastycznej opowiastki i sensacyjnych wątków zaczerpniętych z miejskich legend. Niezwykła historia Alberta i Helgi niosąca ze sobą niespodziewane perypetie bohaterów, oraz nagłe zwroty akcji, kreśli abstrakcyjne i niewyobrażalne scenariusze epatujące makabreską i fantasmagorią. Dynamika narracji, plastyczny opis, poetyka snu (a raczej koszmaru) obecność postaci ze świata nadprzyrodzonego, oraz inscenizacja fabuły kuszą do postrzegania "Szczupaka" jako udźwiękowionego komiksu. Wrażenie to potęguje realizacja dźwiękowa Kujawskiego, która akcentuje wszystkie onomatopeje i wykrzykniki poprzez modyfikacje (nakładki, zniekształcenia, zwielokrotnienia) wokalne.
Autor czujnie panuje nad słowem, z lekkością łącząc kwiecistą, literacką polszczyznę z mową potoczną, czy wulgaryzmami. W zgrabny sposób przeplata dialogi fragmentami snutymi przez narratora uzyskując przy tym komiksowy, plastyczny efekt. Trzeba zaznaczyć, że "Szczupak" jest w głównej mierze podporządkowany tekstowi i jego wokalnej reprezentacji, pozostawiając elementom muzycznym jedynie miejsce elektronicznego tła, w którym szumy, mikro trzaski, zgrzyty i elementy rytmiczne zostają ukształtowane w formę akustycznego ornamentu, dopełnionego lekkimi dronującymi ingerencjami.

Okazuje się, że oprócz talentu do poszukiwania nowych środków wyrazu w ramach abstrakcyjnej elektroniki, Bartek Kujawski posiadł także dar snucia i inscenizowania wciągających opowieści, które mimo niezwykłej fabuły nie wydają się kuriozalnym wybrykiem, lecz świetnie udramatyzowanym, pełnoprawnym słuchowiskiem.

BARTEK KUJAWSKI - "Szczupak"
2014, BDTA

wtorek, 22 kwietnia 2014

Kołysanki prosto z serca / Michał Biela - "Michał Biela"

Na płytę Michała Bieli czekałem od ubiegłorocznego LDZ Music Festival. Wtedy to, po raz pierwszy usłyszałem artystę z materiałem solowym. Niemal z marszu zainaugurował on swoim występem ów festiwal, uwodząc bezpretensjonalnym urokiem swojej muzyki słuchaczy oczekujących na mające dopiero nadejść elektroniczne i eksperymentalne doznania. Ten króciutki koncert utkwił mi głęboko w pamięci jako jedno z najmilszych wspomnień festiwalu. Biela w pojedynkę, jedynie z elektryczną gitarą na kolanach zbudował niezwykle magiczną atmosferę swoimi zwiewnymi, łagodnymi piosenkami, zaś kontrast między industrialnym wnętrzem fabryki (w której nomen omen pracował kiedyś mój ojciec), a ciepłą, melodyjną opowieścią był równie uderzający co ujmujący.

Teraz, niemal rok po tamtych wydarzeniach otrzymujemy skromny, niewiele ponad dwudziestominutowy materiał, który podobnie jak wspomniany występ urzeka ciepłem subtelnej nostalgii, naturalnością, oraz niewymuszonym pięknem.

W nagraniu solowego debiutu, Bieli towarzyszyły Małgorzata Penkalla i Magdalena Gajdzica z Enchanted Hunters, oraz Karolina Rec, tworząc wspaniałe dopełnienie dla wokalu i gitary w postaci rozmarzonych chórków, oraz pastelowego akompaniamentu instrumentów smyczkowych, klawiszowych i drugiej gitary. Trzeba przyznać, że cudownie słucha się tego subtelnego wsparcia instrumentów towarzyszących, które urokliwą aurą rozmytych wibrujących teł uzupełniają artykulację Michała. Gdy tylko przenikniemy przez wokalno-gitarowy rdzeń płyty, docenimy różnorodność aranżacyjną ujawniającą się w kolejnych planach.
Szczególnie warto zwrócić uwagę na króciutkie, kilkusekundowe momenty wygaszania kolejnych utworów, bądź też pauz wewnątrz. Biela pozostawia tu miejsce na naturalne wyciszanie tematu kompozycji pozwalając na dźwięczne wybrzmiewanie delikatnie dronujących plam wydobywanych z gasnących instrumentów, lub chórków. Ten intrygujący manewr pomaga w kreowaniu muzycznego krajobrazu, wprowadzając pierwiastek oniryczny i nieprzewidywalny w zorganizowaną i zwartą formę piosenki.

Leniwe, rozmarzone ballady Bieli świetnie ilustrują melancholię babiego lata; wypełnionego pastelowymi kolorami, nostalgią wygasającego słońca, rozmytym, sepiowym powietrzem, głębokimi, mrocznymi cieniami i dojmującym poczuciem upływającego czasu. Ta niezwykle intymna płyta, skrojona z jakże prostych elementów, urzekająca czułością i pokorą ma imponującą siłę oddziaływania, trafiającą prosto w serce. Będzie to z pewnością pierwszy album, który zadedykuje do snu swojej córeczce, zwłaszcza znakomicie skomponowaną kołysankę "Oh little darling" z jej ujmującym, skromnym tekstem, kojącą melodią, rewelacyjnymi chórkami i intrygującym brzmieniem instrumentów.




MICHAŁ BIELA - "Michał Biela"
2014, Michał Biela (wydanie własne)

piątek, 18 kwietnia 2014

Azja oczami Fatimy / Fatima Al Quadiri - "Asiatich"

Dawno na łamach tego bloga nie gościła muzyka ze świata. Podobnie jak pod koniec ubiegłego roku moje słuchanie zostało zaabsorbowane bowiem produkcjami krajowymi. Sprzyja temu fakt, że tegoroczne rodzime wydawnictwa utrzymują wysoki poziom artystyczny sprzed roku. Natomiast 2014 w muzyce zagranicznej, w moim mniemaniu wydaje się być jak dotąd mało interesujący. Biorąc pod uwagę ten sam okres ubiegłego roku, kiedy słuchaczy rozpalały muzyczne powroty starych mistrzów, przeplatane ukazującymi się co kilka dni świetnymi debiutami, to w tegorocznej muzyce na świecie ukazało się naprawdę niewiele albumów, które na dłużej przykułoby moją uwagę (może za wyjątkiem płyty Zary McFarlane). Co ciekawe, jako że ubiegły rok minął pod hasłem "najbardziej oczekiwany powrót", "najmocniej oczekiwana premiera" to szczerze powiedziawszy w 2014 tych zaklęć jeszcze nie odnotowałem. Podobnie rzecz ma się z prorokowaniem najlepszej płyty roku. Jak sięgam pamięcią zeszłego kwietnia mieliśmy już do czynienia z kilkoma mocnymi typami, w tym na takie wyrokowanie jeszcze się nie natknąłem. Być może ciekawie dzieje się w gatunkach, które omijam (głównie gitary i hip hop), a może straciłem czujność i wrażliwość koncentrując się jedynie na wydawnictwach polskich? Może wy macie już jakieś poważne typy AD 2014 w muzyce zagranicznej?

Warto jednak, choćby w minimalnym stopniu nadrobić kosmopolityczne zaległości zwłaszcza, że znalazł się ku temu świetny pretekst w postaci debiutanckiej płyty Fatimy Al Quadiri, której premiera zbiegła się z dziesiątymi urodzinami Hyperdub. Choć w trakcie dekady działalności londyński label wydawał już albumy bardziej wizjonerskie i przenikliwe, niejednokrotnie zmieniające paradygmat muzyki elektronicznej, to długogrający debiut Kuwejtki jest materiałem godnym świętowania tych równych urodzin. W intrygujący sposób godzi bowiem zawartość konceptualną z wysokim poziomem wykonawczym, do którego zarówno wytwórnia jak i Al Quadiri przyzwyczaili już swoich słuchaczy.

Konceptem, który stoi za nagraniem "Asiatich" jest refleksja nad mechanizmami adaptowania kultury wschodu przez popkulturę, oraz tworzenia i bezmyślnego rozpowszechniania kulturowych klisz, czy skrótów myślowych w jakich jedna kultura dostrzega i opisuje inną. Priorytetem dla Al Quadiri jest ukazanie bezradności i bezsensowności przekładania jednego kręgu kulturowego narzędziami drugiego, którego rezultatem jest wypaczenie, pastisz i niemożność istnienia poza stereotypami. 
Sama artystka w wywiadzie udzielonym Janowi Szubrychtowi z T-Mobile Music ujmuje to tak: "Dzięki studiom lingwistycznym zrozumiałam własną tożsamość, wiele dowiedziałam się o naturze ludzkiej i o tym, jak wyraża się w języku. To naprawdę fascynujące, choć zarazem dość skomplikowane. Dowiedziałam się na przykład, jak wiele stereotypów zakorzenionych jest w języku, jak trudno nam czasem zrozumieć obce kultury, tylko dlatego, że do ich opisania posługujemy się pojęciami, które są fałszywe."

W koncepcji kompozycyjnej i brzmieniowej realizowanej przez Al Quadiri nie doszło do radykalnych zmian od czasów epek "Genre-Specific Xperience" i "Desert Strike". Co prawda producentka wycyzelowała kompozycje, nadała im więcej (orientalnej?) przestrzeni i przejrzystości jednak nadal mamy do czynienia z brzmieniem lawirującym na styku widmowej, syntezatorowej estetyki vaporwave, zrytmizowanej oszczędnymi (para-dubstepowymi, grime'owymi, czy nawet trip-hopowymi) syntetycznymi perkusjonaliami. Namiętnością artystki nadal pozostają "plastikowe" chorusy, oszczędne, syntezatorowe melodie, gęste basy typowe dla bass music, czy charakterystyczne brzmienie instrumentu steel-pan. Miękkie, atłasowe stopy, hi-haty, snare'y i tom-tomy wysubtelniające sekcję rytmiczną dopełniają koncepcję dźwiękową Al Quadiri. Dynamika, oraz oszczędna rytmika "Asiatich" wydaje się imitować dźwięki tradycyjnych azjatyckich perkusjonaliów, pozostawiając przestrzeń na ich spokojne wybrzmiewanie, a warstwa melodyczna subtelnie nawiązuje do chińskich instrumentów strunowych. Kompozycje ubarwiają mandaryńskie wokalizy, zaś klawiszowe motywy orientalnych melodii przemycają nawet bliskowschodnie inklinacje tworząc z całości multikulturowy miszmasz.

Koncept Fatimy Al Quadiri realizowany w ramach albumu "Asiatich" obrazuje fetyszyzację kultury wschodu i demistyfikuje klisze jakimi posługuje się popkultura, aby opisać Azję. Słyszymy zatem Azję spauperyzowaną, spełniającą nasze wyobrażenie o niej, wyimaginowane przez samą popkulturę. W opowieści Al Quadiri obcujemy z orientalną krainą kojarzoną często jedynie z chińskim jedzeniem "Szechuan", wytatuowanymi motywami smoków "Dragon Tattoo", wysokogórskimi klasztorami sztuk walki ("Wudang") spopularyzowanymi i wypaczonymi przez hip-hopowy Wu Tang Clan (nawiązując inspiracjami do Shaolin przybrali nazwę konkurującego klasztoru Wudang Shan?), czy tandetnymi podróbkami ("Shanzhai"). Ten ostatni z przykładów został zmyślnie zrealizowany przez Al Quadiri w utworze otwierającym płytę, jako cover coveru, czyli podróba najbardziej znanej interpretacji piosenki Prince'a "Nothing compares 2 U" wykonywanej przez Sinéad O'Connor.
(Swoją intertekstualną grę Al Qadridi prowadzi również na płaszczyźnie językowej "Asiatich". Rzekomo,  (nie jestem w stanie jednak tego osobiście dowieść) wszystkie teksty w języku mandaryńskim są na tej płycie absurdalnymi, wypaczonymi z sensu kolażami, które jednak nie przeszkadzają w zachłystywaniu się lingwistycznym ignorantom dźwięcznością tego języka, łykającym nonsensowne wersy utworów niczym uduchowioną orientalną mantrę)

Płyta "Asiatich" ma ambicje opisać jak obcując w ramach kultury masowej z rządzącą się zupełnie innymi kodami cywilizacją (w tym przypadku chińską) mamy do czynienia jedynie z symulakrą, gdzie wyimaginowany obraz przesłania rzeczywistość, tworząc fantomowe ikony, którymi bezrefleksyjnie karmi się popkultura.

Oczekiwany debiut Al Quadiri to muzycznie bardzo przejrzysty i spójny album, zachwycający brzmieniem i intrygujący konceptualną otoczką. Zwartych, starannie zrytmizowanych kompozycji, oszczędnych w środki wyrazu i nieprzeładowanych, ani dźwiękami, ani emocjami słucha się z zapartym tchem, bez trudu dając uwieść się (sfingowanej) atmosferze orientu.

FATIMA AL QUADIRI - "Asiatich"
2014, Hyperdub

środa, 16 kwietnia 2014

Drone ma twarz kobiety / Cétieu - "Ceiling Stories"

Muzyka Cétieu potrafi w jednej chwili odciąć od otoczenia. Kiedy wydawałoby się, że jej nastrojowość i poetyckość najbardziej przemawia w godzinach nocnych, mnie bardziej urzekła w ciągu dnia, absorbując całą moją uwagę dla siebie. Dronowe, psychodeliczne kompozycje "Ceiling Stories" leją się leniwie w uszy słuchacza, stwarzając nawet w zgiełku codzienności osobliwy, intymny dźwiękowy azyl. 


Mająca niebawem ukazać się kaseta Cétieu, przygotowana dla francuskiego labelu BLWBCK ma wartość terapeutyczną. Jej kontemplacyjny charakter służy zarówno wyciszeniu, jak i koncentracji, relaksuje, pobudza wyobraźnię, a nawet uwodzi kobiecą zmysłowością. Za projektem Cétieu stoi Tekla Mrozowicka pochodząca z Gdyni poetka, malarka, oraz producentka muzyki elektronicznej spod znaku drone, ambient, minimal music, czy field recording. Słuchając jej najnowszego dzieła nie można nie wyczuć żeńskiego pierwiastka emanującego z jej dźwiękowych rzeźb natchnionych łagodnością i namiętnością. Pomimo wszechobecnej atmosfery tajemnicy i odrealnienia skomponowany przez nią materiał dźwiękowy ma charakter afirmatywny.

Przez "sufitowe historie" Tekli Mrozowickiej snują się z wolna świetliste, wibrujące drony, w wysokich i środkowych rejestrach. Harmonijność oparta jest o trwanie i długie wybrzmiewanie nielicznych elementów kompozycji, oraz rzadkie i niewielkie zmiany tonacji dźwiękowych plam. To muzyka bez końca i początku, nieskończenie pochłaniająca słuchacza w swoją hipnotyzującą otchłań. Idealna do świadomego śnienia, bądź do medytacji. Ma w sobie niewinność, new ageo'wej muzyki relaksacyjnej z lat 90tych, nie ociera się jednak o charakterystyczny dla tej estetyki kicz i dosłowność. Mimo lekkości dumnie wybrzmiewa w przestrzeni zawłaszczając całą audiosferę tylko dla siebie. 

Pierwsza część "Ceiling Stories" jest najbardziej przejrzysta i niewinna. Operująca rozwlekłymi sinusoidami Mrozowicka wprowadza słuchacza w stan śnienia na jawie, wywołując jeszcze po zdjęciu słuchawek dźwiękowe omamy i halucynacje. Z przyjemnego odurzenia wyrywają nas zamykające stronę A dwie dynamiczne kompozycje: rozedrgana zwielokrotnioną wibracją preparowanego fortepianu "Sleeplessness", oraz imponująca głębią i jędrnością rezonującego, zapętlonego w sieć ech i powtórzeń dubowego basu "Flyermelon", która osacza słuch w silnie zrytmizowanej, nieregularnej przestrzeni. 
Druga strona kasety, kontynuuje poszukiwania oparte na inspirującej monotonii rozwleczonych dźwiękowych plam. Jednak dominująca do tej pory świetlistość i przejrzystość brzmienia zostaje zamglona. Kompozycje zostają przytłumione, oblepione gęstą substancją ujmującą im nieco powabności i wdzięku jaki eksponowały na początku albumu. Jednak ociężałość i mazistość brzmienia jeszcze bardziej zanurza słuchacza w dźwiękowej kontemplacji.

Znajdujący się na marginesach zainteresowania, często kojarzony z nudą i ze zbytnią prostotą kompozycyjną drone music, ukazuje urokliwym gestem Mrozowickiej pełnie swojego bogactwa i efektywności w oddziaływaniu na umysł. "Ceiling Stories" pomimo radykalnej oszczędności środków wyrazu i kompozycyjnej ascezie wydaje się utworem o niemal epickim rozmachu. Osiągnięcie takiego efektu zakrawa wręcz o alchemiczne umiejętności wyszukiwania i łączenia dźwięków w tak pochłaniające brzmieniowe substancje. Materiał Cétieu zniewala zarówno swoją lekkością, bezpretensjonalnością, jak i totalnościa swojego wpływania na słuchacza. Flirtuje z nim, uwodzi go, omamia, aż wreszcie całkowicie i bezboleśnie przejmuje kontrolę nad jego świadomością.



CÉTIEU - "Ceiling Stories"
2014,  BLWBCK



środa, 9 kwietnia 2014

Czytanie awangardy / Pleszynski - "Rock & Roll History of Art"

Grzegorz Pleszynski to bydgoski artysta, eksperymentator, performer, społecznik a od pewnego czasu również muzyk, którego głównym instrumentem jest preparowana trąbka. Swój bliski związek z polską awangardą sztuk wizualnych eksponuje na dopiero co wydanej płycie "Rock & Roll History of Art". I choć zawartość albumu z rock'n'rollem wspólną ma chyba jedynie swobodę ekspresji, to już ze sztukami plastycznymi o wiele więcej. Historia sztuki opowiedziana przez Pleszynskiego i jego przyjaciół jest próbą jej dźwiękowej interpretacji, oraz transkrypcji awangardowych idei w przestrzeń muzyczną. Przestrzeń o tyle specyficzną, gdyż jej źródłem jest jazz i improwizacja, nie zaś muzyka konkretna na ogół kojarzona ze sztuką eksperymentalną drugiej połowy XX wieku. Pleszynski spogląda na sztukę z perspektywy lokalsa mocno zakorzenionego w eklektycznym, eksperymentalnym i improwizowanym klimacie muzycznej Bydgoszczy, jednej z dwóch (obok Trójmiasta) kolebek yassu.

Sama obsada zebranych przez Pleszynskiego gości - (m.in.: Jerzy Mazzoll, Artur Maćkowiak, Sławomir Szudrowicz, Qba Janicki, Rafał Gorzycki, Bartek Kapsa) związanych z obchodzącym właśnie 20lecie powstania, legendarnym klubem Mózg - sugeruje na post-yassową celebrację muzyki, z charakterystyczną dla tego nurtu swobodą i wolnością artystyczną, oraz przełamywaniem ram gatunkowych i otwarciem na eksperyment dźwiękowego performance.

W przeważającej części "Rock & Roll History of Art" mamy do czynienia z intymnymi, poetyckimi etiudami skomponowanymi, bądź zaimprowizowanymi w oszczędnym dźwiękowym środowisku. Z reguły tworzą je gitara Maćkowiaka (czasem jedynie ornamentująca, czasem kreśląca wyraźniejsze ramy kompozycji), oraz trąbka Plaszynskiego spreparowana w formie ustnika i długiej plastikowej rury łączącej go z czarą w postaci kuchennego lejka. Do statycznych, zawieszonych w pustej przestrzeni ekspresji dwóch skromnych instrumentów dołącza momentami dynamizujący i rozdzierający klarnet basowy Jerzego Mazzolla, szemrzące mgiełki perkusji Janickiego i Kapsy, oraz wokal Pleszynskiego i jego gości. Lapidarność muzycznej artykulacji, oraz nietuzinkowe wykorzystanie zanurzonej w pogłosie trąbki przywodzi na myśl skandynawski minimalizm Arve Henriksena, i jego intymnych, odrealnionych, przestrzennych krajobrazów.
W kontemplacyjnej formule albumu wyróżniają się trzy centralne kompozycje "Rund um die Friedrichstrasse", "Lokal Harmonie Duisburg", oraz "Oberhausen Heart Attack". Rozbudowane instrumentarium, stymuluje ekspresję muzyków, dynamizując kompozycje, które intensywnie zmierzają w rejony znane z najlepszych momentów yassu. Jazzowe free, spotyka się tu z rockową werwą, tworząc muzyczny miszmasz lawirujący, między dubem, bluesem i ambientem. 
W końcówce albumu, utwory ponownie implodują w zagadkowe miniatury: wokalną, dadaistyczną interpretację geometrycznego malarstwa Henryka Stażewskiego (utwór "Stażewski"), oraz "Nebulę" pulsującą hipnotycznymi polami dźwięków kompozycję, zanurzaną w telewizyjnym szumie i perfekcyjnie spuentowaną perkusją Gorzyckiego.
Finałem "Rock & Roll History of Art" jest podany niemal w piosenkowej formie fluksusowy manifest Emmetta Williamsa i Roberta Filliou.

Jako że kanwą albumu Grzegorza Pleszynskiego są sztuki wizualne, warto zwrócić uwagę na interesujący i celny sposób w jaki twórca muzycznie zinterpretował prace wybitnych twórców polskiej awangardy Henryka Stażewskiego, Ryszarda Winiarskiego i Ryszarda Waśko. Pleszynski losowo deklamuje nazwy kolorów ("biel" i "czerń") dosłownie przepisując konceptualny modus Winiarskiego w przestrzeń akustyczną. Podobny pomysł wykorzystuje również w "Stażewskim" gdzie za pomocą głosek, nazw kolorów i abstrakcyjnych onomatopei przenosi suprematyczne malarstwo w poezję dźwiękową. Proste odczytanie obrazów Winiarskiego i Stażewskiego wydaje się formą wręcz doskonałą, aby pokazać metodę twórczą, ideę i ekspresję tych artystów, nie popadając przy tym w pretensjonalność, ani zbyt wybujałą impresję. Jedynie "Waśko" wydaje się być "przytoczony" w dość swobodnej formie raczej pozbawionej naturalnie nasuwających się skojarzeń choćby z instalacją "Róg" zacytowaną na okładce płyty. 

Odnoszę wrażenie że pomysł na "Rock & Roll History of Art"  mógł ujrzeć światło dzienne jedynie w Bydgoszczy, specjalnym miejscu na ziemi, w którym wrażliwość zgromadzonych wokół tego miasta twórców umożliwia im realizację nawet najbardziej abstrakcyjnych idei. Zaś kreatywność artystyczna i multidyscyplinarność możliwa jest dzięki nieokiełznanej, surrealistycznej wręcz wyobraźni, talentowi improwizatorskiemu i wielkiej otwartości na sztukę ludzi takich jak Grzegorz Pleszynski.

PLESZYNSKI - "Rock & Roll History of Art"
2014, Wet Music Records


piątek, 4 kwietnia 2014

Świadomość słyszenia - / Mirt + Ter / Micromelancolié / Alessandro Parisi / Fischerle + Szczepanek

Niespełna tydzień temu zostałem w prywatnej rozmowie oświecony faktem, że nagrania terenowe w slangu realizatorów dźwięku nazywane są atmosferami. Popularność owych atmosfer zatacza co raz większe kręgi na polskiej scenie niezależnej jako stały element ambientowych, elektronicznych i elektroakustycznych mariażów. W wymienionych niżej tegorocznych wydawnictwach nagrania terenowe pojawiają się zarówno w postaci naturalnej, jak i modyfikowanej. Są wątkami dopełniającymi, bądź stanowią główny motyw nagrań. Nie będę teraz próbował pochylać się nad fenomenem atmosfer (mam nadzieje, ze na to jeszcze przyjdzie czas), chcę jedynie zaznaczyć, że w każdej ze znajdujących się poniżej płyt materiał terenowy został należycie wyeksponowany, nie jednokrotnie wzbogacając kontekst i recepcję kompozycji.

Mirt + Ter / "Sultans of S#&*$" / 2014 / BDTA


"Sultans of S#&*$"  to album  duetu Tomek Mirt - Magda Ter zarejestrowany podczas koncertu odbywającego się w ramach ubiegłorocznej edycji festiwalu Unsound. Muzycznym fundamentem nagrania są solowe wydawnictwa Mirta i Ter, które ukazały się pod koniec ubiegłego roku nakładem Monotype Rec. 
Kontemplacyjna atmosfera, z rzadka napędzana miękkimi stopami, świetliste plamy analogów, rozlewająca się leniwa narracja,  to wypisz wymaluj wycinek "Rite of Passage" Mirta. Z kolei dynamiczny dryg, tropikalna egzotyka, plemienna rytmika wybranych fragmentów wskazywałaby na "Fingerprints" Ter. Jednak zarówno we wspólnym graniu, jak i na wymienionych płytach solowych różnice w sposobie komponowania i dobierania palet dźwięków są iluzoryczne, oboje bowiem, tworzą w podobnym środowisku brzmieniowym i rytmicznym, płynie poruszają się w studio oplecionym kilometrami kabli łączących spektakularne zestawy modularne.  

Para analogowych eksperymentatorów zabiera nas tym razem w podróż wraz z dziesiątą muza. Za pomocą nagrań terenowych, ekranowych sampli, ilustracyjnych analogowych teł i motywów (podobieństwa do muzyki Jana Hammera i ścieżki dźwiękowej z "Miami Vice", aż nadto rzuca się w uszy) kreuje stricte filmową poetykę. 
"Sultans of S#&*$" zniewala brakiem pośpiechu i gwałtowności. Snuje łagodne, oniryczne pasaże; tworzy pulsujące dźwiękowe projekcje. Oczarowuje spokojem kosmicznych krajobrazów wywołując przyjemne uczucie odurzenia. To muzyka o niezwykle intensywnym potencjale synestezyjnym zamieniającym dźwięki w obrazy.
  
Warto zwrócić uwagę na wykorzystanie przez duet nagrań terenowych przedstawiających świat przyrody (rechot żab, ptasie trele), który zostaje podany w sposób surowy, bez modyfikowania i demonizowania. Owa naturalność zachwycająco kontrastuje z całą maszynerią analogowych modułów (realizując przy tym temat ubiegłorocznego Unsound, którym była "Interferencja"), jednak w ramach tej samej muzycznej kompozycji świetnie uzupełnia się tworząc harmonijny dźwiękowy mikrokosmos. 
 

Micromelancolié / "It Doesn't Belong Here" / 2014 / Zoharum

Podobną drogą łączenia wątków dźwiękowych pochodzenia organicznego i syntetycznego podąża na płycie"It Doesn't Belong Here" Robert Skrzyński aka Micromelancolié. Jego słuchowisko oparte na terenowych rejestracjach, fragmentach pieśni pochwalnych, weselnych i pogrzebowych (wyszperanych z internetowych archiwów), izolacjonistycznym ambiencie, syntetycznych szumach, trzaskach i zniekształceniach, oraz na żywych instrumentach (skrzypce Mi'i Zabelki w utworze tytułowym) mogłyby oferować (co wynika z nagromadzenia elementów składowych) wręcz epickie ekspresje. Jednak w przypadku Skrzyńskiego mamy do czynienia z niezwykłej miary subtelnością w wykorzystywaniu wymienionych środków. 

Nazwa solowego projektu Skrzyńskiego nie mogłaby być bardziej adekwatnym opisem jego muzyki, a "It Doesn't Belong Here" jest tego doskonałym przykładem. To efemeryczna muzyka, bez ściśle określonego początku i końca. Mimo swej demonicznej aury poetycka, wrażliwa i krucha. Zepchnięta na drugi plan, wycofana. To album, który nie trudno zignorować, gdyż nie narzuca się uszom i nie upomina o słuchanie. Bije jednak z niego subtelny blask smutnego, melancholijnego piękna. To nastrojowa plątanina szumów, atmosfer, złowrogich dronów, onirycznych zewów, industrialnych klekotań i orientalnych zaśpiewów układająca się w ascetyczne requiem.

W tym momencie Skrzyński wydaje mi się najciekawszym kontynuatorem twórczości legendarnej łódzkiej grupy Spear. Podobnie jak w przypadku projektu Macieja Ożoga, muzyka zgromadzona na "It Doesn't Belong Here" rozbrzmiewa nienatarczywie, uwodząc nastrojowością efemerycznych dźwiękowych majaczeń. Panuje na niej romantyczna atmosfera nasycona żałobną liryką, kruchością odgłosów, lapidarnością muzycznej narracji, oraz niepokojem tajemnicy spowitej wibrującymi plamami i mrocznymi dronami. 

Alessandro Parisi / "Plitvicka Jezera" / 2014 / Sangoplasmo

Alessandro Parisi zawędrował, aż do chorwackiego rezerwatu Plitvicka Jezera, aby w ramach swojego króciutkiego materiału zaprezentować słuchaczom swoją egzaltację nad tym geologicznym rajem na ziemi. 
Jak zwykle to bywa w przypadku wydawnictw Sangoplasmo mamy tu do czynienia ze ścieraniem się elementu sacrum i profanum, oraz z symbiozą dźwięków otoczenia i tych generowanych syntetycznie.
Zwolnione rejestracje rozmów, szemrząca strumieniami i wodospadami woda, odgłosy kroków zamykają ubogi wachlarz dźwiękowej eksploracji terenu rezerwatu w wykonaniu Parisi'ego. W to organiczne tło subtelnie wkrada się syntezatorowy, rozłożysty akompaniament, który mógłby spokojnie pochodzić z modularnych zestawów duetu Mirt - Ter. 
Jednak głównym elementem dźwiękowej ilustracji Włocha jest przenoszący nas w sferę sacrum cerkiewny, liturgiczny śpiew, spotęgowany katedralnymi pogłosami i zwolniony w celu jego większego odrealnienia. Trzeba przyznać, że z jednej strony zabieg modyfikacji religijnych zaśpiewów wydaje się w niezwykle efektowny sposób wypełniać całą przestrzeń narracyjną i nastrojową tego materiału, udanie imitując monumentalną atmosferę sakralnej podniosłości. Z drugiej jednak strony sposób w jaki Parisi uzyskuje założony nastrój, oraz niewielki wkład twórczy i intelektualny włożony w jego osiągnięcie wydaje się być rozczarowujący. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że cały urok tego materiału oparty jest na swoistym szantażu emocjonalnym wywoływanym przez Parisi'ego tak sugestywną modulacją nagranej liturgii. Mimo nieudawanego dreszczu ekscytacji, zabiegi Parisiego wydają się być wobec jedynie dwudziestu minut nagrania zbyt powściągliwe, aby móc nie odebrać jego kasety z podejrzliwością o twórczą hochsztaplerkę.

Fischerle + Szczepanek / "W muzeum" / 2014 / BDTA

Na wędrówkę wybrali się również Mateusz Wysocki i Jacek Szczepanek. Wyposażeni w mikrofony kierunkowe udali się na spacer po korytarzach Muzeum Narodowego w Warszawie, aby zarejestrować... malarstwo?  
"W muzeum" to miniaturowe (cztery kompozycje trwające łącznie 15 minut) dzieło obfitujące w możliwości wielopoziomowej interpretacji. Dlaczego zatem, nie uznać, że zarejestrowany materiał to po prostu muzyczne brzmienie muzealnego malarstwa. Tak bowiem brzmi codzienna audiosfera muzeum, daleka od wyciszenia i kontemplacji; ruchliwa, pełna nerwowego zgiełku. Harmider tożsamy z wiszącymi obrazami demistyfikuje nabożną aurę muzeum jako świątyni sztuki. "W muzeum" jest bowiem zarówno antytezą synestezji, jak i dźwiękowej interpretacji sztuk plastycznych;  w ogóle nie odnosi się ani do samego artefaktu, ani do jego treści.

W rzeczy samej spacer Wysockiego i Szczepanka przypomina bardziej marszowy krok żołnierskiej dafilady, niż kontemplacyjny krok pasjonata sztuki. Istotą tego eksperymentu jest bowiem eksploracja i afirmacja akustycznego szaleństwa tych obciążonych symbolami i znaczeniami wnętrz.
Soczyście trzeszczące parkiety, rumor zamykanych drzwi, szepty mimochodem wychwytywanych rozmów, nabożne poszeptywania, a wreszcie dominujący stukot męskich obcasów, którego efektowność akustyczna inspiruje twórców do rytmicznej regularności. Ów regularność odgłosów, "muzyczność" wnętrz i ich naturalny pogłos skwapliwie wykorzystuje duet realizatorów w procesie edycji materiału. Wprowadzają oni niepozorne modyfikacje dźwięków dodając subtelnie echa i powtórzenia. Manipulacja ta jednak odbywa się w sposób niezwykle oszczędny przydając kompozycjom intrygujących smaczków. W kilku miejscach wykwintnie brzmiące odgłosy zamieniają się wprost w syntetyczną impresję o dubowych inklinacjach typowych dla klubowych poszukiwań Fischerle'go.

Wędrówce pomiędzy obrazami towarzyszy słuchaczowi narrator (Jacek Szczepanek), który beznamiętną dykcją odczytuje podpisy pod obrazami. Jednak jego słowa, jak i sam spacer nie mówią nam w rzeczywistości absolutnie nic o wiszących tam obrazach. W eksperymencie Wysockiego i Szczepanka dzieło malarskie nie istnieje, co symbolicznie wyraża zdjęcie na okładce albumu. Interesuje ich natomiast wszystko co dzieje się w przestrzeni istniejącej poza polem obrazu. Rzeczywistość, nie jej interpretacja.

Rejestracja "W muzeum" przybiera symbolicznie postać ucha doskonałego, boskiego; wszędobylskiego aparatu będącego w stanie usłyszeć najcichszy szelest, wyłowić drobny szmer, czy rozłożyć skrzypienie parkietu na dźwięki pierwsze. Selektywność tego nagrania poraża podobnie jak poraża świadomość słyszenia, wrażliwość na dźwięki i myślenie o samej istocie dźwięku, które są kwintesencją konceptualnej pracy Wysockiego i Szczepanka. Wyjście poza pole obrazu jest w ich przypadku również wyjściem poza pole muzyki, akustycznym przerysowaniem, karykaturalnym w swojej hiperrealistycznej istocie.




wtorek, 1 kwietnia 2014

Zaburzenia proporcji / We Will Fail - "Verstörung"

Nie mogę zarzucić sobie tego, że nie próbowałem zauroczyć się debiutancką płytą Aleksandry Grünholz. Zwłaszcza po spływających zewsząd entuzjastycznych opiniach dotyczących jej debiutanckiego albumu. Stąd długo zwlekałem ze swoją recenzją ponawiając kolejne, niezliczone próby nawiązania kontaktu między mną a muzyką zawartą na krążku "Verstörung". Zastanawiam się jednak, biorąc pod uwagę mroczny, magmowy charakter płyty czy taki kontakt jest w ogóle możliwy? Czuje, bowiem jakby ten materiał szczelnie oblepiał moje zmysły lepką, gęstą mgłą, która zamazuje detale, niweluje kontrasty, stępia wrażliwość. Specyficzny wdzięk brudnej, narkotycznej abstrakcji We Will Fail ma intensywność opium, odurza, wprawia w katatonię, wywołując odrętwienie myślowe i permanentny bad trip. Grünholz sugestywną mocą swojej muzyki może nawiązywać do austriackiej szkoły brutalnego realizmu, wnikliwej, choć prowadzonej z dystansu społecznej obserwacji, spod znaku Bernhardta, Jelinek, Hanekego, czy Seidla. Ta projekcja to waga ciężka, spektakl, który nie przynosi ani ukojenia, ani katharsis.

Na "Verstörung" imponuje dyscyplina w zachowaniu spójności muzycznej i narracyjnej. Intrygująco wypada kreowanie atmosfery mrocznej, hipnotycznej, transowej, pozbawionej w całej swojej rozciągłości elementu ludzkiego. Wyjątkowo zgrabne operowanie metalicznymi fakturami, postindustrialnymi pomrukami, ziarnistymi szumami, chropowatymi odgłosami i smolistymi barwami dronujących syntezatorów świadczy o w pełni  świadomym i adekwatnym wykorzystaniu spreparowanej materii dźwiękowej do nastroju kompozycji. Sam fakt szerokiego użycia w materiale nagrań terenowych wydaje się mieć w przypadku We Will Fail drugorzędne znaczenie, po tym jak zostały one intensywnie zmodyfikowane całkowicie uniemożliwiając ich idenyfikację. 

Występują jednak na albumie Grünholz elementy, które skutecznie zaburzają mi jego recepcje, brutalnie przesłaniając jego wymienione wcześniej zalety. Jest to przede wszystkim toporna, konwencjonalna rytmika o typowej dla trip-hopu dynamice, przypominającej również wczesne produkcje dub step'owe, czy idm'owe, z czasów, w których użycie wszelkiej maści beat repeater'ów było jedynie odległą wizją przyszłości. Mozolne, narzucające się, nie modyfikowane, przez całość poszczególnych kompozycji struktury uderzeń mają moc skutecznego odciągania uwagi słuchacza od rozmaitości planów i faktur wibrujących w tle.
Na "Verstörung" przeszkadza mi również brak dramaturgi, kulminacji, przełamań, które w tak gęstej materii dźwięków, niskiej selektywności, monotonii rytmiki i długim czasie kompozycji wydawałyby się elementem wręcz niezbędnym.
Grünholz niebezpiecznie ulega narcystycznej pokusie kontemplowania własnego brzmienia, które z namiętnością i bezgranicznie eksponuje słuchaczom w przydługich repetycjach. W monotonnych pętlach trudno bowiem szukać modyfikacji rytmu, rozwinięcia narracji, czy progresji i tak rzadko występujących akordów, które podobnie jak sample i loopy wrzucone w początku kompozycji wybrzmiewają, aż do końca w stanie surowym i nie zmieniony. Może wystarczyłoby skrócić poszczególne kompozycje, lub z kilku zrezygnować, aby monotonia We Will Fail wydała się bardziej inspirująca, niż irytująca.

Paradoksem "Verstörung", jakże typowym dla debiutantów jest fakt, że pomimo świadomej wizji pozwalającej na zbudowanie ze spójnych elementów intrygującego środowiska dźwiękowego i pasjonującego klimatu, autorka nie potrafi w pełni go wyeksponować kompozycyjnie, zaś jedynym pomysłem na zaprezentowanie bogactwa próbek dźwiękowych, czy faktury sampli jest chroniczna i bolesna repetycja. Grünholz zabrakło przede wszystkim samoograniczenia i powściągliwości producenckiej, która pozwoliłaby jej narzucić bardziej zdecydowane ramy kompozycyjne, a przy tym odnaleźć i uwypuklić wewnętrzna dramaturgię "Verstörung".




WE WILL FAIL - "Verstörung"
2014, MonotypeRec.