środa, 31 maja 2017

Nieobecni, wciąż są obecni / KXLT „Perfect creature”

Okazuje się, że odkąd słowo Niezal stało się niemal marketingowym zaklęciem, zabrakło nazwy i zainteresowania dla takich oddolnych i w praktyce wyznający niezalowy etos inicjatyw jak Audile Snow.

Radek i Nerka z labelu Audile Snow od dwóch lat konsekwentnie przeczesują zakamarki internetu, poszukując nietuzinkowej elektroniki nagrywanej przez rodzimych twórców. Nie mają parcia na szkło, potrzeby aby wyznaczać trendy, czy wydawać niezalowe hity. Label traktują jak wydawnicze hobby, nie jak misję. Nie mają zatem również obaw aby stawiać na twórców początkujących, czy niemal anonimowych. Nakłady ich świetnie opakowanych wydawnictw (karty sd w torebkach imitujących dilerki „artykułów kolekcjonerskich”) są zresztą wydawane w ilościach porównywalnych z rozpoznawalnością niektórych, tych mniej znanych artystów. Niestety zainteresowanie ze strony recenzentów jest znikome, przez co i mało osób jest w stanie poznać interesujący katalog labelu, w którym trafiają się perły na miarę tej.

Niestety muszę dodać w tym miejscu łyżkę dziegciu, bo na brak zainteresowania ze strony piszących mogły mieć wpływ również nieskoordynowane decyzje wydawnicze. Często bowiem premiery nagrań w Audile Snow niefortunnie dublowały się z premierami tych samych wykonawców w innych labelach. To z miejsca lokowało wydawaną na kartach sd muzykę w roli suplementu, spychając już i tak niszową produkcje, na margines zainteresowania słuchaczy. Kilka tytułów straciło tym samym na świeżości i przeszło niezauważalnie. Nie zmienia to jednak faktu, że recenzenci (biję się w pierś), nadal wolą poświęcać uwagę na wydawnictwa, które dorobiły się już rozpoznawalności i zaufania na tyle dużego, że pojedyncze recenzje nie mają wpływu na odbiór ich materiału, czy status artystów. Aktualny status Audile Snow niestety doskonale wyraża okładka ich nowego wydawnictwa, na której w księżycowym krajobrazie ukryte są widma zwierząt (psy, lisy, może wilki) widoczne jednie dla wyostrzonego wzroku. Niby są, a jakby ich nie było.

Nowe, premierowe wydawnictwo, zapewne znów przejdzie niezauważone.  Nie ma aż tyle potencjału, aby zaistnieć w szerszym, nawet niezalowym obiegu, ale jest to z pewnością materiał wart przeze mnie polecenia. Jego autorem jest Kacper Leszczyński ukrywający się pod nazwą KXLT. Producent niemal anonimowy, choć mający już na koncie debiutancką kasetę wydaną we współtworzonym wraz z Mikołajem Tkaczem labelu Magia. 

„Perfect Creature” to materiał niebywale skromny i choć przez swoją szkicowość wydaje się tworem na poły amatorskim, to jednak nie można odmówić mu uroku, a jego autorowi świadomości dźwiękowej materii. Muzyka Leszczyńskiego egzystuje pomiędzy gatunkami, doraźnie korzystając z estetycznych zapożyczeń. Znajdziemy tu zawiesiste ambientowe impresje („Lost In Intercity Train”), miejscami pobudzane lekkimi strukturami rytmicznymi wziętymi z footworku („Catabolism”; „About Politics In Us”). Nie jest to jednak muzyka taneczna, bo i zwiewność rytmiki na to nie pozwala i brak basowych bębnów nie pobudza do bujania. Raczej do niezakłuconej kontemplacji. Podobnie jak kwaśne, syntetyczne melodie, niemal podsłuchane gdzieś na płytach Aphex Twina i przeszczepione do repertuaru KXLT w sposób bezpretensjonalny, bardzo zresztą przyjemny dla ucha („Monolove 1”; „Monolove 2”; „No More Swag in 2017”). Z kolei wieńczące album kompozycje („Softy Saucy (Troaue)”; „Second Hour Thoughts”; „Just (don't)”) oddają eksperymentalne zainteresowania autora. Stąd obecne modyfikacje tempa, wysokości, czy brzmienia, oraz abstrakcyjna, pofragmentowana narracja.

Kompozycje KXLT są wyrazem praktycznego minimalizmu, stojącego na straży aby nie powiedzieć za wiele. Producent używa zatem niewielu ścieżek, w niewielkim stopniu rozwija też narrację. Zazwyczaj motywy pojawiające się we wstępie utworu, eksploatowane są już do końca, nieznacznie tylko modyfikowane.

„Perfect Creature” jawi się z pozoru jako eklektyczny galimatias, tymczasem ów zbiór inspiracji jest utrzymany w ryzach przez nienaglący, czy wręcz chill-out'owy charakter nagrania. W muzyce Leszczyńskiego nie czuć ani grama młodzieńczej brawury, czy pretensji. Wszystko zostaje podane bez sięgania po ekstremum i bez kokietowania słuchacza. „Perfect Creature” choć nie wywołuje u mnie palpitacji serca, słucham z niekłamaną przyjemnością, nie mając pretensji o więcej.


KXLT „Perfect Creature”
2017, Audile Snow

wtorek, 30 maja 2017

Poza Horyzont / Makemake „Something Between”

Niemal rok temu Łukasz Marciniak podesłał mi debiutancki materiał swojej formacji Makemake. Po przesłuchaniu nie bardzo przypadł mi do gustu. Gdybym dziś po raz pierwszy natknął się na to nagranie, również by mnie nie przekonało. Na szczęście właśnie dotarła do mnie druga płyta zespołu, która zupełnie zmienia moje spojrzenie na muzykę Rafała Blachy i Łukasza Marciniaka.

Ubiegłoroczny debiut Makemake, wydany na kasecie w toruńskich Złych Literach uwierał mnie swoim garażowym sznytem. Nie dla tego, żebym nie lubił dźwiękowej surowizny, brudu, lo-fi, czy garażowej muzyki gitarowej. Sęk w tym, że „From the earth to the moon” to nie punk, nie noise, ani nawet surf-rock, a elektroakustyczna, gitarowa preparacja. Zraziła mnie przede wszystkim nieporadność autorów w kwestii dobrania odpowiednich akustycznych warunków, do charakteru zaprezentowanego repertuaru. Nie potrafię powiedzieć, czy zaważyła na tym brak świadomości twórców, czy wyobraźni brzmieniowej; może brak funduszy na dobrą realizację, lub niedostateczne umiejętności w zakresie miksowania i nagrywania. Przez to tytułowa podróż z ziemi na księżyc zakończyła się dla mnie jak próba wystrzelenia na orbitę ziemską północnokoreańskiego satelity, czyli chwilę po starcie. Słabe brzmienie wyciągnęło również na wierzch nie do końca przekonującą warstwę formalną. Choć nigdy nie podważyłbym umiejętności posługiwania się gitarą przez Marciniaka i Blachę, to jednak nie udało się ich pomysłów w pełni wyeksponować. Znaleźli się jednak tacy, którzy dość przytomnie ocenili drzemiący w muzykach potencjał, a nawet zasugerowali (przewidując tym samym wypadki) z czyją pomocą zrobić z niego dobry artystyczny użytek. 

Tak oto muzycy Makemake trafili pod skrzydła Michała Kupicza, znakomitego i wszechstronnego realizatora nagrań, odpowiedzialnego za brzmienie lwiej części rodzimej alternatywy na przestrzeni ostatnich lat. Nowy materiał został zarejestrowany na dziewięciu mikrofonach porozstawianych w przestronnej sali teatralnej Centrum Kultury Agora we Wrocławiu. Efekt współpracy awansuje zespół do pierwszej ligi eksperymentatorów gitary, na pewno na krajowym podwórku. W porównaniu z debiutem, „Something Between” to album zdecydowanie ciekawszy brzmieniowo. W adekwatny sposób eksponujący arsenał sonorystycznych preparacji jakim posługują się Blacha i Marciniak. Współpraca z Kupiczem pośrednio wpłynęła na rozwinięcie przez Makemake wątków narracyjnych, przez co kompozycje wydają się bardziej złożone i przemyślane fabularnie. Dodatkowo tak podany materiał pozwolił na bazie eksperymentalnych i elektroakustycznych zabiegów wykreować unikalną, eteryczną atmosferę spowijająca „Something Between”, hipnotycznymi zewami, zawiesistymi pogłosami i barwnymi wybrzmieniami.

Makemake mogą pochwalić się zachwycającym repertuarem sonorystycznych figur i brzmieniowych pomysłów wynikających z intensywnej modyfikacji gitarowego instrumentarium. Spektakl zatytułowany „Something Between” rozpoczyna się od przytłoczonej industrialnym ciężarem „Suspirii”, która momentami brzmi jak nagranie z hali maszyn zakładów metalurgicznych. Po chwili jednak do głosu dochodzą wstęgi sfuzzowanych gitarowych dronów („A-bow”) roztaczające, ciężkie, posępne pomruki. Chwile później mamy z kolei gitarę potraktowaną jak instrument perkusyjny („Dry Water”). Towarzyszy jej solo, którego autorstwo można by przypisać Raphaelowi Rogińskiemu. Również w „Visions ” struny są eksploatowane niczym perkusjonalia, a cała kompozycja, razem z „Dinner at Home” najmocniej eksponuje idiom jazzowej improwizacji. Tu z kolei autorstwo można by przypisać Markowi Kądzieli. „Flight ove the rubble” to ponowne głębokie zanurzenie w sonoryzm, na poziomie mikro-dźwięków i szeleszczących faktur. Finał („As I Look Back”) zaś, to jedyny ukłon duetu w stronę ambientowej psychodelii jakiej możemy zakosztować u Ziołka, czy Maćkowiaka, z długimi, rozłożystymi efektami pogłosowymi i widmową aurą. 

Choć w nagraniu słychać częste kliki wciskanych efektów gitarowych, to są one dawkowane z umiarem, wpływając raczej na kolorystykę wydobywanych z gitary dźwięków, niż na przestrzeń, tą bowiem zapewnia zastana akustyka teatru. Makemake, w przeciwieństwie do takich eksperymentatorów polskiej preparacji gitarowej, jak choćby opisywani wcześniej na blogu Nowa Ziemia, Artur Maćkowiak, Kuba Ziołek, czy Columbus Duo nie zapętlają fraz, nie budują z nich teł i ambientowych przestrzeni (z wyjątkiem wspomnianego „As I Look Back”). Artykulacja katowickiego duetu korzeniami tkwi w jazzowej improwizacji, pełnej kontrastów, dysonansów i zwrotów akcji. Jeśli jeden z gitarzystów odpowiedzialny jest za fakturę, drugi na bieżąco buduje wątki melodyczne („Dinner at home”). Często zaczynając dwutorowo, w oka mgnieniu potrafią stworzyć zaskakujący tygiel, gwałtownie mieszając wątki w pierwszym planie i uzyskując tym samym udane dramaturgiczne kulminacje („Visions”). 

Na „Something Between” warto wygospodarować sobie chwilę wolnego, aby wsłuchać się, prześledzić wątki, skoncentrować na szczegółach, spróbować wyobrazić sobie „jak oni to robią”. Lub po prostu przyjemnie odpłynąć, poddając się nastrojowi, który, adekwatnie do miejsca nagrania, natchniony jest teatralną atmosferą. Możliwości, w jaki sposób potraktujecie płytę Makemake jest kilka. Jeśli poświęcicie jej jednak choćby minimum koncentracji to z pewnością powrócicie do niej wielokrotnie. Tak jak ja, z rosnącym zaciekawieniem, zmierzającym w stronę pełnego zauroczenia.

MAKEMAKE „Something Between”
2017, Zoharum

piątek, 26 maja 2017

Muzyka drgań / Mike Majkowski „Days and Other Days”

W przeciwieństwie do opisywanej wczoraj muzyki Łukasza Kacperczyka, Mike Majkowski chętnie operuje dłużyznami, a jego autorską muzykę już dawno zdominował minimalizm i asceza.

Cztery statyczne kompozycje wydane na płycie winylowej w znakomitym wydawnictwie z Austin – Astral Spirits – oparte zostały na przepastnych, rozwibrowanych dronach. To kolejna odsłona twórczego redukcjonizmu Majkowskiego, tym razem bez wątpienia w najmroczniejszym wydaniu. Elektroakustyczne preparacje przybierają kształt ambientowych nokturnów, przepajających słuchacza niepokojem i grozą. Ich twórca z tym repertuarem spokojnie mógłby znaleźć nowe audytorium wśród publiczności Wrocław Industrial Festiwal.

Introwertyczne suity na „Days and other days” zostały nagrane przy użyciu zaskakującej liczby instrumentów. W opisie materiału znajdziemy kontrabas, perkusję, pianino, wibrafon, analogowy syntezator. Dodatkowo obecne są nagrania terenowe, najczęściej w postaci szumów, gwarów i pomruków natury. I choć to typowy zestaw, jakim posługuje się w solowych nagraniach artysta, to żadnego z instrumentów nie będziemy w stanie tutaj rozpoznać. Ich barwy zostały bowiem podane daleko idącej modyfikacji. Z źródłowych dźwięków pozostaje tylko rezonujące wybrzmienie, które najbardziej interesuje Majkowskiego. To właśnie te długie, anonimowe i rozedrgane pogłosy dyktują narrację utworów.

„Days and other days” kryje w sobie wiele tajemnic. Dopiero wielokrotne przesłuchanie pozwala dostrzec bogactwo faktur, skrytych pogłosów, sonorystycznych szeptów. szemrzących w zakamarkach kompozycji odgłosów, które być może są niekiedy subiektywną projekcją słuchacza; dźwiękowym mirażem powstałym ze współbrzmienia barw i widm roztaczanych przez rezonujące instrumenty. Lektura tego materiału sprawia, że możemy poczuć się jak widzowie dobrego dreszczowca, w którym groza (zło) są niewidzialne, ale mimo to czujemy ich obecność unoszącą się w powietrzu. Kulminacją tego posępnego nastroju, który z taką pieczołowitością aranżuje Majkowski jest „Matter” – długa, kompozycja magnetyzująca mrokiem i melancholią. Rozpoczyna się od pomruków i zapętlonych rezonansów, zakomponowanych w różnych natężeniach głośności. W środku, na chwilę pojawia się nawet instrumentalny motyw z kompozycji „A Shadow Of Silver Dipped In Gold” pochodzącej z albumu „Why Is There Something Instead Of Nothing?” (Bocian Rec. 2014). Suita rozwija się niegwałtownie, wzmagając uwagę i nabożną atmosferę. Wzrastające napięcie rozładowuje końcówka, w której na pierwszy plan dochodzą głośne dronowe plamy, transowy rytm wzbudzany grzechotką, oraz niski basowy bęben.

Nie znam drugiego artysty, który z taką gorliwością potrafi kontemplować pojedynczy dźwięk. Majkowski wsłuchuje się w niego głęboko, medytuje nad nim, śledząc jego wybrzmiewanie i badając jego fizyczną naturę. Dźwięk staje się w jego muzyce relikwią adorowaną z pasją i nabożnością. Gest ten wydaje się tym bardziej donośny, kiedy uprzytomnimy sobie, że mamy do czynienia z multiinstrumentalistą i improwizatorem. Radykalnie redukując swą artykulację Majkowski kieruje uwagę słuchacza na muzyczny rdzeń; dźwięk podstawowy, odnajdując w nim szerokie pole dla artystycznej ekspresji. Jego muzyka staje się tym samym cichym aktem oporu przed naporem bodźców, jakie towarzyszą współczesnej kulturze i codziennemu życiu.


MIKE MAJKOWSKI „Days and other days”
2017,  Astral Spirits

czwartek, 25 maja 2017

Elektroakustyczne kalambury / Łukasz Kacperczyk „Kosmos”

Łukasz Kacperczyk to artysta aktywny w wielu projektach z okolic jazzu i eksperymentu. Wystarczy wspomnieć Cukier, Modular String Trio,  Warsaw Improvisers Orchestra, czy Bouchons d’Oreilles, by dostrzec z jak wszechstronnym repertuarem ma do czynienia. Zazwyczaj jego eksperymenty z modularnymi syntezatorami stanowią tło, lub ornament większej narracji. Często z tego powodu nie trafiając do świadomości słuchacza. Solowy materiał Kacperczyka jest szansą na odkrycie jego wyrazistej twórczości.

Trzeszczące faktury, wszędobylskie stukoty, różnej gęstości szumy, niezidentyfikowane odgłosy, przenikliwe świsty, a także upodobanie do wysokich częstotliwości to oręż jaką posługuje się Kacperczyk. Nie inaczej jest na wydanej przez kołobrzeską Plażę Zachodnią kasecie „Kosmos”. Siedem daleko abstrakcyjnych miniatur ukazuje szerokie spektrum sonorystycznych modulacji. Mamy do czynienia z kolażem chropowatych, zakurzonych, niemuzycznych dźwięków, ciasno zakomponowanych i odciętych od przestrzeni. Z elektroakustycznym kalamburem, złożonym z licznych fonicznych wydarzeń.

Kacperczyk dysponuje szerokim zakresem dźwiękowych preparacji. Przybierają one formę muzycznych reliefów, surowych i wyrazistych, eksponujących ostre krawędzie i chropowate faktury. Momentami pośród nich pojawiają się jakieś majaczące widma melodii, choć to raczej zestawienie ze sobą rzadkich basowych plam i pomruków wywołuje taki efekt. Wiodąca w muzyce autora jest zawiła, abstrakcyjna i pełna detali, ornamentalna narracja, będąca konsekwencja używanych środków; krótkich, pofragmentowanych dźwięków, mieszczących się w wąskim spektrum zarezerwowanym dla odgłosów kostropatych, szorstkich i uwierających.

Komponując, Kacperczyk absolutnie panuje nad dźwiękową materią unikając przy tym eksperymentalnej sztampy. Wystrzega się dłużyzn, powtórzeń, powielania własnych patentów i przegadania. Gdy operuje atrakcyjną brzmieniowo fakturą, to nie zamęcza słuchacza jej nadmierną adoracją. Omija hałas szerokim łukiem, bowiem nie interesują go gwałtowne kulminacje. Buduje dramaturgię zestawiając ze sobą skontrastowane dźwięki, eksponując ich współbrzmienia.

Z pewnością jest to eksperyment dla zaawansowanych i osłuchanych odbiorców. W szczególności dla sympatyków Studia Eksperymentalnego Polskiego Radia i jego kompozytorów Bohdana Mazurka, Zygmunta Krauzego, a przede wszystkim dla wielbicieli twórczości zmarłego w ubiegłym roku Edwarda Rudnika, zwłaszcza jego abstrakcyjnych kompozycji pozbawionych wątków publicystycznych i słuchowiskowych jak choćby; „Dixi”, „Kamienne epitafium”, „Ostinato” czy „Tryptyk”.

„Kosmos” to również materiał dla tych wszystkich, którzy dotąd utożsamiali syntezator modularny, jedynie z pastelowymi, okrągłymi brzmieniami i oniryczna ambientową stylistyką.


ŁUKASZ KACPERCZYK „Kosmos”
2017, Plaża Zachodnia

środa, 24 maja 2017

Senne słyszadła // Naphta / Braki „Under the face”

Piękna to muzyka, która więcej skrywa niż odsłania. Która pozostaje niedopowiedziana, choć warta jest dopowiedzenia. Która nie narzuca się słuchaczowi, a łagodnie uwodzi. Kasetowy split Naphty i Braków jest właśnie taką muzyczną impresją, roztaczającą oniryczny czar, i nie roszczącą sobie pretensji do niczego więcej ponad przyjemność obcowania z dźwiękiem.

Naphta to Paweł Klimczak. DJ, producent, muzyk, a przy tym wnikliwy muzyczny dziennikarz. Jego dotychczasowe produkcje sygnowane imieniem jednego z bohaterów „Czarodziejskiej Góry” Tomasza Manna prezentują autorską wizję muzyki tanecznej, udanie flirtującej z dźwiękowymi inspiracjami z różnych zakątków świata. Mimo, że wpisują się w idiom muzyki klubowej, równie chętnie skręcają w stronę dźwiękowego eksperymentu. Na „Under The Face” podobnie jak w przemilczanym projekcie AU79 wątek eksperymentalny staje się wiodący. Przyjmuje postać ambientowej suity, w której wątki elektroakustyczne łączą się z fragmentami onirycznych melodii, przepasanych smugami syntezatorowych brzmień.

„Cerebral cortex” czyli kompozycja z pierwszej strony pawlaczowej kasety to impresja przeplatana świetlistymi melodiami, które w  rozległych pogłosach wybrzmiewają szklistym brzmieniem. Pojawiają się tu echa klubowych fraz, elementy koschmiche music, czy elektroakustycznego teatru pełnego sugestywnych odgłosów. Wszystko to tworzy narrację, która doskonale sprawdziłaby się jako filmowa ilustracja. Klimczak rozwija ją w sposób ciekawy i świadomy. Nie używa powtórzeń, nasycając materiał serią następujących po sobie melodyjnych szkiców, na których przy odrobinie chęci można by oprzeć kilka autonomicznych utworów. Całość emanuje nastrojem onirycznej nieważkości, naturalnie łącząc się z kompozycją po drugiej stronie kasety.

W drugiej kompozycji „Thalamus” Klimczak odpowiedzialny jest za gitarę i efekty. Wysunięte na pierwszy plan syntezatory, obdarzone miękkim, i zamglonym brzmieniem są obsługiwane przez Jana Stulina i Kasię Konachowicz. Trio występuje pod nazwą Braki, choć w kreowaniu odrealnionej, natchnionej atmosfery nie można zarzucić zespołowi żadnych niedostatków. Pod wpływem analogowej improwizacji słuchacz zostaje łagodnie wprowadzony w poetykę snu. Rozmyte i rezonujące, stłumione nieco dźwięki klawiszy otulają odbiorcę dźwiękowym pluszem, w którym łatwo poczuć się bezpiecznie i komfortowo. Braki roztaczają widmowy anturaż, nie epatując przy tym grozą. Ambient staje się tutaj nośnikiem łagodnej psychodelii. Doświadczeniem ze wszech miar przyjemnym, czy wręcz kojącym. Za sprawą hipnotycznych skrawków melodii, lewitujących pogłosów, pastelowych smug pozostawionych przez syntezatory i widmowej gitary wybrzmiewającej z dalekich planów, stanowi znakomitą pożywkę dla wyobraźni słuchacza.

„Under The Face” to muzyka lepka i senna. Natchniona psychodelią, przy tym łagodna i bezpretensjonalna. To repertuar, który doskonale zabrzmi między nagraniami z katalogów 12k, Kranky, czy niedziałającego już Digitalis. Bądź też jako muzyka do nowego „Twin Peaks”. Niejednoznaczna, oniryczna i pobudzająca wyobraźnię.

NAPHTA / BRAKI „Under The Face”
2017, Pawlacz Perski