niedziela, 26 października 2014

4x PL czyli Leśne drony, hałasy z Pjongjangu, grzmoty od Biedoty, sekrety z kasety

ForrrestDrones "Najas Flexilis Exequiae" / 2014 / Zoharum  

Po mimetycznym "Katalogu drzew" Jacaszka (recenzowanym przeze mnie na łamach jesiennego MI), który za pomocą żywych instrumentów i nagrań terenowych odtworzył audialny ekosystem lasu, każda następna muzyczna wizyta w lesie, wobec tak drobiazgowej i sugestywnej realizacji jaką jest "Catalogue des arbres" może być potraktowana jedynie w kategorii dźwiękowej impresji ubranej z inspiracji i wyobrażeń jej autora.


Na kolejną leśną wędrówkę - co sugeruje nazwa projektu ForrrestDrones - zabiera nas tym razem, ukrywający się pod tym pseudonimem Robert Skrzyński (Micromelancolie), którego tegoroczną, jakże bogatą dyskografię omawiałem szerzej na 1u/1o w sierpniu. Wydana przez Zoharum płyta "Najas Flexilis Exequiae" zawiera godzinną dronową kompozycję, pozbawioną gwałtowności, emocji i widocznych odautorskich gestów. A jednak, tych 60 statycznych minut kryje w sobie zaskakującą tajemnice kreacji, obciążonej szeregiem drobiazgowych ingerencji w materię utworu. "Album opiera się na 6 sekundowej pętli przemielonej w 60 minut. To tylko zapętlanie dźwięków i nakładanie efektów, bardzo proste działanie. Podzieliłem 6 sekund na 6 jednosekundowych fragmentów. Każdy z nich rozciągałem, nakładałem efekt i nagrywałem. Rozciągałem, nakładałem i nagrywałem. Po kilku nad, nad nadgrywaniach powstały pętle, z którymi pracowałem dalej. Na początku materiał miał składać się tylko z tych plam i dronów, ale pomyślałem, ze będzie ciekawiej kiedy na całość nałożę ten sześciosekundowy loop, który powtarza się w całym nagraniu, to właśnie to winylowe pykanie" - tłumaczy Robert Skrzyński.

Efektem tego eksperymentu jest muzyka pozbawiona początku i końca, ukazująca trwanie dźwięku i jego medytacyjny potencjał. Oszczędna i zdystansowana, więcej ukrywająca, niż odsłaniająca. Pozwala słuchaczowi zanurzyć się w kontemplacji nad płynącymi falami dronów pokrytych patyną analogowych szumów. Skrzyński stworzył muzyczną substancję, która uwodzi swą amorficzna formą, pozbawioną kulminacji, zwrotów akcji, czy jakiejkolwiek fabularyzacji. "Najas Flexilis Exequiae" może przywodzić skojarzenia z "The Disintegration Loops" Williama Basinski'ego, choć zawiera  zdecydowanie mniej akcentów lirycznych i melancholijnych.

"Najas Flexilis Exequiae" to materiał, którego podstawą jest mocny gest autorski, który w warstwie muzycznej przybiera subtelny, niedostrzegalny kształt. Tak jakby pod statycznością dźwięków muzyk chciał ukryć swoje autorstwo. Ten izolacjonistyczny kamuflaż, oparty na zaskakującym koncepcie jest też wizytówką skromności twórcy, który na piedestale stawia sztukę i jej oddziaływanie, samemu pozostając w jej cieniu.

***

FELDGRAU - "Seven wonders of Pyongyang" / 2014 / Fuck You Hipsters! 


Jak pożenić noise z muzyką konkretną demonstruje Feldgrau, czyli Jakub Schönhof-Wilkans - publicysta, poeta, połowa duetu Dziecka. "Seven wonders of Pyongyang" to pełna kontrastów wędrówka po stolicy najbardziej odizolowanego państwa świata. Brutalny i otrzeźwiający atak na uszy i dobre samopoczucie słuchaczy, przygniatający hałasem o sile rażenia piły tarczowej szczerbiącej swe ostrze na betonie. Industrialne odgłosy, trzaski, sprzężenia, pełne zadziorów metaliczne faktury i wszechobecny szum tworzą spektakl, w którym muzyka przeradza się w histeryczny harsh. 

Narracja "Seven wonders of Pyongyang" odbywa się w dwóch planach. W głębokim i cichym tle, gdzie pojedyncze iskierki trzasków, zakłóceń, delikatnych szumów, a momentami także echa żywych instrumentów, zostają zanurzone w pogłosie tworząc intrygujące słuchowisko muzyki konkretnej. Z kolei na pierwszym planie kompozycji, dokładnie te same elementy pobudzone niszczycielską energia eksplodują przytłaczającą falą sprzężeń i lodowatego zgiełku. Zdecydowanie ciekawszym, poprzez swoje zróżnicowanie i niedopowiedzenie wydaje się tło utworów. Jest w nim miejsce na subtelności, wytchnienie po orgii hałasów, a także bogatszą aranżacje dźwięków, które wzmocnione pogłosem nabierają przestrzennych, trójwymiarowych kształtów. Tymczasem harshowe, opresyjne kulminacje jedynie zawzięcie badają granicę wytrzymałości błony bębenkowej, sprawiając, że uszy słuchacza krwawią w fizycznym bólu. W całym tym militarystycznym zgiełku pojawiają się komunikaty brzmiące niczym radiowe nasłuchy, co jeśli weźmiemy pod uwagę kontekst albumu nabiera sugestywnego, politycznego znaczenia. 

Apokaliptyczne słuchowisko Jakuba Schönhof-Wilkansa płynnie łączy ze sobą otwartą formułę
musique concrète z punkową butą i werwą. Tutaj ścierają się ze sobą kompozycja z anarchią, asceza z afirmacją hałasu, kreacja z destrukcją, razem wyrażając brutalność i dehumanizację totalitarnego reżimu.

***

JOHN LAKE - "Carcosa" / 2014 / BDTA


Sądząc po tytule, inspiracją dla, nagrywającego jako Janek Jezioro, Łukasza Dziedzica (Lugozi) musiał być zbiór mrocznych opowiadań Roberta W. Chambersa "Król w żółci", którego wątki zostały ochoczo przeniesione w fabułę serialu "Detektyw". Johny Lake w pełni oddaje mroczny i duszny charakter swojej inspiracji, budując opowieść z metalicznych kostropatych dźwięków i surowej stopy, której ślad został w tym roku solidnie wydeptany projektem Iron Noir. Tym samym Dziedzic wpisuje się w silny trend industrialnego techno tak wyraźnie zaznaczony w muzyce elektronicznej pierwszego półrocza 2014. Jednak w przypadku "Carcosa" mocno zrytmizowana struktura kompozycji nie oznacza wcale muzyki do tańca.

John Lake z determinacją wciąga słuchaczy w industrialny trans, gdzie gęste, ziarniste faktury puchną w noisowe kulminacje, a hałaśliwe pady nachodząc wzajemnie na siebie tworzą wyraziste i prężne kompozycje. To techno zaaranżowane z piętrzących się przesterów i skwierczeń, gdzie szumiący zgiełk przeszywają piskliwe, kwaśne melodie ("Depth"), przenikliwe, aż do kości. Nawet jeśli pojawia się na planie dudniąca stopa ("The Virgin Goddess of the Hunt") to nie dynamizuje narracji, tępo uderzajac w miejscu. Im dalej ku końcowi, tym album gęstnieje, staje się mniej przejrzysty, jakby jego poszczególne elementy korodowały i obcierając się o siebie generowały duszny rdzawy pył osadzający się na dźwiękach.

Autor ze słyszalną perwersją delektuje się siermiężnością muzycznej konstrukcji i napastliwością brzmienia. W tak ekstremalnym i bezkompromisowym wydaniu, nie miałem  dotąd okazji usłyszeć Łukasza Dziedzica. Jego dźwiękowa wrażliwość po przygodzie w ramach Iron Noir stężała i na "Carcosa"  bliższa jest estetyce noisowego improv, niż klubowym parkietom. 

***

POKORSKI - "Hominal" / 2014 / Innergun Rec.


Jakub Pokorski jest artystą, którego muzyka permanentnie stawia opór wszelkim próbom gatunkowej stygmatyzacji. Również "Hominal" został złożony z eklektycznych dźwiękowych fabuł, które - co też charakterystyczne dla tego producenta - urzekają wysmakowanym brzmieniem analogowych sampli, oraz elegancją kompozycji. 

Nad sześcioma utworami unosi się szumiąca analogowa mgiełka, pokrywająca ciepłe snujące się plamy i kruche postukiwania. Przytłumione dźwięki fortepianu, pluszowa rytmika automatu perkusyjnego nabierają charakteru urokliwego lo-fi. Ten ciepły, melancholijny klimat nagrań jest rdzeniem "Hominal" od którego odchodzą stylistyczne tropy, którymi podąża autor. W "Pulsar / Sonic Punch" za sprawą tętniących pogłosem padów utwór przybiera estetykę elektronicznego dubu. "Variety Girl" to ukłon dla microhouse'owej estetyki, "Zombie ant" krok w stronę softowego elektro, zaś "Mars" to rozmarzony ambient pełen subtelnego uroku. 

Króciutki "Hominal", wydany w fizycznej formie na kasecie magnetofonowej, sprawia świetne wrażenie emanując lekkością kompozycji ich klarownością i wyrazistością, a także udaną, nienachalną aranżacją, która zrytmizowane i zapętlone wątki nasyca dawką nostalgii i liryzmu. 


piątek, 24 października 2014

Biało - słodko - gorzki / Asi Mina - "Biało"

W majowym wpisie odnoszącym się do wydanego przez Bôłt zbioru nagrań Mirona Białoszewskiego i współczesnych reinterpretacji tekstów mistrza ("Białoszewski do słuchu") zachęcałem wydawców, aby rozwinąć ten eksperyment zapraszając do interpretacyjnej pracy nad tekstami i taśmami kolejnych artystów. I oto połączoną siłą Bôłt Records i Mik Musik ukazała się właśnie króciutka, 25 minutowa płyta / kaseta Asi Miny "Biało", stanowiąca wspaniały suplement dla wydanego na wiosnę boxu. Materiał ten jest niepodważalnym argumentem, że warto do Białoszewskiego wracać, warto go przytaczać, cytować, interpretować, a nawet remiksować nie narażając przy tym pisarza na śmieszność i wypaczenie jego twórczości.

"Biało" jest - powstałą na bazie tekstów zaczerpniętych z "Szumów, Zlepów, Ciągów" - błyskotliwym i przenikliwym wczytaniem się w słowa pisarza i w to co znajduje się pomiędzy tymi słowami. To dedykacja nasycona dużą wrażliwością na nastrój, emocje i intencje Białoszewskiego. Spojrzenie zarówno na twórczość jak i na osobę autora. Słodko-gorzkie połączenie nadziei i entuzjazmu ze zwątpieniem i zamknięciem przed światem. Joanna Bronisławska (Asi Mina) opisuje to tak : "30 lat temu fascynowała mnie bardziej forma, którą Białoszewski stosuje (...) Teraz widzę inną, bardziej mroczną stronę. Czytam o życiu. O dylematach, pytaniach, strachu, doznawaniu mocnym, głębokim, do bólu. Niemożności nazwania. Osobności. Klaustrofobii bycia w środku samego siebie i wynurzania się stamtąd od czasu do czasu, żeby złapać oddech i podglądnąć świat. Bardziej czuję czy przeczuwam. Dotyka mnie to co pisze Pan Miron." Autorka "Biało" twórczo podeszła zarówno do samego wyboru tekstów jak i do ich interpretacji, choć jej ekspresja jest dość minimalistyczna patrząc zarówno na ilość przytaczanych wersów, jak i na długość samego materiału. Jednak Bronisławska proponując mniej paradoksalnie zyskała więcej, w pełni oddając sedno twórczości pisarza i swojego w tej twórczości odbicia.

 Lapidarność w doborze tekstów nie stanęła bynajmniej na przeszkodzie, aby pokazać bogaty wachlarz ich interpretacji. Pomysły artystki świetnie ze sobą dynamizują i wzajemnie się dopełniają, często w dowcipny sposób. Asi Mina oddaje esencje tekstów Białoszewskiego sięgając m.in. do formy zbliżonej do piosenki aktorskiej, wyraźnie korespondując z charyzmą wokalną Ewy Demarczyk ("No No", "Cudo", Odbicia"). Innym razem artystka zabiegiem edycyjnym wchodzi w wymianę zdań z samym Białoszewskim snując króciutki skecz "Nie wstanie". Następnie sam pisarz pojawia się jako drugi głos i niczym echo z zaświatów dopełnia wokalizy artystki ("Cudo"). Z kolei w "Nic" Asi Mina jednym wersem puentuje dźwiękową impresję, napełniając z pozoru banalną melodyjkę zadumą. Kompozycja "A" to zabieg redukcji tekstu Białoszewskiego od pełnego wersu "A najlepiej mają łysi, nic im nie stoi, nic im nie wisi", aż do głoski "A" ("A" jak Asi Mina?). Dzięki finezyjnemu rozkładowi akcentów i przytomnej intonacji, każde, zredukowane o jedno słowo powtórzenie tekstu nabiera innego znaczenia. W "Nago" artystka dokonuje błyskotliwej ingerencji w tekst pisarza, z dowcipem zamieniając padające w zdaniu słowo "miganie" na wyraźnie słyszalne "mikanie" co oczywiście jest jawnym nawiązaniem do Skoczowskiego labelu prowadzonego przez Wojtka Kucharczyka (prywatnie brata Asi).

Warstwa muzyczna "Biało" jest na wskroś nowoczesna, oparta na zapożyczeniach z muzyki klubowej, szyta grubymi basami syntezatora, a w brzmieniu niedaleka od chropowatych i niepokornych nagrań z Mik Musik. Odnaleźć można tu nawet nawiązania do zimnej fali ("Odbicia"). Całość dopełniają subtelne ozdobniki, w formie ciepłych, szklistych dzwonków i dźwięków przypominających harfę (Björk utkała z nich cały album "Vespertine"), które ubierają kompozycję w liryczny i lekko melancholijny woal. Asi Mina nie ilustruje tekstów Białoszewskiego, a aranżuje interesujący akompaniament do jego słów. W jej wykonaniu muzyka emanuje lekkością i przejrzystością nie zapuszczając się w zbyt zawiłe wątki.

To, zaledwie 25 minutowe wydawnictwo, niezwykle skromne i oszczędne, wręcz skrzy pomysłami Asi, która wchodząc w dialog z Białoszewskim pokazuje go jako zwykłego śmiertelnika, nie zaś ikonę literatury. Nie odbiera przy tym pisarzowi nic z jego unikalnego talentu. Podkreśla za to plastyczność jego tekstów ich żywotność i aktualność. Przede wszystkim jednak, "Biało" jest interpretacją na wskroś przesiąkniętą kobiecością. Interpretacją niezwykle intymną i nastrojową, momentami żartobliwą, częściej jednak popadającą w zadumę.


ASI MINA - "Biało"
2014, Bôłt Records / Mik Musik


niedziela, 19 października 2014

Wycie do Księżyca / Księżyc - "Księżyc"

Jest rok 1996, swoje płyty wydają: Nick Cave "Murder Ballads", Beck "Odelay", Fugees "The Score", DJ Shadow "Endtroducing", Tool "Aenima", Orbital "In Sides", Aphex Twin "Richard D. James Album", Tortoise "Millions Now Living Will Never Die", Stereolab "Emperor Tomato Ketchup", Swans "Soundtracks For The Blind", Underworld "Second Toughest In The Infants", The Future Sound Of London "Dead Cities", Microstoria "Snd", Coil "A Thousands Lights in a Darkened Room". Nie oszukujmy się, większość z tych albumów dociera do mnie na przestrzeni kilku następnych lat. Mam 16 lat, a nośnikiem, który z pragmatycznych powodów preferuję jest, chyląca się z wolna ku zapomnieniu kaseta magnetofonowa. Nie mam pieniędzy na kompakty (kosztują wtedy 50 - 70 PLN), a internet jest tylko w kafejkach poupychanych w szemranych norach, wzbudzających nieufność przeciętnego chłopaczyny z dobrego domu. Nie ma You Tube, Torrentów, czy internetowych sklepów z muzyką. Mało tego, format MP3 jeszcze nawet nie zdobył sobie zaufania wśród producentów sprzętu i słuchaczy. Nie ma więc Napstera, Kaazy, Soulseeka W Polsce tryumfy święcą Robert Chojnacki, O.N.A., i "Dziewczyna Szamana". Mój sąsiad chodzi w dzwonach i sandałach, z dzwoneczkiem wiszącym przy harcerskim plecaczku i pacyfą na t-shircie. Na szczęście pojawia się już Machina. Raczkuje Yass, a Ewa Braun nagrywa "Esion". Jednak o tym jak i o materiale, nagranym przez bohaterów dzisiejszego wpisu dowiaduje się z 3-4 letnim opóźnieniem. Wtenczas w mojej głowie brzęczy i rozpala wyobraźnie cykl łódzkich raveów, w których uczestniczę z entuzjazmem neofity. Slogan "nowa muzyka", nigdy nie był dla mnie tak adekwatny jak wtedy gdy przyswajałem pierwsze porcje połamanych bitów UK Hardcore i kiedy doznawałem przyjemności z molestowania się tresorowym techno.

Tymczasem od 1993 w nieznanym Rogalowie, gdzieś na rubieżach świata, działa najważniejsze (z dzisiejszej perspektywy) niezależne wydawnictwo muzyczne w Polsce. Założony przez Wojcka Czerna OBUH Records (Odgłosy Bocznic Utworzą Harmonię) wydający muzykę "jakiej świat nie widzi". W 1996 nakładem labelu ukazuje się kaseta o numerze katalogowym C17 i chyba nikt nie spodziewa się, że właśnie ten materiał niemal dwie dekady później będzie rozpalał dyskusje i wspomnienia słuchaczy zorientowanych wokół muzyki polskiego niezalu.

Zawsze chciałem napisać o tym wydawnictwie, szukałem jednak idealnego ku temu pretekstu. I oto znalazło się tych pretekstów nawet kilka. Po kilkunastu latach hibernacji zespół Księżyc, bo to oczywiście o nim mowa, wybudził się z letargu (a właściwie to został z niego wyciągnięty lawiną westchnień i tęsknot) i wystąpił w ramach Festiwalu Unsound w Krakowie. W tym samym Krakowie, w którym w 1991 w ramach Festiwalu Piosenki Studenckiej zespół w jeszcze w okrojonym (do samych wokalistek) składzie rozpoczynał swoją działalność. Unsoundowy występ zbiegł się z reedycją kasety Księżyca. Po ubiegłorocznym wznowieniu winylowym, wydanym sumptem brytyjskiego labelu Penultimate Press, również legendarny OBUH zdecydował się na zremasterowane wydanie materiału na CD. Dodatkowo zespół zapowiedział wzmożoną aktywność koncertową (13.11 wystąpi również w warszawskim CSW) i wydawniczą (w planach są zarówno nowe nagrania, jak i koncertowe archiwalia).

Moją przygodę z Księżycem zacząłem zupełnie przypadkowo, pod koniec millenium. Miało to miejsce prawdopodobnie w 1999 roku na jednej z industrialnych imprez organizowanej w łódzkim klubie Forum Fabricum. W trakcie eventu na, którym Rafał Księżyk prezentował selekcję nagrań śmietanki brytyjskiego industrialu i postindustrialu, pomiędzy utworami Death In June, Coil,czy Current 93, na telebimie wyświetlony został koncert Księżyca. Moje mgliste wspomnienia podsuwają mi projekcje rustykalnego dziwadła o hipnotycznej mocy przyciągania, które jak się okazuje już w niedługim czasie miało uwieść swoją muzyką moją wyobraźnie.

Muzyka Księżyca, przez prawie dwadzieścia lat od wydania jedynego długogrającego materiału -, kasety "Księżyc"- nie zestarzała się ani trochę i zdaje się być pozbawiona znamion czasu. Ani teraz, ani w momencie nagrywania kompozycje zespołu nie nawiązywały do żadnych aktualnych nurtów i estetyk. Bezczasowość księżycowej muzyki tkwi jak mniemam w rytmie natury i kultury magicznej w której jest mocno osadzona. Jest jak przytaczana przez pokolenia baśniowa opowieść, zawsze anachroniczna, zerkająca tęsknie w zaświaty. W zgromadzonych na płycie utworach non stop dochodzi do ścierania się ze sobą pierwiastka kultury i natury. Grupa wiedziona głównie instynktem stworzyła prymitywistyczny spektakl, muzyczny odpowiednik art brut, którego mikrokosmos przywodzi skojarzenia z niesamowitymi obrazami malarstwa, naiwnego będącego wypadkową atmosfery fantastyczności i po amatorsku interpretowanej sztuki, często o ludycznym zacięciu. Od "Księżyca" bije ta sama spontaniczność, intuicja i bezpretensjonalna potrzeba wyładowania ekspresji towarzysząca choćby artystom zgromadzonym wokół Teofila Ociepki i Janowskiej Gminy Okultystycznej, z tą różnicą, że członkowie Księżyca w bardziej świadomy sposób traktują narzędzia i zasady kompozycji. Księżycową muzykę wypełniają równoważnie: namiętność, turpizm, baśniowe mroki, liryzm, drapieżność, słowiańska melancholia i zaduma. Wszystkie te elementy w alchemicznej syntezie emanują osobliwym, niesłyszanym dotąd w rodzimych produkcjach nastrojem.

Muzyczna warstwa "Księżyca" została podporządkowana minimalistycznej idei kompozycji. Frazy żywych instrumentów poddane dynamicznej repetycji stanowią surowy zręb utworów. Piętrzące się klawesynowymi (wydobywanymi z syntezatora Lechosława Polaka)  melodiami konstrukcje imitują brzmieniem barokową koturnowość, a liryczna nuta fortepianowych polifonii łagodzi nastrój romantyczną balladą. Tło tworzy delikatny pogłos, który wzmacnia dostojność kompozycji. Na zremasterowanej wersji wyraźniej wybrzmiewają również analogowe szumy, przybierające niejednokrotnie postać masywnych dronów. Niebagatelną rolę odgrywa również obecność klarnetu Roberta Nizińskiego, którego sonorystyczna artykulacja wywołuje u słuchacza dreszcz przerażenia. Warto też wspomnieć o obecności na płycie samego Wojcka Czerna ornamentującego szlachetnymi głoskami cytry w "Mijanej". Chwilami muzyce Księżyca brakuje jedynie wijących się syntezatorowych arpeggiów, aby ich nagrania ustawić w bezpośrednim sąsiedztwie utworów Coil. Im dłużej zasłuchuje się w melodiach "Zakopanej", "MM", "Mijanej", "Dychanej", czy "Verlaine 2" tym w mojej wyobraźni coraz wyraźniej słyszę zjawiskowy tembr głosu Johna Balance'a deklamującego swoje dzienniki obłędu.

Mrocznej i momentami drapieżnej muzyce towarzyszą surowe, na poły anielskie, na poły upiorne głosy Agaty Harz i Katarzyny Smoluk. W ich artykulacji również ścierają się bieguny ekspresji. Raz przejmujące i uwodzicielskie, innym razem oschłe, zdystansowane, wreszcie widmowe i dzikie, zwierzęce. Integralną częścią zaświatowego charakteru muzyki księżycowej, są teksty napisane przez Remigiusza Hanaja, oraz adaptacja wiersza Stanisława Grochowiaka "Verlaine". Wyestetyzowane w surrealistycznej i ekspresjonistycznej manierze rzucają czar na słuchacza snując fabuły opowieści niesamowitych, pełnych zagadek i niedopowiedzeń. Wojcek Czern błyskotliwie porównał kiedyś muzykę Księżyca do piosenek Ewy Demarczyk. Najlepszym potwierdzeniem jego tezy zdaje się być kompozycja "Verlaine1", zaśpiewana w manierze piosenki aktorskiej. Jej rytm, artykulacja wokalna, tonacja, tembr głosu i tekst Grochowiaka niezwykle intensywnie korespondują z "Karuzelą z Madonnami" pióra Mirona Białoszewskiego. Inne znaczące inspiracje wokalne słyszane na płycie to nieśmiałe nawiązania do eksperymentów wokalnych Meredith Monk.

Nietuzinkowość nagrań - unikalne połączenie ludowej obrzędowości, folkloru, poezji, wątków dworskich i barokowych, oraz inspiracji minimalizmem - spowodowało, że sam materiał uległ procesowi mitologizacji. Księżyc ma wszelkie znamiona ku temu, aby być traktowany jako zespół kultowy. W ciągu ćwierćwiecza działalności (licząc od 1991) wydał tylko jedną, ale jakże osobliwą płytę. Jeśli do tego dołożyć enigmatyczność otaczającą projekt, kilkunastoletnie zniknięcie ze sceny, pół anonimowość członków zespołu, niedostępność pierwszego wydania kasety, funkcjonowanie w drugim obiegu, a wreszcie samą muzykę i teksty; magiczne, uwodzące i przerażające to naszym oczom ukaże się żywa legenda, odradzająca właśnie swój mit. Trudno oprzeć się urokowi Księżyca, który odsyła nas do podświadomości, rodzącej fantasmagorie naszych pierwotnych lęków i namiętności. Który swą zagadkowością podsyca naszą ciekawską naturę.

Od wydania pierwszej wersji "Księżyca" minęło 18 lat. Jest 2014. Swans nagrywają najlepszą swoją płytę, Thom Yorke potyka się o własne nogi, Flying Lotus gmatwa w szczegółach, Perc powala brutalnością, a ikoną seksu staje się porcelanowa lalka FKA Twigs. W Polsce króluje Donatan,Cleo i mój były sąsiad Rogucki. Brylewski ledwo wiąże koniec z końcem. Na szczęście pojawia się M/I Kwartalnik Muzyczny, a Jacaszek, The Kurws i Pole nagrywają swoje nowe płyty. Kaseta wraca do łask, a OBUH trafia na salony. Internet czai się w każdym zakamarku, a dostęp do każdej z wymienionych w tym wpisie płyt jest możliwy w ciągu kilkudziesięciu sekund. Moja głowa puchnie od nadmiaru muzycznych bodźców, a slogan "nowa muzyka" nigdy nie był tak zdewaluowany. Ukazuje się reedycja "Księżyca" na CD, a zespół decyduje się upomnieć o zasłużone tryumfy. 14 utworów nadal jednak tkwi w opozycji do muzycznych trendów i wciąż magnetyzuje swym urokiem.

Muzyka Księżyca w swym niedopasowaniu jest ze wszech miar osobna. Jedynym rodzimym materiałem, który przychodzi mi na myśl, a który podobnie wymyka się wszelkim gatunkowym i estetycznym garniturom, tworząc zupełnie indywidualny język jest "Edena" Piotra Kurka, równie zjawiskowa, widmowa, umiejscowiona poza czasem... i również wydana na kasecie.

Nadchodzące występy i wzmożone zainteresowanie powrotem skazują zespół na konfrontacje z własną legendą. Jestem ogromnie ciekaw w jakiej fazie znajdzie się Księżyc w najbliższych kilku miesiącach  niesiony doświadczeniem coming outu. Na pewno, bogatsi o tą wiedzę są szczęśliwi świadkowie, Unsoundowego koncertu i mam nadzieję, że zechcą się tym wkrótce podzielić.

KSIĘŻYC - "Ksieżyc"
1996, OBUH Records / 2014, OBUH Rcords

środa, 15 października 2014

Jazz bankietowy / Skalpel - "Transit"

Przy bombastycznej wizji "You're Dead!" opisywanej w poprzednim wpisie, album rodzimego Skalpela wydaje się być lekkim spacerkiem. Nie ma w tym jednak żadnego zarzutu bowiem najnowsze dzieło duetu Cichy - Pudło niesie ze sobą lekkość, zwiewność i orzeźwienie, tonizujące zmysły po intensywnych doświadczeniach z nowym Flying Lotusem. 

Kalifornijczyka i polski duet więcej powinno łączyć niż dzielić, bowiem oba projekty metodą elektronicznego montażu wyrażają hołd dla jazzowej tradycji. Jednak poza skalą rozmachu obu realizacji podyktowanej rozpoznawalnością artystów, (wobec czego nie mam zamiaru brać jej pod uwagę),  odmienny charakter ich muzyki uderza przy pierwszym kontakcie z ich płytami. Skalpel stawia przede wszystkim na klarowność, skrupulatną adaptację i subtelność jazowej kompozycji, co przy rozdmuchaniu wizji i ambicji uczynienia przez Amerykanina muzycznej rewolty może wydawać się działaniem zachowawczym, wręcz ubogim. Ponad to,oba projekty różnią zupełnie odmienne metody kreacji; w przypadku FL to zawiadywanie dużym zaciągiem instrumentalistów, którzy ogrywają materiał według reżyserii i scenariusza Ellisona. Jeśli zaś chodzi o Polski duet, to posługuje się on rozbudowaną bazą sampli i edycyjną maestrią łączącą owe próbki w płynne kompozycje. Różnica tkwi także u źródła tych projektów, a więc w inspiracjach. Flying Lotus odnosi się w swoich realizacjach do tradycji światowego,a więc w głównej mierze amerykańskiego jazzu, kiedy to Polacy biorą na warsztat rodzime i europejskie wzorce. Duet Cichy - Pudło który przecież szeroko zaistniał w świadomości "zachodniego" słuchacza za sprawą swojej przygody z Ninja Tune nie powinien mieć jednak żadnych kompleksów wobec kalifornijskiego producenta. Najnowszy album "Transit" skrzy bowiem od eklektycznych inspiracji, zachwyca warsztatem, ujmuje powabem, a przede wszystkim nokautuje Amerykanina selektywnością brzmienia. 

"Transit" wiedzie słuchacza w rozmarzoną podróż po zakątkach, w których jazz łączy się z najwyższej klasy muzyką rozrywkową. To tu koktajlowy easy listening rodem z Irma Records ("Siesta", "Sea"), płynnie przechodzi w acid jazz zdynamizowany junglowe'ą wibracją ("Simple"). Tutaj namiętność koturnowego flamenco ("Saragossa") przeradza się w jazzową potańcówkę ("Switch"). A echa serii Polish Jazz i milianowskiego wibrafonu wchodzą w zaskakujący, dynamiczny i zarazem stylowy romans z tropikalnymi bongosami tworząc iście kinowy, sensacyjny klimat ("Transit"). Wreszcie wspomnienie opartego na jazzowych samplach brytyjskiego hip-hopu ("Sound Garden") sygnowanego logiem Ninja Tune, wybrzmiewa nastrojowym downtempo ("If Music Was That Easy"). Całość zaś mogłaby ilustrować jako ścieżka dźwiękowa, którąś z części przygód Jamesa Bonda dziejącą się w latach sześćdziesiątych, bądź siedemdziesiątych pośród bankietów, pięknych kobiet i wystawnych wnętrz.

Jak słychać Marcin Cichy i Igor Pudło wciąż posługują się skalpelem z chirurgiczna precyzją i artystycznym polotem. Ów Skalpel poprawia urodę w sposób subtelny, nadając wyciętym samplom kolorytu i dostojności. Zabiegi edycyjne duetu są na tyle płynne i wysmakowane, że brzmią jak zagrane przez nieduży big band. Jedynie sterylność brzmienia zdaje się ujawniać użycie softwearu do realizacji materiału. 

Skalpel wciąż robi swoje i zachwyca jak nigdy, stając się synonimem polotu i muzycznej elegancji. Oczekiwany od dziewięciu lat nowy album to gwarancja świetnego brzmienia, nienagannego wykonania, rozmaitości muzycznych tropów, przejrzystość narracji, oraz zgrabnego żonglowania  okołojazzowymi konwencjami. Prawdziwą rozkoszą jest spijać produkcyjne smaczki, pojedyncze dźwięki, wyławiać inspiracje i relaksować się przy szykownych kompozycjach "Transit".


 

SKALPEL - "Transit"
2014, Plug Audio

wtorek, 14 października 2014

Jazz skompresowany / Flying Lotus - "You're Dead!"

Historia tego bloga zatacza dziś pewne koło. 22 listopada 2012 pojawił się tutaj jeden z pierwszych muzycznych wpisów mojego autorstwa; recenzja albumu Flying Lotusa "Until the Quiet Comes".  Dziś prawie po dwóch latach osoba Stevena Ellisona zagości na łamach 1u/1o po raz drugi, tym razem jako autora premierowego materiału "You're Dead!".

Słuchając tej płyty nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Ellison miałby ambicje zostania prawdziwym muzykiem, instrumentalistą i nagrać stricte jazzowy materiał. Jako, że prawdopodobnie nie posiada umiejętności manualnych, które umożliwiłyby mu spełnienie tej zachcianki stawia się w roli reżysera. Niezwykle zachłannego na muzyczne motywy, klisze, i estetyki. Idealisty, który ponad jakość nagrania stawia jego koncept.

Flying Lotus przy nagrywaniu płyty lubi otoczyć się wianuszkiem zacnych osobistości. Również na "You're Dead!" zgromadził imponujący zestaw współpracowników (choć w przypadku dorobku niektórych z nich to Ellison śmiało mógłby kandydować do roli asystenta). Herbie Hancock, Snoop Dogg, Kendrick Lamar, Kimbra, Arlene Deradoorian, to w istocie działająca na wyobraźnię obsada. Jeśli dołożyć do tego tego sample z Ennio Morricone i Queen, to na pierwszy plan wysuwają się wysokie (megalomańskie?) artystyczne ambicje Ellisona, który ma w poważaniu muzyczną ascezę i harmonię, jako punkt honoru stawiając sobie rozmach, często ocierający się o przebodźcowanie. Nie można mu jednak odmówić kompozycyjnej błyskotliwości, która pozwala na ułożenie tak rozsypanych puzzli w jedną zachwycającą całość. Ilość tych bardziej i mniej wpływowych gości jest faktycznie oszałamiająca, lecz sam kompozytor traktuje ich w pełni egalitarnie (może za wyjątkiem jednego z nich, o czym dalej). Każdy z zaproszonych do nagrania twórców ma swoją chwilę chwały na "You're Dead!". To z reguły krótki fragment, w którym jednak odbija się pełnia artystycznej charyzmy gościa. Tak jest m.in. w przypadku ciętej nawijki Kendricka Lamara, w brawurowym "Never Catch Me", Herbie Hancocka malującego ciepłe plamy pianina w "Tesla", czy wspomnianym "Never Catch Me", czy saksofonisty Kamasi Washingtona wtrącającego Coltrane'owskie frazy w "Cold Dead". Jednak, jakich Ellison nie zaprosiłby do nagrania "You're Dead!" gości i w jakiej nie obsadziłby ich roli, to po raz kolejny zza pleców reżysera karty rozdaje Stephen Bruner"You're Dead!", gitara zaś odznacza na nich swe drapieżne ślady.


Nowy album Kalifornijczyka to rodzaj rozliczenia z tematem śmierci, która swą kostuchą zebrała spore żniwo także wśród rodziny, przyjaciół i grona najbliższych współpracowników artysty. Stylistycznie nie odbiega niczym od rewolucyjnej "Cosmogrammy" i lokuje się tuż obok "Until the Quiet Comes". To wciąż ta sama wizja przywoływania jazzowej tradycji we współczesnym wykonaniu, głównie za pomocą cyfrowego montażu. Pewnym novum na tle poprzednich albumów wydaje się jeszcze dynamiczniejsze podejście do budowania kompozycji, które w fragmentarycznym kształcie zostają zamknięte bardziej w formie mixtapeu, niż regularnego albumu. Ellison nie traci czasu na wstępy, rozwinięcia i zakończenia, nie wspominając już o podziale zwrotka-refren, lecz niczym klasowy dj miksuje ze sobą esencje i kulminacje."You're Dead!" jawi się jako składanka intr, zbiór motywów; melodycznych, wokalnych, rytmicznych, gdzie praca Fly Lo przypomina defragmentowanie jazzowej tradycji w czterdziestominutowy bryk.

Pomimo nagromadzenia wybitnych instrumentalistów "You're Dead!" nie brzmi jednak zbyt analogowo. Wszystko przez produkcję albumu, która gdyby nie ranga przedsięwzięcia, jego autor, obsada i przede wszystkim zajmująca treść, dyskredytowałaby całe to wydawnictwo. Nawet najciekawszymi pomysłami nie da się przesłonić faktu, że album brzmi na takim poziomie który zwyczajnie nie przystoi artystom takiej rangi. Zastanawia mnie co musi czuć wirtuoz Herbie Hancock słuchając kompletnie płaskiego, przesterowanego, przekompresowanego, pozbawionego jakiejkolwiek głębi i selektywności nagrania. Pokuszę się o konstatację, że "You're Dead!" brzmi tak samo na dobrej jakości nagłośnieniu, co na głośniczkach laptopa. To postprodukcyjne niedbalstwo odbija się na przyjemności słuchania płyty, która w kluczowych momentach traci swój impet i konsternuje.

We wspomnianej na wstępie, recenzji poprzedniej płyty Flying Lotusa nazwałem go mistrzem krawiectwa, zszywającego intrygujący paczwork z szerokiego wachlarza muzycznych fasonów. Jeśli miałbym podążyć tropem tekstylnych metafor, to skoro "Cosmogramma" jawiła się jako szalona kreacja  haute couture, a "Until the Quiet Comes" jako jej użytkowa wersja, to "You're Dead!" do tej linii wnosi już jedynie stylowe dodatki. Najnowszy album, wbrew tytułowi nie zabija, choć nadal pozwala delektować się bombastyczną wersja elektronicznego fusion. Myślę jednak, ze następne dzieło powinno przynieść już bardziej radykalne posunięcia Ellisona, takie jakie po "Los Angeles" przyniosła "Cosmogramma".

FLYING LOTUS -"You're Dead!"
2014, Warp

środa, 8 października 2014

Tu nie będzie rewolucji / Thom Yorke "Tomorrow's Modern Boxes"

Im bardziej artysta idzie pod prąd burząc zastałe schematy, tym jako słuchacz wymagam od niego w tym geście konsekwencji i nie potrafię zadowolić się odbitym (wielokrotnie) echem nawet najbardziej udanych eksperymentów. W przypadku lidera Radiohead rewolucje (nawet kilka) mamy już dawno za sobą, a jego najnowszy album "Tomorrow's Modern Boxes" nie zwiastuje w nadchodzącym czasie żadnych kolejnych.

Pierwszy przewrót Thom Yorke dokonał wraz z zespołem albumem "OK Computer" którym nadętą i nudną stylistykę brit popu zaprzągł do popowego eksperymentu wyznaczając w pełni autorski szlak dźwiękowych poszukiwań. Przez chwilę muzyka pop znów aspirowała do miana sztuki. Najważniejsza rewolucja miała jednak dopiero nadejść. W 2000 albumem "Kid A" zespół przekroczył siebie i zaszokował cały świat, a będąc ukształtowaną i szeroko rozpoznawalną grupą wymyślił się na nowo. Połączenie wyszukanej elektroniki z pogranicza idm i ambientu, niemal całkowite porzucenie gitar, na rzecz pulsujących, klaustrofobicznych, antyprzebojowych kompozycji spowodowało, że grupa oderwała się od zastanej muzycznej rzeczywistości stając się klasą samą dla siebie. Być może w tym należy doszukiwać się faktu, że już każde kolejne wydawnictwo zespołu, solowe nagranie i poboczny projekt Yorke'a niosą na sobie i brzemię tego wybitnego albumu. Nie mogę przestać myśleć w ten sposób słysząc w 2014 na "Tomorrow's Modern Boxes" te same fortepianowe plamy ("The Mother Lode"), syntezatorowe rewresy ("Truth Ray") i wciąż tą samą artykulacje Yorke'a, które czternaście (podkreślam czternaście) lat temu olśniewały na "Kid A"

Wspominając o rewolucyjnych aktach Yorke'a i załogi, warto jeszcze z rzetelności przypomnieć album "In Rainbows" (2007), który z prekursorskiej strony ukazał możliwość zarządzania i dystrybuowania swoją twórczością (album oferowany był w internecie, za kwotę zaproponowaną przez słuchacza), a od strony muzycznej proponował powrót do gitar i pozbawione znamion przebojowości kompozycje. Albumem tym członkowie Radiohead przekornie postawili się muzycznej scenie na, której (między innymi za sprawą "Kid A") przewartościowaniu uległ paradygmat muzyki "popularnej" z gitarowej na wszechobecną, elektroniczną. Ruch ten nie był jednak na tyle wyrazisty co w przypadku "Kid A" i głównie zapamiętamy ten album ze świeżości i muzycznej bezpretensjonalności. Małą rewolucją okazał się również solowy debiut Yorke'a - wydany rok później - "The Eraser" (2006) na którym artysta wszedł w mocny alians z rytmiczną indie-elektroniką.

Tak dochodzimy do roku 2014 i płyty "Tomorrow's Modern Boxes". Po tylu latach śledzenia artystycznych wolt Thoma Yorke'a co raz trudniej podchodzić mi z entuzjazmem do jego kolejnych "objawień". Jakkolwiek, przez niemal trzydzieści lat muzykowania Radiohead i jego lider potrafili zmieniać się, wymyślając swą muzykę na nowo, tak dziś Yorke wydaje się koniunkturalny i konserwatywny jak nigdy dotąd. Wypracowując swą artystyczną wrażliwość na "Kid A" uporczywie i nieustannie pozostaje więźniem swojego stylu. Ma jednak Brytyjczyk o tyle szczęścia, (a może sprytu i wyrachowania), że za współpracownika wybrał sobie Nigela Godrich'a, który jak nikt inny potrafi kamuflować jego niedostatki w braku inwencji.

Godrich to szara eminencja, znakomity producent, tyran i tytan pracy. Jego wpływ na działalność Radiohead i samego Yorke'a z perspektywy czasu wydaje się kluczowa. Nie zaryzykuje chyba wiele, twierdząc że ten, specjalista od programowania rytmiki i edycyjnych sztuczek zasłużył na miano lidera grupy chowając się za charyzmą Yorka i wygrywając rywalizację o wpływy z innym wybitnym członkiem zespołu, kompozytorem Jonny'm Greenwoodem. O bezkompromisowości tego osobnika (Godricha) niech mówi fakt, że wszystko co zostaje zagrane na próbach przez jego macierzystą formację, jak i przez Atoms For Peace zostaje zmielone w jego elektronicznej montażowni i po znaczącej ingerencji wyplute jako materiał końcowy zgodny z jego koncepcją. Przekonać możemy się o tym słuchając płyty "Amok" kolektywu Atoms For Peace, gdzie praca dwóch zaproszonych do nagrania perkusistów (Joey Waronker, Mauro Refosco) została spreparowana i zaprogramowana zgodnie z działaniem automatu perkusyjnego obsługiwanego, (jak nietrudno dociec) przez Godricha.

Mając za sobą tak uzdolnionego i natchnionego producenta, można niemal niezauważalnie przez, kilka lat opierać swą twórczość na tym samym patencie i tej samej manierze. Godrich jako mistrz kamuflażu maskuje wstecznictwo (bo tak należy nazwać stanie w miejscu) Yorke'a, który w masce ikonoklasty cynicznie reprodukuje swą twórczość w oparciu o schematy wypracowane kilkanaście lat temu. Ileż to razy nasłuchaliśmy się już pogrążonych w szumie fortepianowych plam, rozwlekłych, meandrujących, ambientowych teł, wyziewów syntezatora, ascetycznych bitów, na których tle rozlewają się wokalne mazgaje Yorke'a. Jednak finezyjne (nie przeczę) sztuczki Godricha, za każdym razem skutecznie oszukują co mniej wrażliwego słuchacza, mamiąc go wizją obcowania z czymś świeżym i zjawiskowym.

Muszę przyznać, że mam kłopot z "Tomorrow's Modern Boxes" ponieważ doceniam błyskotliwość Godricha w próbie maskowania słabości Yorke'a i nabieram się słysząc ascetyczną i jednocześnie chwytliwą elektronikę, imponującą klarownością brzmienia i lapidarnością gestu. Chętnie też wysłuchałbym tej płyty w wersji instrumentalnej lub z innym wokalistą, bowiem charakterystyczna maniera lidera Radiohead, po tylu latach na odległość zalatuje mułem, oraz weltshmerzem gimnazjalisty. Jakby się jednak Godrich nie starał to nie jest nic w stanie zdziałać z brakiem pasji i charyzmy uderzającym z tych ośmiu kompozycji. "Tomorrow's Modern Boxes" to album skromny i subtelny, choć może lepszym określeniem byłoby nudny i boleśnie wtórny. Być może świadom tego Yorke wydał tą płytę, znienacka chcąc uniknąć nadmiernych oczekiwań ze strony słuchaczy.

Ten materiał podobnie jak nowa płyta Aphex Twina to smutny dowód na to, że nawet rewolucjoniści przestają kiedyś płynąć pod prąd. Obu tym albumom brak pomysłu, werwy, woli walki, czy potrzeby odróżnienia się od wcześniejszej dyskografii. Na tym tle doceniam jednak bardziej postawę Richarda D. Jamesa, który nie mając nic wybitnego do zaprezentowania przez ostatnie trzynaście lat milczał, oszczędzając sobie rozmieniania talentu na drobne. Puentą tego wpisu niech będzie życiowa prawda uderzająca z wyświechtanego już cytatu  z Grochowiaka, o tym, że "bunt nie mija bunt się ustatecznia".

THOM YORKE - "Tomorrow's Modern Boxes"
2014, self-released

wtorek, 7 października 2014

Charyzma i elegancja / Gaba Kulka - "The Escapit"

Trudno dłużej ukrywać zachwyt i nie zasypać nowego albumu Gaby Kulki lawiną pochlebstw i komplementów, skoro tak rzadko (szczególnie wśród polskich wykonawców balansujących pomiędzy popem a awangardą) zdarza się album na którym nie pada choćby jedna fałszywa nuta, czy zbędne słowo. "The Escapist" jest płytą tak kompletną i wysmakowaną, że nie rzuca co do tego cienia wątpliwości i nie pozostawia miejsca na dociekania. Współbrzmienie wokaliz, instrumentacji, oraz dramaturgia i nastrój zostają zaklęte w pełnej rozmachu artystycznej kreacji, imponującej harmonią, kunsztem i lekkością realizacji. Cytując słowa wokalistki "wszystko robi na mnie wielkie wrażenie".

Artystka której nazwisko stało się synonimem wokalnej i scenicznej charyzmy, pięć lat, które upłynęły od wydania ostatniego w pełni autorskiego materiału "Hat Rabbit" spędziła na gromadzeniu doświadczeń w licznych pobocznych projektach (Młynarski Plays Młynarski, Kot, czy też kotka, The Saintbox czy Baaba, Michał, Gabriela). Taki poligon doświadczalny, umożliwiający wokalistce przetarcie się w różnych muzycznych estetykach i światach, musiał zaowocować na "The Eskapist" dojrzałością kompozytorską. Stało się to podstawą do świetnie wyreżyserowanego spektaklu z elegancko porozkładanymi akcentami, barwnymi kontrastami, subtelną grą nastrojami, a przede wszystkim wysmakowaną aranżacją albumu. Kulka - mimo że, wokalnie i muzycznie dość blisko orbituje wokół teatralnej artykulacji, czy estetyki piosenki aktorskiej świadomie, zachowuje potrzebny dystans, aby nie przekraczać granic koturnowości. Mimo to, płyta kipi wręcz energią i emocjonalnym rozstrzałem, w którym intymne i nastrojowe ballady dynamizowane są fragmentami przebojowego i pełnego rozmachu swingu. W tych budujących dramaturgię nagrania kontrastach ukryty jest cały koloryt, zwiewność i uroda "The Eskapist".

Mimo tak narzucających się (zachodzących zarówno w ekspresji wokalnej jak i w muzycznej narracji) pokrewieństw z muzyką Kate Bush, czy Tori Amos (z czasów kiedy ta ostatnia, była jeszcze ikoną dobrego smaku w muzyce pop) Gaba Kulka na "The Eskapist" przywołuje inspiracje latami siedemdziesiątymi, piosenkami Abby, Led Zeppelin, Fleetwood Mac czy Eltona Johna. Artystka wskrzesza tym samym ducha klasycznej muzyki rozrywkowej pełnej elegancji wykonawczej i kunsztu instrumentalnego, chwytliwych i niebanalnych szlagierów. Począwszy od nietuzinkowej melodyki, a kończąc na aksamitnym brzmieniu instrumentów, wszystkie kompozycje "The Escapist" z wdziękiem, choć nie w oczywisty sposób rozsmakowują się mniej lub bardziej w stylistyce retro, a nad płytą unosi się aura szlachetnej staroświeckości. Sięga ona dużo głębiej w historię muzyki niż wynikało by to z samych inspiracji i natchnień wokalistki. Wehikuł czasu, który zainscenizowała artystka dociera, aż do lat dwudziestych i wybrzmiewa echem międzywojennych variétés. Przykładem niech będzie spowity dymem cygaretek i oparami absyntu utwór "Christmas Party Song", w którym szmer szczotek po werblach tak sugestywnie oddaje szum starej pocztówki dźwiękowej, a barwa głosu Kulki uwodzi niczym głos Lizy Minnelli w "Kabarecie" Boba Fosse'a.

Harmonijnej współpracy ze swoimi zaufanymi muzykami (perkusistą Robertem Raszem, Wojtkiem Traczykiem grającym na basie i kontrabasie, oraz  klarnecistą Wacławem Zimplem) Kulka zawdzięcza spójność swojej koncepcji, która pomimo rozmachu zachowuje zmysłową lekkość. Nie ma tu jednak wątpliwości, kto jest liderem tego projektu, gdyż trzon wszystkich utworów tworzy fortepian, bądź ukulele artystki. Najbardziej charyzmatyczny gest, ze zgromadzonych przez Gabę instrumentalistów zaznacza jednak Zimpel, który potrafi zarówno pięknie cieniować główne motywy i wypełniać tło pastelową barwą klarnetu ("Bad Wolf", "Christmas Party Song", "The Escapist"), jak i dorzucić do ognia skowytem free jazzowego odjazdu ("Keep Your Eyes Peeled"). Motoryczna sekcja Rasz - Traczyk, z werwą i bez odrobiny wulgarności dynamizuje cały skład dopasowując się do panującej na płycie elegancji.

Niezależnie od tego czy nazwiemy piosenki Gaby Kulki popowymi, czy awangardowymi, album "The Escapist" jest rozrywką najwyższych lotów. Wykwintnym daniem do smakowania i rozkoszowania się nim niespiesznie, dostojnie i z wielokrotną przyjemnością.


GABA KULKA - "The Escapist"
2014, Mystic