piątek, 21 listopada 2014

Szał uniesień / Wildbrirds & Peacedrums "Rhythm"

Po czterech latach oczekiwań, małżeństwo Mariam Wallentin i Andreas Werlin powracają w imponującym stylu do swego macierzystego projektu Wildbirds & Peacedrums. W międzyczasie Wallentin oczarowała swą debiutancką, solową płytą, Werlin wybijał zwaliste podkłady dla Fire!, zaś oboje odegrali pierwsze skrzypce pod wodzą Matsa Gustafsona w kolektywie Fire! Orchestra.
"Rhythm" to ich czwarta płyta, na której kolejny raz potwierdzają klasę obdarzonych niezwykłą charyzmą muzyków.

"Chcieliśmy zabrzmieć tak intensywnie jak nasze występy na żywo" - wspominali w kontekście nowego albumu członkowie duetu. I trzeba przyznać, że brawurowo zrealizowali swoje założenia. "Rhythm" brzmi wyraziście, potężnie, a jednocześnie wyjątkowo organicznie. Jego fundament został wzniesiony na paradoksie, w którym surowa forma kompozycji i minimalistyczne instrumentarium, splecione w kunsztowny ornament, wybrzmiewa hymniczną ekspresją. Mimo uniesienia, muzycy nie popadają w melodramatyczną manierę. Oboje ukazują za to większą artystyczną dojrzałość, owoc doświadczeń w pobocznych projektach. Wokal Wallentin, zawsze charakterystyczny i charyzmatyczny, chyba po raz pierwszy brzmi jak głos divy. Żywiołowa artykulacja wokalistki, zanurzona w bluesie i soulu, dotąd bardziej dzika i nieokiełznana, wybrzmiewa na "Rhythm" nobliwie i posągowo, nie tracąc jednak nic ze swej gwałtowności. Chwilami, jak w "Soft wind, soft death" eksploduje wręcz sakralnym uniesieniem.

Na "Rhythm" nie ma miejsca na grę kontrastami, czy akcentowanie ciszą. Nie dopuszcza do tego masywna i wszechobecna perkusja, za którą zasiada Werlin. Płytę na wskroś wypełniają perkusyjne ornamentacje, polirytmie, nietypowe podziały i imponujące panopticum perkusjonaliów. Ekspresja męskiej połowy duetu nabiera znamion indywidualnego języka złożonego z jazz - rockowych inklinacji; egzotycznych wtrętów z world music; opartego na marszowej dynamice i swingowym groove. W perkusyjnym arsenale Werlina główną rolę wiodą werble i talerze - metaliczne, tworzące gęste i szorstkie faktury. Jego artykulacja, podobnie jak i jego małżonki, w przeważającej mierze trwa w epickim uniesieniu. Bywa też masywna, donośna, momentami wręcz wulgarna, choć ani na chwilę nie przytłacza równie donośnych wokaliz Wallentin.

Zamiłowanie do eksponowania w pierwszych planach sekcji rytmicznej, konwulsyjna, plemienna ekspresja, oraz skłonność do budowania transowych struktur i przechodzenia w bardziej rozbudowane formy, stawia Wildbirds & Peacedrums w parze z inną święcącą tryumfy szwedzką kapelą; Goat. I nie byłbym wielce zdziwiony, gdyby jednym z anonimowych członków zespołu okazał się właśnie Werlin, operujący imponującą techniką, instrumentalną wszechstronnością, oraz charakterystyczną dla obu zespołów masywnością perkusji.

Mając do dyspozycji jedynie surową perkusję i nagi wokal, nie posiłkując się produkcyjnymi efektami, czy zabiegami studyjnego montażu, Wildbirds & Peacedrums nagrali album onieśmielający swoim rozmachem. Surowy i przebojowy zarazem. Drapieżny, ale pełen namiętności. Na wskroś przepełniony dramaturgią. Przywołujący atawistyczne instynkty i celebrujący rytm jako formę pierwotnego przekazu. "Rhythm" to w zasadzie rozwinięcie konceptu, który duet eksploatował od debiutanckiego albumu "Heartcore" (2007). Tym razem jednak, zamiast intymnych żarliwości, mamy do czynienia z szałem uniesień, z orgią zmysłów, widowiskowym, muzycznym starciem pierwiastka męskiego z żeńskim. Zostało to zresztą błyskotliwie zilustrowaną grafiką okładkową. Przedstawia ona dwuznaczne ujęcie duetu w miłosnym uścisku, który równie dobrze może być momentem przemocy, bądź gwałtownym porywem tańca.

"Rhythm" to płyta niezwykle "fizyczna", ewokująca instynkty, nasycona namiętnością i seksualną wręcz energią. Wszakże od czasów pierwotnych rytm stymulował frenetyczne podniecenie graniczące z niepokojem. Wzmagał popęd i napełniał życiodajną mocą. "Nagraliśmy to w tym samym pomieszczeniu, bez ekranów, izolacji, stojąc twarzą w twarz, patrząc sobie w oczy" - wspominają sesję nagraniową Werlin i Wallentin. Ukazuje to, jak intensywnym przeżyciem dla muzyków / kochanków była praca nad tą płytą. Te emocje udzielają się słuchaczowi, trzymając go w suspensie przez dziewięć znakomitych kompozycji "Rhythm".


WILDBIRDS & PEACEDRUMS - "Rhythm"
2014, Leaf Label

poniedziałek, 17 listopada 2014

Medytacje nad drewnianą rybą / Artur Maćkowiak, Grzegorz Pleszynski "A Sound of the Wooden Fish"

Wydany wiosną tego roku "Rock & Roll History of Art" bydgoskiego performera, muzyka i improwizatora Grzegorza Pleszynskiego, był błyskotliwą próbą transkrypcji awangardowej sztuki na język muzyki, ujętą w elastyczne ramy post-yassowej artykulacji. Na wydanej właśnie przez Wet Music płycie "A Sound of the Wooden Fish", nagranej wespół z Arturem Maćkowiakiem, koncept zostaje zastąpiony improwizacją, wprowadzającą muzyków w stan dźwiękowej medytacji. "Nagrania powstały podczas jednej, improwizowanej sesji. Za jednym podejściem nagraliśmy cały materiał, poddając się tej wyjątkowej energii, która się wtedy wytworzyła" - wspominają we wkładce albumu muzycy.

Współpraca miedzy Pleszynskim i Maćkowiakiem, przebiega na tej płycie w doskonałej symbiozie i jak na improwizację, zaskakuje niezwykle spójną strukturą, płynną narracją i gęstą materią dźwiękową. Oparta na intuicji muzyków, skondensowana wypowiedź, została zaprezentowana szeregiem długich, linearnych, pojawiających się i znikających ambientowych ścieżek. Dronowe, pulsujące tła złożone z tężejących pogłosów stanowią oś trzech kompozycji, na którą nawlekane są; transowe, syntetyczne bębny, elektroniczne szelesty, spreparowane dzwonki, oraz stanowiące osnowę albumu, elementy zaimprowizowane przez muzyków, na charakterystycznych dla nich instrumentach. Gitara Maćkowiaka rozbrzmiewa wachlarzem faktur i ornamentacji, kreśląc rozmyte pogłosem kontury kompozycji. Jej artykulacja i tembr nadaje utworom określonego charakteru; wybrzmiewając w zamglonych, amorficznych plamach (part I), połyskując świetlistymi pasażami (part II), czy skręcając w stronę alt countrowych wątków (part III). Tak rozpiętą paletę hipnotycznych plam i rytmów Pleszynski dopełnia wokalnymi zaśpiewami, oraz dochodzącymi ze specjalnie spreparowanej trąbki (ustnik, długi plastikowy wąż, lejek spożywczy) przeciągłymi sygnałami, które momentami ewoluują w melodyjne szkice. Do zaimprowizowanych kompozycji, już w fazie postprodukcyjnej dodane zostały jeszcze ścieżki, wyryte drapieżnym i zdecydowanym brzmieniem klarnetu Jerzego Mazzola.

Nad nagraniem unosi się atmosfera buddyjskiego rytuału, wyraźnie zaznaczona brzmieniem i artykulacją poszczególnych instrumentów. Przeciągła i przenikliwa trąbka Pleszynskiego, udanie wciela się w brzmienie piszczałki kangling - buddyjskiego instrumentu modlitewnego, wykonywanego z ludzkich kości udowych. Z kolei dronujące brzmienie klarnetu Mazzola, nawiązuje do nabożnych dźwięków trąb rag dung. Jeśli wziąć również pod uwagę, wymienione wcześniej liturgiczne dzwonki, transową strukturę utworów, oraz tytułowe odniesienie do innego z instrumentów rytualnych - drewnianej ryby - to dźwiękowy dialog instrumentalistów, nabiera znamion duchowego uniesienia, czy wręcz muzycznej modlitwy.

"A Sound of the Wooden Fish" jest owocem długoletniej współpracy duetu Pleszynski - Maćkowiak, opartej na doświadczeniu i intuicyjnej więzi łączącej artystów. Ich eteryczne i powściągliwe improwizacje emanują barwami, przenikających się instrumentów, które pobudzone transowym pulsem, hipnotyzują słuchacza, pozwalając mu wraz z twórcami zatopić się w ambientowych medytacjach.



ARTUR MAĆKOWIAK GRZEGORZ PLESZYNSKI - "A Sound of the Wooden Fish"
2014, Wet Music

piątek, 7 listopada 2014

Faktura metalu - Jesienne premiery z Wounded Knife

Dzięki wydawniczej pasji, bohaterów mojego poprzedniego wpisu Janka Ufnala i Pauliny Oknińskiej, mamy dostęp do najbardziej skrywanych zakamarków rodzimej i zagranicznej awangardy nieakademickiej. Śledząc regularne premiery z Wounded Knife, możemy zakosztować w najbardziej niepokornych gitarowych i quasi jazzowych improwizacjach, a także w odważnych eksperymentach międzygatunkowych. Szperając w katalogu labelu, bez trudu usłyszymy także kojące, ambientowe impresje. Pozostając wiernym swoim gustom, Janek i Paulina wytyczają własną estetyczną ścieżkę, nie wartościując wydawanej przez siebie muzyki i nie podążając za obowiązującymi w alternatywie trendami. Mimo że, nie każda kaseta trafia do mnie ze swoim repertuarem, a niektóre przysparzają wręcz o ból zębów, to nie mam wątpliwości co do artystycznej wartości nagrań i intencji wydawców, którzy kładą nacisk na propagowanie muzyki eksperymentalnej w całej jej rozciągłości i różnorodności.

Listopad w Wounded Knife obrodził, aż trzema jesiennymi (w całości polskimi) premierami, które są kolejnym dowodem udanej muzycznej selekcji, bezkompromisowości wydawniczej Janka i Pauliny, oraz świetnego plastycznego wyczucia z jakim oprawiają graficznie wydawane przez siebie kasety.


STARA RZEKA / INNERCITY TRIO / ARRM - "Split

We wstępie do recenzji trzeba zaznaczyć, jak znakomitą dramaturgię posiada ten split. Każdy, z czterech kolejnych, zgromadzonych na kasecie utworów, podchwytuje nastrój poprzednika, aby rozwinąć jego fabułę i przenieść w odmienne ramy gitarowej estetyki. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że wyselekcjonowane utwory pochodzą z trzech różnych sesji nagraniowych i są autorstwa trzech różnych muzycznych projektów. Stąd oprócz zachwytu nad poszczególnymi emanacjami gitarowej ekspresji, trzeba przede wszystkim docenić intuicję wydawców, którzy skompilowali ten split w płynną i wciągającą opowieść, z wyczuciem spajając ze sobą wątki dramaturgiczne i gatunkowe.

Kasetę rozpoczyna solowy projekt Kuby Ziołka - Stara Rzeka. Perspektywa, którą w tej kompozycji obrał muzyk wydaje się śladem folkowych tęsknot widzianych przez pryzmat gitarowych i industrialnych estetyk. Usłyszeć w niej można wiele z elementów, którymi muzyk pobudzał wyobraźnie słuchaczy na "Cieniu chmury nad ukrytym polem". Są to gęste gitarowe faktury, posępne drony, otulający, wszechobecny szum i pogłos, a także charakterystyczne, "rustykalne" brzmienie gitary akustycznej, wiodącej wielowątkowe melodie na ambientowym firmamencie. Kolejnym typowym dla artysty zabiegiem jest rozbicie utworu na mniejsze kompozycje; wielowarstwowy analogowy zgiełk i akustyczny wątek melodyjny. Kuba Ziołek w 2014 dość znacznie ograniczył swą wydawnicza działalność, jednak kompozycją "W szopie, gdzie były oczy", - zarejestrowaną tego lata w Borach Tucholskich - przypomina się słuchaczom w wyborny sposób, robiąc przy tym wielki apetyt na oczekiwane wydawnictwo Starej Rzeki. Śmiem twierdzić że to jeden z najciekawszych, jeśli nie najciekawszy utwór w dyskografii Ziołka.

Obecność tego artysty możemy usłyszeć również w "Fazie życia", drugiej kompozycji splitu. Tym razem w towarzystwie bydgoskich przyjaciół; Wojciecha Jachny (trąbka) i Tomasza Popowskiego (perkusja), czyli okrojonego składu kolektywu Innercity Ensemble. Tam gdzie kończy się ambientowym wybrzmieniem kompozycja Starej Rzeki, tam rozpoczyna się sześciominutowy, esencjonalny numer Innercity Trio, zarejestrowany w bydgoskim Mózgu w 2011. Wiodącą role odgrywają w tej kompozycji Jachna i Popowski, którzy stricte jazzowy dialog trąbki z perkusją pokrywają brzmieniowym brudem. Pogłosy i efekty tłumiące barwę instrumentów tworzą gęstą i ekscytującą doom jazzową magmę, przeplataną oszczędnymi frazami gitary elektrycznej Ziołka.

Rozmazany krajobraz jaki pozostawia po sobie Innercity Trio, wydaje się doskonałą introdukcją dla konkretnych i bardziej konwencjonalnych gitarowych gestów projektu Artura Rumińskiego i Macieja Śmigrodzkiego (z towarzyszeniem Krzysztofa Kurka (gitara) i Grzegorza Zawadzkiego (perkusja)). Początkowy, charakterystyczny rockowy flow, zostaje zdekonstruowany do dronowych teł i amorficznych plam, aby finalnie "przycukrzyć" nastrojową solówką. ARRM potrzebują zaledwie dwóch utworów "Stand" i "Black Water", aby ukazać szerokie spektrum gitarowej ekspresji, w którym dopełniają się wzajemnie awangardowy eksperyment i klasyczne granie.

Jedna kaseta, 34 minuty, cztery utwory, trzy projekty, ośmiu muzyków. To sumaryczny wynik tej zaskakująco różnorodnej, ale jakże koherentnej selekcji. Nie mam wątpliwości, że to świetna znajomość estetyki gitarowego eksperymentu pozwoliła wydawcom na uzyskanie tak zadowalającego efektu. Listopadowy split Starej Rzeki, Innercity Ensemble i ARRM to jedna z najmocniejszych pozycji w katalogu WK, a jednocześnie świetna wizytówka labelu, który konsekwentnie i bezkompromisowo rozwija swoje wydawnicze emploi.

***

RETARDERS TRIO / OLTER+KWAPISIŃSKI - "Zbiór"

Kolejna listopadowa premiera, to kolejny split, tym razem rozdzielony na dwie kasety. Ten materiał z pewnością narobi wiele hałasu. Spotykają się na nim dwie eksperymentalne opozycje, czerpiące z namiętności do totalnej improwizacji. Ultra selektywne, przeszywające na wskroś Retarders Trio i oblepiony brudem i zanurzony w smogu duet Olter - Kwapisiński. Ta propozycja przypadnie do gustu tym, którzy nie lękają się nawet najbardziej wymagających muzycznych wyznań.

Pierwsza z kaset, - Retarders Trio - to surowy zapis improwizacji na saksofon barytonowy (Natan Kryszak), perkusję (Michał Kasperek), gitarę (Miłosz Cirocki) i przedmioty. Jednak nie instrumentarium, a akustyczne okoliczności nagrania stanowią wyróżniający się atut tego materiału. Surowy, metaliczny pogłos wnętrz Galerii Czułość, stanowi pretekst dla nieskrępowanych, improwizowanych ewolucji, których efekt wywołuje piorunujące wrażenie. Każdy, z furią wydobywany przez muzyków dźwięk staje się tu, brutalnym ciosem dla aparatu słuchowego odbiorcy. A, że w kulminacyjnych momentach instrumentaliści nie szczędzą sobie sił, mamy do czynienia z oszałamiającą kawalkadą dźwięków. Zabieg ekstremalnego uwypuklenia akustyki, niemal ukazuje fakturę metalu z jakiego zbudowane są instrumenty. Śmiało można się, zatem zgodzić ze słowami Grzegorza Tyszkiewicza z Bocian Records (przytoczonymi przez Paulinę Oknińską), że mamy przyjemność obcowania z "muzycznymi świrami". Dowodzą tego choćby nieartykułowane odgłosy, jakie muzycy w twórczym amoku wykrzykują z siebie, po wybrzmieniu instrumentów. Chwilami zatem, ten bezlitosny freak show przypomina dadaistyczny kabaret, innym razem fluksusową awangardę.

Kompozycje Retarders Trio to spektakl totalny, ilustrujący twórcze szaleństwo, młodzieńcze nieokrzesanie, oraz afirmację hałasu. Śledzenie tej muzycznej zajadłości, wygłodnienia na dźwięki bywa równie często pasjonujące, co fizycznie bolesne. Nie sposób, jednak nie pozazdrościć muzykom ich hiperekspresji, oraz odwagi w przełamywaniu granic dźwiękowej percepcji.

*

Olter na perkusji! Stężałem! Taki zestaw to jakość sama w sobie. W przypadku Teodora, sława ojca - jednego z najwybitniejszych polskich jazzowych perkusistów Jacka Oltera - mogłaby okazać się ciążąca i niewygodna. Teodor zatem podąża drogą bliską metalowej ekspresji perkusji - ciężkich zwalistych bębnów i  eksperymentalnych faktur. Dołącza do niego improwizujący gitarzysta Wojciech Kwapisiński.

Ich duet to starcie wagi ciężkiej, w którym orężem są gitarowe przestery, przytłaczające drony, mroczne sludgeowe wątki, chropowate warstwy perkusjonaliów, oraz mozolne, masywne dudnienie bębnów. Pobrzękiwania perkusji i szumy talerzy, szorstkim ornamentem przykrywają brudna, bulgoczącą gitarę, efektem czego jest deformacja wszelkich możliwych form, barw i brzmień. W tym swoistym dialogu muzycy ustanawiają własne zasady kompozycji, oparte na brudzie, hałasie, dysonansie i wolnej improwizacji. Rezultat tego eksperymentu jest tyleż odpychający co niepoprawny, a jednak momentami sprawia perwersyjną przyjemność.

***

SUMPF - "Sfumato"

Łagodne przejście z mroku do światła, czyli sfumato - termin zaczerpnięty ze średniowiecznego malarstwa - to tytuł improwizacji na gitary, elektronikę, i gramofonowe pętle w wykonaniu eksperymentalnego trio Sumpf (Paweł Doskocz, Piotr Tkacz, Patryk Daszkiewicz).

Okazuje się, że owo przejście od cienia do świetlistości, jest w wykonaniu Sumpf nad wyraz bolesnym doświadczeniem, a płynność owej ewolucji nie jest gwarantem jej łagodności. W tym kolosie na glinianych nogach - mocnej dźwiękiem, acz chybotliwej konstrukcji - kręgosłup stanowią zapętlone fragmenty płyt winylowych, nadające nagraniu mozolnego rytmu. Ten chwiejny rdzeń kompozycji zostaje obleczony warstwami przesterów, metalicznych hałasów, sprzężeń i dronów. Z początku narrację budują pojedyncze odgłosy i szczątki instrumentacji, im jednak bliżej końca nagrania tym dźwięki ulegają scaleniu, w co raz to donośniejszy, gruboziarnisty szum. Masywność i przenikliwość tego industrialnego skowytu, zdaje się dążyć do jakiejś trudno uchwytnej kulminacji. "Sfumato" wydaje się być aktem poszukiwania w hałasie, brudzie i zgiełku dźwiękowego absolutu, a finał ma wszelkie znamiona muzycznego uniesienia.

czwartek, 6 listopada 2014

"Robienie dźwięków wzięło górę nad graniem" Wywiad z Jankiem i Pauliną z Wounded Knife


Jest ich dwójka. W 2013 założyli label, inaugurując jego działalność nagraniem "Untitled" Artura Rumińskiego. Od tego czasu ich wydawnictwo ma na koncie niemal 20 magnetofonowych kaset, bo to właśnie ten format stanowi nośnik wydawanej ich sumptem muzyki. Ona - studentka warszawskiego ASP - zajmuje się głównie oprawą graficzną labelu, jednak decyzje wydawnicze podejmują wspólnie. Pomimo niskich nakładów nagrywali dla nich m.in Duy Gebord, Dylan Golden Aycock, Artur Maćkowiak, Fischerle, Micromelancolie, Kuba Ziołek, Kamil Szuszkiewicz, czy Łukasz Ciszak. Muzyka, którą dzielą się ze światem wymyka się wszelkim próbom zaszufladkowania. Skrawki estetyk mieszają się tworząc unikatowy dźwiękowy eksperyment, w którym wiodącym instrumentem bywa najczęściej gitara. O muzyce, którą wydają, nacisku jaki kładą na graficzną stronę labelu, o swoich odbiorcach i refleksjach związanych z polską sceną niezależną opowiadają Janek Ufnal i Paulina Oknińska z Wounded Knife

Czym jest Wounded Knife, w jakich okolicznościach powstało i skąd pomysł aby w cz
asach twórczej nadprodukcji wyszukiwać i wydawać muzykę? Jaki jest podział ról w Wounded Knife. Czy jedno z was zajmuje się tylko muzyką, a drugie szatą graficzną wydawnictwa, czy też razem podejmujecie decyzje?

J: Miałem już wcześniej label, w którym wydawałem głównie CDRy z muzyką znajomych i swojego zespołu. Była to dobra okazja do wyczucia gruntu i pobawienia się różnymi formami wydawania i promocji. Razem postanowiliśmy jednak stworzyć coś bardziej spójnego i dopracowanego, zarówno jeśli chodzi o stylistykę muzyczną jak i oprawę wizualną – tu największą rolę gra Paulina, która jest studentką ASP na wydziale grafiki. Ona zajmuje się przede wszystkim tworzeniem okładek, ja stroną logistyczną, czarną robotą i doszlifowaniem całości. Podział obowiązków utworzył się dość naturalnie, chociaż najistotniejsze decyzje (kogo wydać, jak ma wyglądać kaseta) podejmujemy razem. Za kulisami naszej działalności nie ma większej filozofii czy myśli przewodniej. Wydajemy muzykę, która się nam podoba i oprawiamy ją tak, jak nam się podoba.

P: Nasze wydawnictwo to dla mnie kolejna opcja do ćwiczenia swojej kreski i wymyślania, tworzenia. Interesuje mnie to, jakie obrazy pojawiają się w głowie podczas słuchania muzyki. Czasem z Jankiem słuchamy danej kasety i mówimy sobie, co widzimy. Później staram się zmaterializować te wizje.

J: Jedyne założenie jest takie, że sami zajmujemy się oprawą graficzną (zdarza się, że artysta podeśle jakieś zdjęcie, rysunek, który potem wykorzystamy na nasz sposób) i staramy się ją dobrze dopracować. Wszystkie prace robione są ręcznie, ewentualne media/zdjęcia wykorzystane do kolaży pochodzą ze źródeł fizycznych znalezionych i wygrzebanych przez nas (stare fotografie, książki, gazety), nigdy z internetu. Nie robimy też promocji, preorderów, a wyprzedane pozycje udostępniamy do ściągnięcia za darmo na bandcampie.

Wasza działalność ma bardzo kameralny charakter. Nakłady kaset ograniczone są do 50 kopii. Kim są wasi odbiorcy, kto kupuje i słucha waszej muzyki?

J: W Polsce odbiorcy to w znacznej części nasi znajomi którzy, co warto zaznaczyć, sami często mają labele lub tworzą muzykę. Poza nimi zainteresowanie jest raczej znikome, przy nowych premierach paczek krajowych adresuję 3, może 4 sztuki.

Za granicą sytuacja wygląda nieco inaczej. Nie ma sensu porównywać, czy jest lepiej, czy gorzej – prawdopodobnie wynika to z tego, że ponad połowa wydawanych przez nas artystów jest spoza Polski. Pomijając fakt, że „zagraniczna” nisza jest po prostu proporcjonalnie liczniejsza od tej Polskiej, to chyba też chętniej kupuje nośniki fizyczne. Nie zastanawiamy się jednak nad tym zbytnio, chociaż ciekawi jesteśmy jak uda się premiera kolejnych 3 kaset, które będą zawierały tylko i wyłącznie muzykę nagraną w Polsce.

Dodatkowo w porównaniu do innych labeli wysyłamy artystom więcej kopii - dla siebie zostawiamy tyle sztuk, ile będzie potrzebne żeby wyjść po całej akcji na zero (trochę ponad połowę nakładu). Wolę, żeby te błahe 20 egzemplarzy rozeszło się jak najdalej stąd, niż żeby czekały na to, aż ktoś się „zainteresuje” u nas.

P: Hehe, ja czuję, że w Polsce panuje moda na techno. Kiedy już przejdzie, tak jak wszystko, może będzie więcej zamówień od naszych rodaków (śmiech).
Większość osób, która kupuje nasze kasety, tak jak mówił Janek jest zza granicy. Podoba mi się ta pewna anonimowość; to, że te osoby słuchają muzyki i na tym im zależy najbardziej (no i oczywiście mam nadzieję, że na stronie wizualnej trochę też!) Nie patrzą na cały spam na facebooku, zresztą nasza strona i tak jest dość minimalistyczna. Prowadzi ją Janek, więc są potrzebne informacje – konkret, ja bym się rozgadywała, albo czasem wkleiła zdjęcie lisa, bez sensu.

Czy taka niskonakładowość owocuje bliższym kontaktem ze słuchaczem?
 
J: Jasne, wielu odbiorców to stali klienci. W niewielkim czasie okazało się też, że 70% spośród nich sama ma wytwórnie muzyczne, tworzy muzykę lub o niej pisze. Z takimi osobami mamy już stały kontakt i wymieniamy się każdorazowo nowymi kasetami/płytami.

Wszelkie próby sklasyfikowania muzyki z WK kapitulują pod jej unikalnym, eksperymentalnym charakterem. Przykładacie dużą wagę, aby muzyka przez Was wydawana nie dawała się ubrać w gatunkowy kostium?

J: Nie przykładamy do tego uwagi. Wydajemy to, czego lubimy słuchać i pracujemy z ludźmi, których lubimy i z którymi mamy dobry kontakt. Jakkolwiek źle by to nie brzmiało, klucz stylistyczny to tylko i wyłącznie nasze widzimisię. Ok, cenimy sobie muzykę „eksperymentalną”, ale lubimy jak jednak pozostaje „muzyką”, jak są w niej ślady rytmu, ma schowaną w tle melodię, harmonię.

P: Podpisuję się. „Nie przykładamy do tego uwagi. Wydajemy to, czego lubimy słuchać i pracujemy z ludźmi, których lubimy”.

Jednocześnie, na Waszych wydawnictwach dominującą role odgrywa gitara, która w najprzeróżniejszych kontekstach pojawia się na wydawnictwach WK.

J: Tak wyszło - mamy np. większą słabość do ambientu nagrywanego na klasycznych instrumentach niż na laptopach. Są tu jednak wyjątki, jak np. albumy Fischerle z Micromelancolie lub Duy Gebord, które brzmią niezwykle organicznie i są jednymi z ulubionych z wydanych przez nas kaset.

P: Mamy słabość do gitary, o tak. Nawet chodzi za nami od dłuższego czasu założenie sublabelu, albo w ogóle oddzielnego labelu, z powiedzmy mocniejszą muzyką niż WK. Więcej nie powiemy, bo potem będzie głupio jak nic nie wyjdzie, ale jak znajdziemy jeszcze trochę czasu…

J: Może stąd się bierze mniejsze zainteresowanie labelem wśród Polaków… U nas w kraju lubi się kombinować, unowocześniać, dekonstruować, przy tym wielbi się muzykę zimną, laboratoryjną, szumiącą, wykalkulowaną. Mam wrażenie, że jeśli chodzi o niszową muzykę „eksperymentalną” to „robienie dźwięków” trochę wzięło górę nad „graniem na instrumentach”. Nie wiem jak inaczej to opisać. Czasem brakuję mi w tej niezależnej niszy muzyki ciepłej, przyjemnej, emocjonalnej, kolorowej, lekko narkotycznej. Pozytywnych gości zatapiających się w dźwiękach, które tworzą całym sercem (jakkolwiek patetycznie by to nie zabrzmiało). Nie jest to w żadnym wypadku negatywna krytyka rodzimych artystów, w których doskonałość nie wątpię. Aktualnie w Polsce wychodzi mnóstwo świetnych płyt. Ot, taka specyfika klimatu.

Artyści związani z WK to kolejna enigma Waszej działalności. Część z nich jest totalnie anonimowa, mam wrażenie, że wyssana z czeluści internetu, niektórzy trudni do zidentyfikowania, chowają się za trudnymi do wymówienia nazwami. Kim są muzycy nagrywający dla Was jak ich wyszukujecie i wedle jakich kryteriów selekcjonujecie obsadę WK?

J: Zaczęliśmy jak większość – przy pomocy znajomych (Łukasz Ciszak, Artur Rumiński), potem wszystko przyszło naturalnie – kolejni znajomi, znajomi znajomych, przypadkowe osoby odzywające się do nas przez internet. Dużym sukcesem jest dla nas to, że po pewnym czasie zaczęli się do nas odzywać artyści, których kojarzyliśmy już wcześniej, których muzykę znamy dzięki innym labelom z Europy i Stanów. Po niedługim czasie okazało się, że wszyscy się znają – Chaz/Lake Mary, do którego napisaliśmy sami grał koncerty z Dylanem/Talk West, który to z kolei ma swoją wytwórnię Scissor Tail i wydał tego pierwszego na 7” splicie. Naszym wspólnym znajomym okazał się Matt Sage, nagrywający muzykę pod własnym nazwiskiem i wydającym w swoim własnym labelu Patient Sounds – wypuścił np. muzykę Roberta/Micromelancolie i Mattsona/Dura, których też sami wydaliśmy. Dzięki Johanessowi (Baldruin) poznaliśmy ludzi związanych z SicSic tapes – labelem założonym przez Daniela, któremu zorganizowaliśmy wspólny koncert z Guenterem Schlienzem (label Cosmic Winnetou), Micromelancolie i Fischerle. Łukasza Kacperczyka (Paper Cuts) z kolei poznaliśmy przypadkowo odzywając się do niego na soundcloudzie po przesłuchaniu nagrania z próby, które wrzucił. Historie są różne, ale ostatecznie wszystko się zazębia i łączy się w bardzo prostą sieć znajomości.

P: Teraz będziemy na przykład wydawać „świrów z Eufemii” – tak określił ludzi grających w warszawskiej Eufemii nasz kolega Grzegorz z Bocian records, którego serdecznie pozdrawiam!
To też ludzie, których znamy już kawał czasu i którzy grywają ze sobą w różnych konfiguracjach.

Nagrania WK to jak mniemam w większości zapisy improwizacyjnych sesji. Bez początku i zakończenia, bez gatunkowych konwencji. Nagrania te niosą w sobie ulotność chwili. Zgodzicie się ze mną, że kluczową cechą ukazujących się w WK kaset jest próba udokumentowania zatracenia się w procesie twórczym? Często sam proces przepływu energii między muzykami i ich komunikowanie się na poziomie dźwiękowej abstrakcji, zdaje się ważniejszy od waloru estetycznego i kompozycyjnego.

J: I tak i nie – niektóre albumy są jednak wcześniej „napisane” – „Komerabi” Lake Mary zawiera utwór wymyślony już rok przed wydaniem kasety. Na nadchodzącym splicie Starej Rzeki i ARRM bardzo wyraźnie słychać to, że utwory ARRM były przećwiczone i zostały nagrane w studiu, jednak w żadnym stopniu nie jest to ujma.

Odniosłem wrażenie, że muzyka z WK jest na tyle angażująca i absorbująca, że rozpatrywanie jej w kategoriach podobania się jest zupełnie nietrafione. Nie da się też tej muzyki słuchac w tle, wymaga pełnego skupienia.

J: Czemu? Niektórych płyt nie opisałbym inaczej – podobają mi się cholernie i kupuję wszystko, co artysta wypuścił wcześniej i później. Większość tych muzyków nie zaprząta sobie głowy tym, czy ich muzyka jest konceptualna lub kryje się za ich twórczością jakaś wypracowana filozofia. Ich twórczość jest przede wszystkim bardzo emocjonalna.

P: Ja słuchałam wielu naszych kaset jako tło przy pracy. Może to wynika z tego, że akurat podczas mojego procesu tworzenia, sprawdza się to idealnie. Działam wtedy trochę „pod wpływem” danej muzyki.

J: Właściwie nie ma co dywagować nad kwestią odbioru muzyki, każdy na ten temat powie co innego. Jednemu słuchaczowi kaseta Mortuus Auris wyjątkowo przypadła do gustu jako soundtrack do jazdy samochodem. Widzieliśmy też zdjęcia z kasetą Lake Mary w walkmanie podczas wycieczki w górach Colorado. Jedni rozbiorą muzykę na czynniki pierwsze i przeanalizują każdy dźwięk w sposób akademicki, inni zasłuchają się bo zwyczajnie będzie w nich wzbudzać dobre emocje i stanie się dla nich bliska.

Czemu wybraliście kasetę jako najodpowiedniejszy format dla waszej muzyki?

J: Jest to format bardzo wdzięczny, pozostawia dużo możliwości w kwestii rozwiązań graficznych i opakowaniowych. Mamy w domu kilkaset kaset, wiele z nich to po prostu bardzo ładne przedmioty.

***



niedziela, 2 listopada 2014

Szorstka męska przyjaźń / Rubin + Trzaska + Masel ""Ten Chamber Kingdoms"


75 minut skondensowanego, free jazzowego grania opartego na nieustannym dialogu, trzech instrumentów może być w dzisiejszych czasach uznane jako wymagające pełnego zaangażowania wyzwanie. Nie każdy będzie miał tyle samozaparcia i koncentracji, aby przez ponad godzinę mierzyć się z surową, pozbawioną emocji i melodii ekspresją trójki wybitnych solistów: Mikołaja Trzaski (klarnet, klarnet basowy, saksofon altowy) Harolda Rubina (klarnet) i Nadava Masela (kontrabas). Tym, którym wystarczy wytrwałości czeka intensywne muzyczne przeżycie, warte poświęconej tej płycie energii i uwagi.

Harold Rubin to pochodzący z RPA 82-letni klarnecista, na stale związany z izraelską scena jazzową. Dołączył do niego Nadav Masel, izraelski basista i Mikołaj Trzaska - postać, której w zasadzie nie trzeba przedstawiać - bodaj najwybitniejszy polski improwizator, od lat 90tych  z każdym kolejnym gestem rozwijający horyzont swej artystycznej wypowiedzi. To ich pierwsze wspólne nagranie w takim składzie. Jego inicjatorem był Adam Baruch - wybitny krytyk, animator i wydawca. To właśnie nakładem jego izraelskiej wytwórni Jazzis Records ukazał się album "Ten Chamber Kingdoms".

Pierwsze spotkanie tych instrumentalistów od początkowych chwil zaskakuje komunikacją, jaka nawiązała się między nimi. Muzycy w lot odczytują swe intencje, sprawiając wrażenie w pełni kompatybilnego organizmu. Pozostają niezwykle wyczuleni na swą artykulację, reagując wręcz instynktownie na zmieniające się wolty i nastroje. Każdy gest jednego z nich zostaje natychmiast odebrany, przyswojony, skomentowany i spuentowany przez pozostałych. W tej intuicyjnej, ale podpartej olbrzymim muzycznym doświadczeniem rozmowie, instrumentaliści wzajemnie przekrzykują się, licytują, współpracują, kontrują i wzajemnie dopełniają. Wszystko to przy demokratycznym rozkładzie ról, oraz braku podziału na lidera i akompaniament. Muzycy nie kokietują się wzajemnie, nie dopełniają swoich fraz, ale jak równy z równym pozostają w żywej i gorącej improwizowanej dyskusji. Narracja rozkłada się równolegle, na trzech ułożonych blisko siebie planach odpowiadających instrumentarium.

 Wobec zbliżonego zakresu tonalnego klarnetu Rubina i altowego saksofonu Trzaski - wijących pełną dramaturgi artykulację - cichym bohaterem płyty staje się niespodziewanie Masel, który pozostając w cieniu bardziej uznanych kolegów, zachwyca szerokim spektrum brzmieniowym swojego kontrabasu. Jego instrument zmyślnie unika funkcji dynamizującej nagranie, konstruując intrygujące sonorystyczne faktury, oparte nas suchym, szorstkim dźwięku. Masel piłuje smyczkiem struny wydobywając z nich wytrawne, drony i wysokie, iskrzące flażolety. Innym razem, z nieskrywaną brutalnością szarpie struny, udanie imitując nieobecną perkusję. Wtórują mu w tym ostatnim dęciaki, mlaskające donośnie klapkami.

Choć w przypadku "Ten Chamber Kingdoms" współpraca artystów nosi znamiona szorstkiej, męskiej przyjaźni, to ma jednak w sobie coś z klasycznego romansu. Pierwsza część płyty to flirt, wzajemne badanie, oswajanie się ze sobą. Od kompozycji "Fun With The Mirrors" materiał nabiera rumieńców. Muzycy poznawszy już swoją artykulacje eksplorują co raz głębsze wątki znajomości, a zaufanie do swoich poczynań pozwala im na odważne eksperymenty ocierające się momentami o perwersję, która najgłośniej wybrzmiewa w kulminacjach "Fishy Language" i "Pigeon On A Hot Stone" . W finale ("Building Starships") emocje opadają, a instrumentaliści fundują sobie lekkie rozluźnienie, w trakcie którego frazy wydłużają się, a dłuższe wypowiedzi stają się przystępniejsze, emanujące melancholią. Właśnie wtedy pojawiają się tropy przywodzące na myśl echa muzyki chasydzkiej. Subtelne, pozbawione cepeliady.

"Ten Chamber Kingdoms" składa się z impulsów, refleksów i lapidariów wypełniających otwartą formułę dialogu abstrakcyjną wypowiedzią. Granice owej wypowiedzi ogranicza tylko kreatywność i doświadczenie interlokutorów. To muzyka dziejąca się tu i teraz, celebrująca chwilę, dialog i szczerość ekspresji. Jej doświadczanie (zapewne podobnie jak nagrywanie) jest wielce satysfakcjonującą pracą intelektualną, pobudzającą zmysły do abstrakcyjnego myślenia, w kontekście którego, możemy kontemplować komunikację trójki instrumentalistów.

RUBIN / TRZASKA / MASEL - "Ten Chamber Kingdoms"
2014, Jazzis Records