poniedziałek, 30 września 2013

Miejski jazzowy spleen / Julia Holter - "Loud City Song"

Widok dla mijających nas kierowców musiał być co najmniej groteskowy. Jadący z dostojną prędkością 70 km na godzinę na autostradzie A2 butelkowo-zielony samochodzik, na którego przednich siedzeniach siedziała rozmarzona parka. Oboje z nieobecnym, spojrzeniem i z malującym się na twarzy szerokim uśmiechem. Jednym słowem urzeczeni. To Ja i moja małżonka wracając z pracy zafundowaliśmy sobie seans z najnowszą płytą Julii Holter "Loud City Song". Nie było to pierwsze przesłuchanie tego, albumu, ale to kluczowe, w którym wszyscy bohaterowie tej sceny idealnie dostroili się do ujmującego nastroju, który wydobywa się z nowych piosenek Julii.

Choć amerykanka nie jest ani divą piosenki, ani posiadaczką jakiegoś nadzwyczaj obezwładniającego głosu, który swoją barwą dawałby wygraną już na starcie, słuchanie jej piosenek z "Loud City Song" bezdyskusyjnie należy do prawdziwej przyjemności. Jest to głównie zasługa jej niezwykłej wyobraźni muzycznej, która łączy nastrojowość, z nierzadko skomplikowaną budową utworów. Podążanie szlakiem zjawiskowych melodii nie należy do najłatwiejszych, bowiem meandrują one w trakcie trwania w zupełnie niespodziewane kierunki. Ponad to Holter rzadko kiedy stosuje schemat zwrotka- refren, komponując bardziej otwarte i mniej oczywiste formy piosenkowe.

Fenomen Julii Holter polega na tym, że artystka z albumu na album wymyśla się na nowo, nie godząc się na koniunkturalne spoczywanie na (nomen omen zasłużonych) laurach. Po świetnie przyjętych przez słuchaczy sypialnianych avant popowych "Tragedy" i "Ekstasis" Holter weszła do profesjonalnego studia, zaś miejsce syntezatorów i innych syntetyków zajęli instrumentaliści. Kompozycje "Loud City Song" zbudowane zostały na jazzowej sekcji w oparciu o żywą perkusję, saksofon, trąbki, kontrabas i instrumenty smyczkowe. Jednak pomimo tak rozbudowanego składu udało się Holter utrzymać intymny klimat swojej muzyki, roztaczającej nimb dziewczęcej niewinności, delikatności i romantyzmu.

Aranżacje nowego albumu nasuwają silne skojarzenia z musicalową estetyką, lekko zacienioną stylistyką noir. Pomimo dostrzegalnej teatralności z daleka omijają wszelką koturnowość. Są przewrotne i pełne kompozytorskiego rozmachu zachowując przy tym subtelność i rygor chroniący muzykę przed przekombinowaniem. Holter pomimo, że posługuje się bogatym składem towarzyszących jej muzyków, jest świadoma konwencji piosenki pop, nie pozwalając sobie na przeładowanie i nadmierny przepych. 

Kompozytorski kunszt artystki jest podany lekką ręką, bezpretensjonalnie, i wielce przekonująco. Przykładem niech będzie mój ulubiony "In The Green" pełen niespodziewanych wielowątkowych linii melodycznych na kanwie których możnaby skomponować co najmniej kilka doskonałych piosenek. Wspaniałe nakładki wokalne budujące intrygując wielogłosy, oraz subtelne wzbogacenie albumu o nagrania terenowe dopełniają szeroki wachlarz kompozytorski Amerykanki.
Niezwykłą przyjemność sprawiają również momenty w których muzyka Holter śmielej eksponuje jazzowe wątki jak choćby w "Maxim's II" w zwieńczeniu którego szaleje rozdzierająca trąbka, bądź w "This Is A True Heart" gdzie smooth'owy saksofon uwodzi fantazyjną jazzową frazą.

"Loud City Song" to miejskie jazzowe opowieści w sam raz na jesień. Wyrafinowana muzyka pop, o niezwykłej uwodzicielskiej aurze. Radosna, elegancka, przepełniona nostalgią. Majstersztyk kompozycji i nastroju.
Holter wyrasta na w pełni świadomą swych muzycznych poczynań artystkę, której każda kolejna płyta jest potwierdzeniem rozwoju jej wielkiego talentu, muzycznej wyobraźni i kompozytorskiej dyscypliny. Jestem jednak zdania, że możemy się po niej spodziewać jeszcze więcej i że najlepsze w jej muzyce jeszcze przed nami.


JULIA HOLTER - "Loud City Song"
2013 Domino Records





wtorek, 24 września 2013

Święto wiosny wczesną jesienią / Mazzoll feat. Sroczyński - Rite of spring variation

W ramach Warsztatu Improwizacji Współczesnej "Mazzolleum" prowadzonego w Centrum Edukacji Artystycznej Łaźnia 2 w Gdańsku dwaj twórcy; Jerzy Mazzoll i Tomasz Sroczyński wzięli na warsztat jedno z najważniejszych dzieł XX wieku - fundamentalne dla powstania muzyki nowoczesnej - "Święto wiosny" Igora Strawińskiego. 
Premierowe wykonanie baletu odbyło się 29 maja 1913 roku w Paryżu w aurze kulturowo-obyczajowego skandalu, jaki wywołała siła ekspresji modernistycznego manifestu radykalnie niszcząca dotychczasowe romantyczne postrzeganie sztuki.
Ów widowisko muzyczno - baletowe to pozbawiona fabuły impresja przedstawiająca święto powitania wiosny, w której główną rolę odgrywa żywiołowość, szaleństwo i opętanie odbywające się w ramach pogańskiego rytuału.

Wiek po tych paryskich wydarzeniach Mazzoll i Sroczyński wierni założeniom libretta podjęli się próbie odprawienia tego muzycznego rytuału na nowo. Oddają się mu w kameralnym składzie, ujarzmiając demony wiosny ascetycznym instrumentarium (bas klarnetem, metal klarnetem i skrzypcami), działając według idee fixe Mazzolla, którą jest metoda twórcza zdefiniowana jako Arhytmic Perfection
Wykorzystywana i eksponowana w trakcie długiej i bogatej drogi twórczej Mazzolla metoda zakłada "istnienie muzycznego ideału, który można doskonale „odtworzyć”, trzeba jednak stwierdzić, że prócz takiego wykonania istnieje nieskończona ilość „pomyłek” tj. możliwości wykonania danego utworu zakładających błąd jako integralną część kompozycji. Jest to idea muzyczna wynikająca z doskonałej znajomości „ideału” i świadomego wykorzystania, przesunięć, pomyłek, błędów"
Zatem pomyłka będąca nieodłączną częścią życia ludzkiego staje się również częścią sztuki, a będąc jej świadomym elementem otwiera pole dla improwizacji ograniczonej jedynie wyobraźnią i umiejętnościami muzyków.

"Rite of spring variation" jest popisem mnogości technik improwizacyjnych Mazzolla i Sroczyńskiego zarejestrowanym na "setkę" w studio Radia Gdańsk. Fakt, że materiał został zarejestrowany na żywo jest wielce istotny, gdyż umiejętności instrumentalne jakie w czasie nagrania zaprezentowali muzycy sprawiają wrażenie zapisu wielościeżkowego. Cyrkularne oddychanie, umiejętność gry na dwóch klarnetach na raz, wydobywanie dźwięków za pomocą klapek klarnetu i z pudła rezonansowego skrzypiec, wykorzystanie całej palety brzmień instrumentów, na sonorystycznych akcentach kończąc sprawiają, że tak ograniczone instrumentarium, harmonijnie przechodzące od form ambientalnych w stronę drapieżnego improv jest w stanie całkowicie zawładnąć świadomością słuchacza.

Płytę otwiera dronujący klarnet basowy Mazzolla, który powoli wprowadza do gry mroczne, rezonujące skrzypce Sroczyńskiego. Obaj muzycy wspaniale się uzupełniają i świetnie ze sobą współbrzmią. Nie rywalizują i nie stają wobec siebie w opozycji, a wzajemnie domykają i przenikają swoje frazy. Częściej to jednak Mazzoll bywa odpowiedzialny za harmonię, w skupieniu kontrolując kompozycje i z pokorą oddając pierwszy plan swojemu bardziej porywczemu rezydentowi. Sroczyński swoją grą przechodzi od stanu lirycznego uniesienia, pełnego szacunku do interpretowanego dzieła (na początku materiału), do form bardziej radykalnych, brutalnych, czy wręcz ludycznych, oddających gwałtowność "Święta wiosny"

Surowa estetyka "Rite of spring variation" pozbawiona jakichkolwiek efektów, radykalnie kontrastuje z ciszą którą wypełnia, ostro kreśląc kontury swojego brzmienia. Podkreśla to produkcja Jerzego Mazzolla, Filipa Wilczyńskiego i Piotra Jagielskiego, oraz mastering Marcina Dymitera których zabiegi uwydatniają z instrumentów metaliczne, ostre, ekstremalne brzmienie, nasuwające skojarzenia ze współpracą Bena Frosta z Colinem Stetsonem.

Sto lat od premiery awangardowe i nowatorskie dzieło stało się zarzewiem pasjonującej, intensywnej, równie awangardowej i radykalnej interpretacji. "Rite of spring variation" pozostaje jednak całkowicie wierne idei Strawińskiego w pełni wyrażającej witalność, anarchię i dziką żywiołowość rytuału "Święta wiosny" jako metaforę muzyki nowoczesnej.


JERZY MAZZOLL feat. TOMASZ SROCZYŃSKI -  "Rite of spring variation"
2013 Requiem  

wtorek, 17 września 2013

Wyrzuty sumienia cz. 4 / Blondes + Zeitgeber + Cola & Jimmu

BLONDES - Swisher / Rvng Intl. 2013

To nie jest przebojowy, taneczny, czy przyjemny album. Ta płyta nie kokietuje słuchacza, a stawia mu raczej wysokie wymagania. Swisher bowiem to wielopoziomowe, transowe struktury rytmiczne osadzone na mocnym bicie. To muzyka mechaniczna w pełnej krasie, łącząca industrialne brzmienie z tęgim techno, osiągająca momentami monumentalną moc (Wire, Bora Bora, Swisher) Nieoczywiste kompozycje, zrywające ze schematem, zwrotka - refren zaskakują nieoczekiwanymi kulminacjami kipiących arpeggiami klawiszy. Strzępki melodii nawlekane są na najeżone perkusyjnymi samplami grzechoczące, cykające i klikające perkusjonalia o brzmieniu metalicznym - industrialnym, bądź organicznym, drewnianym i twardym. W podobny sposób próbowali grać Simian Mobile Disco od albumu Temporary Pleasure jednak nawet w najlepszych momentach nie mogli poszczycić się tak wybitnym, przestrzennym i masywnym brzmieniem. 
Duet Nowojorczyków swoje kompozycje ze Swisher rozpoczyna od wąskiej stróżki kilku zapętlonych ścieżek, przechodząc w imponujący, wzburzony ocean sonicznej, syntezatorowej przestrzeni. Kończąc je krótkim wyciszeniem akcentując tym samym moc wybrzmiałej właśnie kulminacji. Pomimo olbrzymiego zagęszczenia dźwięków, Swisher zachwyca przejrzystością kompozycji i klarownością dźwięków. 
Znakomity album! Odważna i bezkompromisowa wolta, po łagodniejszym i bardziej przystępnym debiucie. Płyta warta wielokrotnego odkrywania.

ZEITGEBER - Zeitgeber / Stroboscopic Artefacts 2013

Już na samą wieść o współpracy Luca Mortellaro (Lucy) z Joch'em Paap'em (Speddy J) można było spodziewać się niezwykłego przedsięwzięcia. Oto szef młodej, ale już wielce docenianej wytwórni Stroboscopic Artefacts specjalizującej się w poszukiwaniu nowych kontekstów dla muzyki techno połączył swe siły ze starym mistrzem; również szefem cenionego labelu Electric Deluxe. Razem stworzyli projekt Zeitgeber i nagrali intrygujący materiał techno, na którym nie pojawia się ani razu takt 4/4, a i stopa używana bywa sporadycznie. Zeitgeber to osiem pasaży rozciągniętych pomiędzy industrialem, ambientem i techno. Podobnie jak na genialnej płycie Lucy'ego Wordplay For Working Bees z 2011 jest to techno wywrócone na lewą stronę. Rytm, tempo i dynamika zostają zmarginalizowane, na rzecz wyeksponowanych plam, trzeszczących pętli i cichych podskurnych szeptów maszyn. Chłodne minimalistyczne kompozycje nabierają pełnego majestatu w ambientowym zgiełku spiętrzonych dźwięków, lecz głównie wybrzmiewają w stonowanych lekko naszkicowanych abstrakcyjnych teksturach. Zeitgeber to propozycja inteligentnego techno ambientu pozbawiona elementarnych cech tanecznego gatunku, w której bardziej niż o motorykę chodzi o rzeźbienie w abstrakcyjnej materii, aż do wywołania kontemplacyjnego nastroju. 

Cola & Jimmu - Enigmatic / Herakles Records 2013

Jimi Tenor po latach afrobeatowego grania, przeplatanego eksperymentami z sonorystycznym zacięciem (Soft Focus), przypomina sobie, że przez wielu kojarzony jest głównie ze swoim mega przebojem Take Me Baby (1995) i nagrywa płytę stricte taneczną. Cola & Jimu to kapitalny hołd dedykowany chicagowskiej muzyce house z lat 90 wnoszący w tą estetykę tenorowski luz, seksapil, nutkę leniwej dekadencji i ironii. Automat perkusyjny, sequencer i syntezator, okraszone funkowymi wycieczkami na flecie niemal z hiperrealistyczną precyzją oddają beztroski houseowy flow. Taka płyta oczywiście nie mogłaby się obyć bez soulowych żeńskich wokaliz, za które odpowiedzialna jest małżonka Jimmiego, diva retro funku i r'n'b Nicole Willis. Cola & Jimmu to płyta głównie do zabawy, pełna lekkości, i zwiewności, beztrosko balansująca na granicy kiczu jak całe lata 90te.


piątek, 13 września 2013

Piękny i bestia / Teho Teardo & Blixa Bargeld - Still Smiling

Teho Teardo to Włoski kompozytor muzyki filmowej i teatralnej, wcześniej udzielający się między innymi w industrialnej kapeli Meathead. Blixa Bargeld to legenda, której przedstawiać nie trzeba. Lider Einstürzende Neubauten, wieloletni członek The Bad Seeds. Charyzmatyczna osobowość muzyczna i zawzięty eksperymentator. Obaj sprokurowali jeden z najbardziej czarujących albumów tego roku.

Ci dwaj dżentelmeni po raz pierwszy spotkali się w trakcie komponowania tytułowej piosenki do filmu "A Quite Life" mało znanego w Polsce włoskiego reżysera Claudio Cupellini'ego. Nagrana piosenka, która znalazła się w zmienionej wersji na ich wspólnym debiucie stała się zarzewiem ich niezwykle owocnej współpracy.

Na "Still Smiling" kameralna, i stricte fabularna oprawa muzyczna Teardo, stanowi muzyczną kanwę dla wybitnej osobowości wokalno songwriterskiej w postaci Bargelda. "Still Smilling" to album działający na zmysły. Szczerze ujmujący swoim wdziękiem. Uwodzicielski i romantyczny. Nie tylko ze względu na poetycki charakter melodii i piosenek, ale także ze względu na bogate instrumentarium. Akustyczne kompozycje, zdobnie zaaranżowane głównie na instrumenty smyczkowe, nagrane z towarzyszeniem The Balanescu Quartet stają się czarującym tłem dla zjawiskowego głosu Niemca, który z równą zmysłowością co swoim językiem ojczystym, włada angielskim i włoskim. Z resztą Bargeld ma niezwykły talent do języków, a ściślej rzecz ujmując do ich twórczej, charyzmatycznej i nastrojowej artykulacji. Potrafi bezbłędnie wyeksponować piękno każdego z nich w najdostojniejszej formie. Z pasją artykułuje każde słowo pieszcząc swoim zniewalającym głosem ucho słuchacza. Deklamuje, wykrzykuje, szepcze niczym chochlik, urzeka barwą i subtelnością, niepokoi demonicznością i chłodem.

Tłem tego albumu, subtelnie wybrzmiewającym w cieniu żywych instrumentów jest elektronika. Jej minimalistyczne brzmienie, jest całkiem intrygującym dodatkiem, obejmującym kompozycje niczym koronka w strojnej galanterii. Mikro interferencje, kliki, przeszkadzajki, sugerują swoją genezę w doświadczeniach, które Bargeld wyniósł ze współpracy z guru minimalistycznej elektroniki Alva Noto.

"Still Smilling" to album pełen smaków, bardzo teatralny znajdujący idealną symbiozę między nastrojowymi dźwiękami, a charakternym wokalem, między namiętnością wpadającej w ucho melodii, a demonicznym głosem wokalisty. Obfitujący w zjawiskowej urody piosenki ("Axolotl", "Still Smilling", "What If" "A Quiet Life"), które przy każdym kolejnym przesłuchaniu wciąż wywołują ciarki na plecach. Ukoronowaniem tej (jak się wydaje) wzajemnie inspirującej współpracy jest chwytający za serce i dorównujący niezwykłemu oryginałowi cover utworu "Alone With A Moon" osobliwego (działającego na pograniczu kabaretu i teatru) brytyjskiego zespołu The Tiger Lilies.

Ten album sugeruje również dlaczego drogi Nicka Cave'a i Blixy Bargelda rozeszły się. Otóż w tym momencie swojej drogi twórczej obaj jawią się niczym bliźnięta syjamskie, które jako dwie wokalne i charakterologiczne osobliwości idealnie pokrywają się jeśli chodzi o wrażliwość i ekspresję. Ja jako słuchacz jestem zatem szczęśliwy słuchając w tym roku obu genialnych albumów "Still Smiling" i "Push The Sky Away" zamiast jednego z nich.

Teho Teardo & Blixa Bargeld - "Still Smilling"
2013 Specula

środa, 11 września 2013

Jak jedwab / Dwutysięczny - Jedwabnik

Niby mamy tutaj do czynienia z niszowym, projektem wydanym przez niszowe kasetowe wydawnictwo Sangoplasmo, ale w rzeczy samej projekt Dwutysięczny, to all stars polskiego undergroundu. Artyści uczestniczący w nim to niezwykle barwne i zasłużone postacie polskiej sceny niezależnej, które na przestrzeni lat stały się filarami rodzimego niezalu.
Panów tych w zasadzie nie byłoby potrzeby przedstawiać (nawet miej wtajemniczeni w Polską scenę niezależną słuchacze z pewnością kojarzą te nazwiska), gdyby nie pewna gafa, która natchnęła mnie do tego. Była nią niefortunna wypowiedź jednego z "kultowych" blogerów, który w swojej recenzji "Jedwabnika", określił jego twórców jako  "artystów słabo już kojarzonych i zakorzenionych w przeszłości polskiej fonografii". Wywołał tym nie tylko moje szczere zdziwienie, ale i zrozumiałe rozbawienie samych twórców na ich facebookowym profilu.

Zatem gwoli wyjaśnienia projekt Dwutysięczny tworzą; Wojciech Kucharczyk założyciel i guru oficyny Mik Musik od kilkunastu lat eksplorującej obszar polskiej eksperymentalnej elektroniki, wyławiając z niego zjawiska niezwykle oryginalne i awangardowe, nie będące epigonami zachodnich trendów, lecz kwintesencją słowiańskiej duszy podanej głównie w formie zero-jedynkowej. Ów rzekomo "słabo kojarzony artysta" stoi na czele jednej z najprężniejszych i najbardziej ambitnych wytwórni niezależnych w Polsce. Wytwórni która, ostatnim czasem po raz kolejny chwyciła wiatr w żagle aby muzyką swoich podopiecznych (oraz samego szefa) wypełnić line up'y ważnych przeglądów i festiwali muzyki elektronicznej (LDZ Festival, Tauron Nowa Muzyka, Unsound). 

Jerzy Mazzoll człowiek instytucja będący obok Tymona Tymańskiego na przełomie tysiąclecia był synonimem yassu w Polscu, jego liderem i guru. Wydał właśnie wraz z Tomaszem Sroczyńskim album "Rite of Spring Variation", (będący wariacją na temat "Święta wiosny" Strawinskiego) łącząc jazgotliwą, arytmiczną  improwizację klarnetu z sugestywną kameralistyką skrzypiec. 

Radek Dziubek lider pierwszej z prawdziwego zdarzenia post rockowej formacji w Polsce zespołu Blimp, który w 2000 albumem "Superpolen" udowodnił że wyobraźnia muzyczna artystów z Polski odbiera na tych samych falach co zachodnich twórców. Dziubek mocno związany ze sceną bydgosko-toruńską jest również jednym z członków kolektywu Innercity Ensemble, który w ubiegłym roku wydał kapitalny album Khatadin. 

Ostatnim z członków jest Błażej Król, członek ultra modnego i ultra dobrego duetu UL/KR, który w ciągu dwóch ostatnich lat swoimi dwoma albumami rzucił na kolana słuchaczy, publiczność festiwalową, cała krytykę muzyczną w Polsce i jedną z głównych (ważniejszych) rozgłośni radiowych. To on zresztą jest demiurgiem projektu "Jedwabnik". Jego pomysł wydaje się banalnie prosty i naturalny. Będąc młodszym o mniej więcej pół pokolenia od swoich towarzyszy z Dwutysięcznego uczył się muzyki i dojrzewał do jej tworzenia otoczony inspirującymi projektami późniejszych kolegów. Dlatego właśnie do nich zwrócił się z prośbą o próbki dźwiękowe, strzępy sesyjne i niewykorzystane materiały nagraniowe, aby uwić z nich kolaż - "Jedwabnik". Jest to zatem w samej intencji zarówno "tribute" jak i remix album. Twórcza reinterpretacja muzyki inspirującej  Króla przeniesiona dzięki unikalnej wyobraźni muzycznej w nowy intrygujący kontekst.

Poza oczywistym dźwiękowym wkładem Mazzolla, którego instrument (klarnet) jest charakterystyczną sygnaturą "Jedwabnika", rozpoznawanie wkładu pozostałych członków zespołu nasuwa pewne trudności, bowiem wszyscy oni poruszają się w ramach eksperymentalnej elektroniki. Czy zatem Dziubek to majestatycznie płynące aksamitne i metaliczne drony, Kucharczyk to kliki i cyfrowe zakłócenia, a Król jedynie sound designer sklejający wszystko w kapitalny paczwork, bliski nastrojowo-melanholijnym klimatom znanym z UL/KR? Dla wartości materiału to śledztwo wydaje się być jednak niepotrzebne, bo trzeba przyznać, że "Jedwabnik" jest w gruncie rzeczy bardzo jednorodny i spójny, za co na pewno należą się słowa pochwały zarówno dla Króla, jak i dla odpowiedzialnego za mastering Michała Kupicza.

Kanwą albumu wydaje się być wszędobylski dron pochodzenia zarówno cyfrowego jak i organicznego (w postaci mazzollowego klarnetu) Jest on trzonem całej kompozycji, dookoła którego - niczym zwabione światłem żarówki ćmy - wiercą się i kokietują cząsteczki glitchowej elektroniki, subtelnie nanosząc ornamentykę w tym ambientowym pejzażu.  Dopiero od trzeciego utworu ("Ten, który kroi jeziora") pojawiają się fragmenty melodii prowadzone klarnetem Mazzolla. Momentami pojawia się również masywny bit przenosząc ciężar materiału w dubowe przestrzenie.

Dojmującym wrażeniem po przesłuchaniu tego materiału jest niedosyt, będący wypadkową zaledwie półgodzinnej długości materiału i jego skondensowanej i intrygującej zawartości. Da się to odczuć zwłaszcza po wieńczącym materiał utworze "Sadachbia", który jeszcze poszerza spektrum postrzegania  muzyki tego projektu, umiejscawiając je tym razem w klimatach dub techno. Pociągające wydaje się być wyobrażenie jak interesująco mógłby rozwinąć się ten album podążając właśnie w tym kierunku.

Zresztą trzeba zauważyć, że każda z sześciu kompozycji tego albumu otwiera dla projektu Dwutysięczny zupełnie nowe perspektywy. Każdy z tych utworów, mógłby być zalążkiem nowego projektu i nowego materiału, tak duży tkwi w nich potencjał. "Jedwabnik" multiplikuje nowe muzyczne konteksty utrzymując przy tym zaskakującą spójność brzmienia, czego jego autorom można tylko pogratulować... i liczyć na kontynuację i rozrastanie się projektu.

DWUTYSIĘCZNY - Jedwabnik
2013 Sangoplasmo Records

wtorek, 10 września 2013

Połącz kropki / Wojciech Bąkowski - Kształt

Dawno, dawno temu niejaka Natalia Kukulska wyśpiewywała frazę "im więcej Ciebie tym mniej" pogrążając w pustej tęsknocie (bezmyślnej tępocie) milionową rzeszę przymusowych słuchaczy ogólnopolskich popularnych stacji radiowych. Dziś prawdziwym marazmem codziennych czynności i przeciętności życia w mieście emanuje Wojciech Bąkowski (Kot, Niwea), którego twórczość jest całkowitą antytezą słów śpiewanych przez Kukulską. Mianowicie okazuje się, że im mniej ekspresji w (i tak bardzo ascetycznej) twórczości Bąkowskiego tym więcej niesie ona treści.

Artysta, muzyk, performer, poeta, filmowiec, wokalista i aktor swojej roli Wojciech Bąkowski posiadł niezwykły talent do konstruowania swoich wypowiedzi przy pomocy kilku znaków, gestów, słów i dźwięków. Metoda tworzenia Bąkowskiego polega na, redukowaniu ekspresji do lapidarnych komunikatów posiadających moc trafiana w konkret. Konkret obserwacji socjologicznych, kulturowych, emocjonalnych, kryjących się w szarudze zwykłego życia, pozbawionego świąt i atrakcji. Zamknięty w ograniczonej przestrzeni osiedla, klatki schodowej, pustego pokoju, gdzieś pomiędzy zsypem a windą w monotonii lamperii i świątyni z betonu Bąkowski jak mantry recytuje swe ascetyczne litania. To taki Nikifor słowa, lecz w pełni świadomy swojego talentu. Na jego najnowszym solowym wydawnictwie "Kształt" wydanym przez prestiżową wytwórnię Bocian Records ekspresja Bąkowskiego jest jeszcze bardziej zredukowana niż w nagraniach Niwei czy Kota. Przypomina ona dziecięcą zabawę połącz kropki, w której kropki, to pojedyncze słowa deklamowane przez autora, linia która łączy punkty to przemilczana metafora zawieszona ulotnie pomiędzy słowami, zaś pełny kontur, (figura, kształt), to treść wypowiedzi. W swojej oszczędności słowa, Bąkowski podąża nawet o krok dalej odrealniając powtarzane jak mantra słowa od ich prawdziwego znaczenia, nadając im dadaistyczny charakter ("odlampy" "dolampy")
Materia muzyczna "Kształtu" jest równie uboga co słowa. Rzężący syntezator, brzdąknięcie gitary, basowy akord, toporna stopa na raz, plus werbel. Zapętlone w kilkuminutowe podkłady domykają obrazu dźwiękowej biedoty, przywodząc momentami na myśl zimnofalowe brzmienie. Toporność produkcji podkreślona jest momentami poprzez archaiczne rozbicie instrumentów na kanały, jak z czasów monofonicznej rejestracji.
Jednak z całej tej ascetycznej konstrukcji po raz kolejny przemawia obraz świadomości muzycznej, oraz charyzmy poetyckiej i wokalnej Bąkowskiego, której kulminację otrzymujemy w dwóch ostatnich najbardziej ekspresyjnych utworach płyty. "Święty Wojciech" jest adekwatnym zwieńczeniem i podsumowaniem tej płyty, transowy, narastający, kipiący podskórną żywotnością. Zaś "Wstrząs Poręczy" fantastycznym suplementem, ukazujący szersze spektrum wyobraźni muzycznej Bąkowskiego lokującej się gdzieś pomiędzy kraut-rockiem, a quasi jazzem.

Całość wydawnictwa idealnie dopełnia wydanie płyty pozbawione jakichkolwiek form graficzno dekoracyjnych. Czarno-biała, okładka, brzydkie zdjęcie i uboga czcionka (Arial?). A w wewnątrz srebrny krążek podpisany jedynie wykonawcą i tytułem płyty. Wygląda to wręcz na domową produkcję skserowaną i wypaloną w komputerze na cdr z kiosku. Kolekcjonerzy nie będą wniebowzięci tym wydaniem, choć jest w pełni adekwatne do zawartości płyty.

propos ascetycznej okładki można porównać spójność artystycznej wizji Bąkowskiego z Kanye West'em i to jak się ma jeszcze bardziej oszczędne wydanie albumu Yeezus do jego bombastycznej i megalomańskiej zawartości.)


WOJCIECH BĄKOWSKI - Kształt
2013 Bocian Records

poniedziałek, 9 września 2013

Wyrzuty sumienia cz. 3 / Lustmord + Mykki Blanco + Zomby + Tricky

LUSTMORD - The Word As Power / Blackest Ever Back 2013

Lamentacje, ewokacje medytacje. Tymi trzema słowami streścić można cały album Briana Williamsa, który zasłynął głównie z tego, że w poszukiwaniu najczarniejszych i najmroczniejszych soundscape'ów zstąpił do piekieł, aby nagrywać odgłosy leniwych ruchów płyt tektonicznych.
Tym razem do nagrania swojego "najbardziej popowego" albumu Lustmord zaprosił znakomitych gości, którym przez kilkadziesiąt minut kazał niemiłosiernie wyć, prawdopodobnie w nadziei, że zapewni to słuchaczowi prawdziwie narkotyczny lub medytacyjny odlot.
Do nagrania The Word As Power zaprosił Ain'e Skinnes Olsen, Jarboe (ex Swans), Maynard'a Jamesa Keenan'a (Tool) i Soriah, którzy wokalnymi lamentacjami i alikwotami ewokują ciemne moce. Sam Lustmord akompaniuje swoim gościom (rzecz oczywista), mrocznym, niskim dronem. Jeśli nie zacieszyliście do pierwszych dwóch lamentacji z albumu The Word is Power, to naprawdę nie musicie słuchać go dalej. W następnych utworach  koncepcja i wykonanie pozostaje niezmienione. Album okazuje się bardzo przystępną propozycją w dyskografii Williamsa, momentami przypomina Dead Can Dance, lub muzykę księżycową Coila. Posiada lekko romantyczny posmak grozy, w którym pobrzmiewa dosadna nuta kiczu. Może zrobić to wrażenie jedynie na rozemocjonowanych gimnazjalistach. 
Mimo skłonności do dark ambientowych klimatów w przypadku The Word As Power nie warto dać się nabrać, na ambicje tworzenia donośnego dzieła, gdy okazuje się ono po prostu trywialne.


MYKKI BLANCO - Betty Rubble: The Initiation / UNO 2013

Poeta, transseksualista, raper, artysta, showman, animator nowojorskiej sceny queer rap - Mykki Blanco. To niewątpliwie dla wielu postać kontrowersyjna i osobliwa, a kwestie queerowego coming out'u, które wznosi na rapowym fundamencie przyprawiają o ból głowy nie jednego konserwatywnego fana gatunku. Betty Rubble: The Initiation jest podpisana jako epka, ale te 30 minut to imponująca esencja najbardziej progresywnych obszarów egzystujących na styku tanecznej elektroniki i futurystycznego hip hopu. Za kapitalnie wyprodukowanymi dla Mykkiego podkładami  stoją młodzi, gniewni, bezkompromisowi Matrixxman, Sinden, Supreme Cuts, którzy swobodnie poruszają się w modnych estetykach trap, electro, abstract hip hop, czy bass music. Taka  selekcja w połączeniu ze scenicznym show i całą transgenderową otoczką to gwarancja obcowania z prawdziwą tykającą bombą. Potwierdził to niezwykle charyzmatyczny występ na tegorocznym Offie, który przerósł  wyobrażenie nawet tak otwartej festiwalowej publiczności.


ZOMBY - With Love / 4AD 2013

Intryguje i irytuje. Nie wątpliwie udało mu się wykształcić własną estetykę, jednak jej unikalność i ascetyczność na tyle ogranicza możliwości rozwoju, że wchodzenie w nią po raz kolejny wiązało się z dużym ryzykiem. 
Tym razem Zomby poszukuje miejsca dla swej tajemniczej i mrocznej  muzycznej osobowości  przedzierając się przez całą historię połamanych bitów brytyjskiego undergroundu. Old school, jungle, rave, 2step, drum'n'bass, dubstep - wszystkie te style zostały zacytowane, a nawet hiperrealistycznie przeniesione na With Love. Zomby nie sili się jednak o odnalezienia dla nich nowych kontekstów; brzmią one jak żywcem wyjęte z lat kiedy święciły swe największe tryumfy.
Dokładnie dwie dekady temu bawiłem się na pierwszych junglowych imprezach w Łodzi, a brzmieniami takimi karmili mnie pierwsi łódzcy (Polscy?) ambasadorzy gatunku. Pecetowe produkcje Amnesii, czy Base Clubu na lokalnym gruncie szybko zyskały status kultowy jednak muzyka nagrywana na Fast Trackerze bardzo szybko obnażyła swoje ograniczenia brzmieniowe i kompozycyjne. A właśnie takim topornym i tanim brzmieniom chętnie hołduje Zomby, który zupełnie odtwórczo i bezrefleksyjnie zabiera nas do happy hardcoreowego skansenu. Odtworzone przez niego brzmienia ekstazowej rewolucji bardziej zwracają uwagę na siermiężność tamtego gatunku niż zachęcają do przyjrzenia się mu z nostalgią, czy fascynacją.
Na With Love Brytyjczyk utrzymuje formułę muzycznego szkicu, jednak z coraz mniejszą starannością pilnując porządku na płycie. Jawi się ona przez to jak porozrzucane puzzle, które niekoniecznie do siebie pasują. Zomby namiętnie korzysta ze sprawdzonej i osłuchanej na Dedications palety brzmień, dlatego With Love można traktować jedynie jako sesyjne odpadki. Nie brak tej płycie kapitalnych motywów, jednak giną one w chaotycznej konstrukcji całego albumu. Jeśli zatem Dedications było majstersztykiem Zombyego, to With Love jest jedynie czkawką po nim. Kolejny album podany w takiej formie i estetyce może już wywołać silne torsje i totalne zobojętnienie.

TRICKY - False Idols / !K7

Nieoczekiwany powrót do formy. Wciąż zastanawiam się ilu słuchaczy pozostaje wiernymi fanami Trickiego na przestrzeni 23 lat jego kariery. Ja już dawno postawiłem kreskę na nim w przeświadczeniu, że nie odnajdzie on więcej drogi do mojego serca w swojej marihuanowej jeździe. Szczerze powiedziawszy straciłem zainteresowanie tym artystą po genialnym i moim ulubionym Pre- Millenium Tenssion (1996), przy którym nawet nie najgorszy Angels With Dirty Faces (1998) nie stał się choćby namiastką muzycznej uczty "przedmillenijnego napięcia". Im więcej gitar i niekontrolowanego chaosu w nagraniach ojca chrzestnego trip hopu tym moje drogi z nim co raz bardziej się rozchodziły. Ostatnich płyt Brytyjczyka przesłuchałem dopiero przy okazji premiery False Idols do, której również podchodziłem pełen obaw. 
Na tle kompletnego nieudanego okresu od Blowback (2001) do Mixed Race (2010) tegoroczny album False Idols staje się dla Tricky'ego drugą  szansa i całkiem udanym powrotem z zaświatów. Melodyjność, przebojowość, harmonia, to elementy, których wielce brakowało na ostatnich wydawnictwach Tricky'ego. Na False Idols znajdziemy je wszystkie. Dodatkową zaletą albumu jest umiejętność wyszukiwania doskonałych wokalistów, którzy mimo wzlotów i upadków samego Tricky'ego zawsze byli wartością dodaną jego produkcji. Czuć, że Tricky szuka głosów zbliżonych do głosu Martiny Topley Bird, która towarzyszyła bristolczykowi w nagrywaniu pierwszych (najlepszych) albumów. Zarówno w klimacie kompozycji jak i wokalizach (głównie żeńskich) Nneki, Fifi Rong, Franceski Belmonte słychać echa i nawiązania do mrocznej atmosfery dwóch pierwszych solowych płyt Thaws'a. 
Chyba jednak niewielu słuchaczy Trickye'go spodziewało się, że stary mistrz odnajdzie talent do komponowania, tak chwytliwych i niepokojących motywów jak w złotych latach panowania trip hopu.
W mojej prywatnej drabince płyt Trick'yego jego nowy album ustawiłbym nieco wyżej od niezłych Angels with Dirty Faces i Juxtapose (1999), ale już zdecydowanie za genialnymi i profetycznymi Maxinquaye (1995) i Pre Millenium Tension.



piątek, 6 września 2013

Miłość z Tamtych lat / Super Girl & Romantic Boys - Miłość z tamtych lat

Po kilkunastu latach karencji, która była reperkusją spięć między zespołem Super Girl And Romantic Boys a pewną wytwórnią, wreszcie doczekaliśmy się oficjalnego wydania Miłości z tamtych lat. W międzyczasie nagrany wcześniej materiał krążył w drugim obiegu za sprawą sieci i winylowego bootlega wydanego w Niemczech. Na przestrzeni tych wielu lat oczekiwania na oficjalny debiut, płyta zyskała status albumu kultowego z jego barwnymi atrybutami. Nielegalnością, wielką popularnością i ultra przebojowością na czele.
Opóźniony debiut formacji można traktować jako kronikę wydarzeń, wycinek historii, efemerycznego pokoleniowego fenomenu, który rozegrał się na przełomie wieków w Polsce. Fenomenem tym był pierwszy revival krajowej muzyki z lat 80-tych eksplorowanej zarówno jako pastisz, sentymentalny powrót w beztroskie lata dzieciństwa oraz jako żywa inspiracja.

Nie potrafię pisać o tej płycie z dystansem, po tym jak na własnej skórze w pierwszych latach nowego millenium doświadczyłem eksplozji wielkiej samonapędzającej się siły, która jawi się teraz w moich wspomnieniach jako szalone, dekadenckie i beztroskie chwile życia mojego i mojego miasta. Buzujący ferment łączący takie style życia i muzyki jak punk, industrial, DIY, new romantic, electroclash, eighties, stworzony w klimacie pełnej improwizacji i swobodnego przepływu kreatywnej energii pompował rytm miasta, będąc jak dotąd ostatnią oddolną i spontaniczną inicjatywą, która odcisnęła tak mocne piętno na muzycznej, towarzyskiej i kulturalnej mapie Łodzi. Bez obecności mediów społecznościowych, trendów, lansów i hajpów. Częścią tego zjawiska byłem Ja (jako obserwator, uczestnik), częścią byli SGRB jako najważniejsza formacja tego nurtu w Polsce, która mimo że powstała w Warszawie, to bez wsparcia i kooperacji z łódzką ekipą nie mogłaby odnieść tak spektakularnego "sukcesu" jakim bez wątpienia jest osiągnięcie statusu zespołu kultowego polskiego undergroundu.

Super Girl And Romantic Boys do sztandarowego punkowego instrumentarium gitary i bębnów brawurowo dołożyli klawisze i elektryczną perkusję, a gatunkowy etos kryjący się pod sloganem dwa akordy darcie mordy, zastąpili słabością do syntezatorowych melodii i specyficznych romantycznych tekstów o uczuciu z blokowiska. Miłość z tamtych lat to przede wszystkim dobre piosenki, utrzymane w szybkich tanecznych tempach, porażające swoim niekwestionowanym przebojowym potencjałem. Electro-punkowy rollercoaster pędzący na złamanie karku przez squaty, świetlice, na klubach muzycznych kończąc. Entuzjazm, autentyzm i energia kosztem płaskiego brzmienia i kiepskiej produkcji.

Nie licząc debiutu Cool Kids Of Death nie mogę odnaleźć w pamięci płyty, która mogłaby stać się większym pokoleniowym manifestem dla zbuntowanej generacji od Miłości z tamtych lat. To bez wątpienia hymn części pokolenia urodzonego na przełomie lat 70-tych i 80-tych, czyli obecnych trzydziesto-, czterdziestolatków, którzy jako pierwsza generacja postsolidarnościowej rewolucji wydeptywało ścieżki w nowym kapitalistyczno-konsumpcyjnym ustroju i która jako pierwsza odczuła bolące nieprzystosowanie do nowych realiów. Wtedy na marginesie głównego nurtu powstała siła skupiająca ówczesnych oburzonych; młodych, zdolnych, kreatywnych, lecz zupełnie niedostosowanych do nowych brutalnych praw rynku lub te prawa zwyczajnie kontestująca. Ówcześni dekadenci i dandysi swą uwagę skierowali w stronę naiwnych lat swojego dzieciństwa i muzyki tamtego okresu. Jednocześnie zjawisko to zbiegło się z pierwszą falą muzycznej rehabilitacji lat 80, która przywędrowała za sprawą europejskich twórców z kręgu electro i electroclash. Undergroundowe kluby i squaterskie potańcówki wypełniły się dźwiękami Miss Kittin, Fisherspooner, DJ Hell, przeplatane szlagierami Kraftwerk, Human Leauge, Soft Cell, Vissage, Alphaville, a w Polsce również starymi nagraniami Kombi, Sławomira Łosowskiego, Lombardu, Papa Dance. Z lamusa wyciągnięci zostali wykonawcy pokroju Kapitana Nemo, aby niesieni na fali electro-punkowej siły raz jeszcze przeżyć chwile tryumfu. Prymitywny zestaw syntezator + bit maszyna i obowiązkowy wokal, stanowiły fundament każdej szanującej się kapeli electroclashowej. Brak oporów przed epatowaniem kiczem, pastisz i przede wszystkim nieskrępowana zabawa stanowiły potęgę tej sceny. 
Super Girl And Romantic Boys w swoich występach otwarcie nawiązywali do klimatu potańcówek, uwalniając mieszczuchów i awangardowców od maski powagi i pogardy dla kiczu i tandety. Cała alternatywna bohema ruszyła w tany zapominając co to obciach i zły smak, a electro i new romantic stało się imprezowym wentylem bezpieczeństwa dla zatwardziałych punkowców.
W krótkim czasie SGRB stało się podziemną legendą tej sceny. Mimo tego, że ich nagrania krążyły w drugim obiegu, to ich koncerty zawsze stanowiły wydarzenie ściągające ogromne środowisko, które wyśpiewywało chóralnie wszystkie teksty zespołu.

Na marginesie warto dodać, że moc tego alternatywnego nurtu do którego należeli SGRB była na tyle silna, aby odbić się szerszym echem w ówczesnej polskiej popkulturze choćby za sprawą działających na marginesie tego zjawiska chłopaków z CKOD.

Wydana przez Antenę Krzyku Miłośći z tamtych lat po kilkunastu latach od powstania materiału jest kapitalnym almanachem tych gwałtownych wydarzeń. Podzielona na część cd i dvd daje okazję do przyjrzenia się zjawisku SGRB z dwóch stron. Afirmatywnej i krytycznej. Oto słuchając dobrze już znanych hitów w formie audio wracam do lat, które mogę odczytywać głównie przez pryzmat swojego uczestnictwa, swoich wspomnień i sentymentów. Wracam do tych energetycznych chwil uwznioślając je i chętnie dodając im kulturowego znaczenia. Osobiste przeżycia powodują, że tym chętniej mitologizuję tamte zjawiska, myśląc o artystycznej wspólnocie, kreacji nowych kontekstów. (Zresztą nie Ja jeden interpretuję muzykę SGRB przez osobisty pryzmat. Podobnie czyni choćby Natalia Fiedorczuk z T-Mobile Music.)
Sięgając zaś do dvd, na którym zarejestrowane zostały video-archiwalia zespołu uderza mnie olbrzymi kontrast, który powstał pomiędzy wspomnieniami a rzeczywistością. Nie ukrywam, że z lekką konsternacją oglądałem zarejestrowane na vhs-ie koncerty SGRB, które bardziej przypominały studniówkowe występy i weselne potańcówki niż narodziny nowych muzycznych i artystycznych zjawisk. Przekaz płynący z dvd ukazuje zjawisko SGRB głównie jako czystą zabawę, której kołami zamachowymi była spontaniczność i improwizacja. Zaryzykować mogę stwierdzenie, że było ono miejskim, alternatywnym i post punkowym krzywym zwierciadłem disco polo. Podobne instrumentarium, podobne brzmienie, taka sama konstrukcja utworów zwrotka-refren, a nawet zbliżona tematyka piosenek korelowały mocno ze sobą. Tylko nastrój i rodowód obu tych zjawisk był inny. Tu dekadenckie klimaty, hedonistyczna żądza zabawy, anarchia i chaos tam prowincjonalno-weselna afirmacja prostego życia, utopijnej wolności, beztroski i wielkiej heteroseksualnej miłości. 

Patrząc z perspektywy dekady na kulturowe zjawisko w postaci SGRB można odnieść wrażenie, że tytuł ich płyty jest bardziej aktualny teraz niż kiedykolwiek wcześniej. Na "Miłość z tamtych lat" z pewnością najbardziej czekali uczestnicy tamtych wydarzeń, którzy tak jak Ja przyglądali się im z bliska. Czy jednak SGRB mają szanse na nowo podbić serca młodszej o jedno pokolenie publiczności? Co prawda sentyment na eighties zdaje się wręcz permanentnie nienasycony, ale jednak nagrania zespołu nie korespondują już tak blisko z otaczającą nas rzeczywistością, szybko zmieniających się trendów i konsumpcyjnego rozleniwienia. Dla młodych słuchaczy SGRB może wydawać takim samym zabytkiem jak Papa Dance czy Kapitan Nemo - zabawną, anegdotą z przeszłości.

Można  zastanawiać się jak dalej wyglądałaby droga zespołu, gdyby nie perturbacje związane z opóźnieniem tego debiutu. Wielce możliwe, że po kilku latach lotu wznoszącego SGRB nie wywoływaliby już takiej fascynacji wśród fanów, spowszednieli i powoli wypadli z obiegu jak cała scena electroclash /electropunk. Tymczasem stali się legendą niezależnie od tego, czy ich muzyka się zdezaktualizowała czy nie.







Ps. sądząc po ich scenicznym powrocie na tegorocznym OFF Festiwalu, wnoszę, że SGRB to powrót z konieczności, a nie z potrzeby serca. Tak drakońskie opóźnienie debiutu, nie powinno bowiem tłumaczyć totalnego zastoju w rozwoju grupy, która, mając za sobą wielkie wsparcie publiczności odegrała swój album nuta po nucie. Bez zmian aranżacji, bez polotu i tak oczekiwanej energii. Schematycznie i z nieznośnym przeciąganiem numerów, o drętwe gitarowe solówki. Więcej w ich występie było niestety rockowo-estradowej przaśności niż electro-punkowej werwy sprzed lat.

SUPER GIRL & ROMANTIC BOYS - "Miłość z tamtych lat"
2013 Antena Krzyku

środa, 4 września 2013

Wyrzuty sumienia cz. 2 / Floorplan + Moderat + Jon Hopkins + µ-ZIQ

FLOORPLAN - Paradise / M-Plant 2013

W sportowej nomenklaturze funkcjonuje określenie "grać swoje". To moment w grze kiedy można być spokojnym o wynik i przebieg rozgrywki w oparciu o umiejętności i doświadczenie zawodników, którzy sprzyjający rezultat dowiozą do końca meczu. Grając swoje zawodnik, posługuje się tym co potrafi najlepiej. Nie kombinuje nie upiększa, nie udziwnia. To element rutyny zapewniający zawodnikowi i kibicom spokój przy jednoczesnej satysfakcji z korzystnego wyniku. Taka gra wymaga zarówno talentu, oraz opanowania i doświadczenia. Jeśli przeniesiemy tą terminologię do współczesnej tanecznej elektroniki to po raz kolejny "swoje" po mistrzowsku rozgrywa Robert Hood.
Legendarny producent kolejny raz pokazuje że wie jak zagrać klasykę, tak aby nie straciła ona nigdy na świeżości. Klasykę Techno rzecz jasna! Hood po raz nasty w swojej karierze nagrał album używając tych samych brzmień i schematów będących wizytówką detroit techno, gatunku, którego jest jednym z pionierów. I mimo wykonywania od trzech dekad wciąż tej samej roboty po raz kolejny spod jego rąk dostajemy album fenomenalny. Jeden z ojców amerykańskiego techno jak zawsze stawia przede wszystkim na klarowność materiału i prostotę konstrukcji swoich muzycznych budowli. Paradise to czysty parkietowy konkret, bez udziwnień i kombinowania. To kawał ultra tanecznego techno i house. Pozbawiony ambicji dostosowywania stylu do współczesności, nie romansuje, z żadnymi współczesnymi nurtami, wątkami, czy gatunkami, paradoksalnie zachowując przy tym niesamowitą świeżość i żywotność swojej nuty. Jedyny flirt w jaki wdał się przy nagrywaniu Paradise to gospel, który stanowi wokalny fundament tego kapitalnego albumu.

MODERAT - II / Monkeytown Records 2013

Wciąż zastanawiam się skąd tyle zachwytów pod tym albumem. Przecież mierzyć oba albumy Moderat to jak porównywać okazałe strusie jajo do kurzej wydmuszki.
Brzmieniowa i kompozycyjna formuła debiutu z 2009 osiągnęła absolutny szczyt i jednocześnie została całkowicie wyeksploatowana przez swoje charakterystyczne, skończone brzmienie. Emanowała własnym niepowtarzalnym stylem i świeżą, przebojową wizją. Na Moderat II nie dostaję nic czego bym już wcześniej nie usłyszał, a zespół bardziej przypomina innych wykonawców niż samych siebie (Burial, Phon.o, The Field, solowe nagrania Apparat) oraz czyni nieznośnie kiczowate i pretensjonalne wycieczki w klimaty elektroniki spod znaku New Age z lat 90tych („Therapy” „Gita”)
Unieść ciężar tak mocnego debiutu i zdyskontować jego sukces to w muzyce rzecz rzadka i ocierająca się o geniusz. Dlatego nie spodziewałem się fajerwerków, a jedyną zagadką dla mnie było czy trio jeszcze raz nagra kopię debiutu, czy podąży w innym kierunku. Doceniam to, że członkowie zespołu nie chcieli jednak odcinać kuponu od "jedynki", ale rezultaty ich nowego albumu mimo wszystko zawodzą.
Kompozycje z II są do bólu przewidywalne, sztampowe, mało dynamiczne i paradoksalnie jak na pop za mało przebojowe. Jeśli więc na Moderat I panowie pokazali, że z prostych elementów są w stanie stworzyć zupełnie nową, znakomitą jakość, to przy nagrywaniu II musieli być całkiem wyprani z pomysłów i kurczowo trzymali się sprawdzonych, wyeksploatowanych już we współczesnej elektronice patentów.

JON HOPKINS - Immunity / Domino Records 2013

Kiedy Domino Records wydaje muzykę taneczną zazwyczaj mamy do czynienia z elegancją brzmienia i melodii. Tym razem elegancja spotyka dziką drapieżność. Immunity Jon'a Hopkinsa to piękna i bestia w jednym. Kameralistyka i nastrojowe ambientowe przestrzenie toczą boje z masywnym brutalizmem raz ujarzmiając kostropatą i poszarpaną elektronikę, aby innym razem ulec pod jej nieokiełznaną brudną naturą. Po nagraniach dla King Creosote, Purity Ring, Briana Eno i Coldplay Jon Hopkins nagrywa solówkę, na której łączy swoje namiętności z pod znaku elektroakustyki, ambient i techno. Skłonność do budowania i spiętrzania kompozycji poprzez repetycje prowadzi jednak Hopkinsa prostą drogą do porównania z muzyką The Field. I właśnie w całym tym cholernie charakterystycznym motywie Immunity pobrzmiewa niezbyt szczęśliwie i wtórnie co zniechęca mnie do tej w gruncie rzeczy udanej płyty. Mam jednak wrażenie że muzyka Hopkinsa jest bardziej przekonująca i oryginalna w swojej skromnej, minimalistycznej oprawie, gdzie całą rolę odgrywają brzmieniowe smaczki, dźwięki otoczenia i przestrzeń pomiędzy nimi.


µ-ZIQ - Chewed Corners / Planet Mu 2013

Po nagraniu Chewed Cornes µ-ZIQ jawi się przy swoich podopiecznych z Planet Mu jak zgred wśród gawiedzi młokosów. Gdy wydawani przez niego artyści mkną przez galaktyki próbując przeskoczyć całe wyobrażenie o tanecznej elektronice osiągając zaskakujące rezultaty (RP Boo, John Wizards), jego album brzmi jakby został wygrzebany ze starej, zbutwiałej skrzyni. Ta stylizacja jest tak sugestywna, że album brzmi jakby został nagrany w latach 90 tych i stanowi dowód na okrąg jaki zatoczyła muzyka/kultura przywracając do łask ostatnią przed milenijną dekadę. Gdyby płyta Chewed Cornes ocalała jako jedyna z jakiejś kosmicznej katastrofy byłaby dowodem, na to że od lat 90tych do teraz nic się w muzyce elektronicznej nie wydarzyło. Paradoksem jest, że wydana niemal równocześnie składanka nieopublikowanych nagrań µ-ZIQ z lat 1992 - 1995 Somerset Avenue Tracks wydaje się momentami bardziej progresywna i futurystyczna od Chewed Cornes.
Michael Paradinas podobnie zresztą jak  Boards Of Canada, którzy do produkcji swych nagrań nie użyli żadnych patentów produkcyjnych i kompozycyjnych z ostatnich dwóch dekad, przerażają i zarazem urzekają swoim muzycznym hiperrealizmem. Co prawda album µ-ZIQ nie ma takiej mocy jak Tommorow's Harwest ale stanowi równie interesujący flirt z retromanią.



wtorek, 3 września 2013

Wyrzuty sumienia cz. 1 / AlunaGeorge + oOoOO + Austra + Lapalux + Hyetal

Wyrzuty sumienia to kącik w którym pojawią się płyty których z różnych przyczyn nie opisałem na przestrzeni ostatnich tygodni, a ponieważ przez ten czas łamy 1u/1o ziały pustką to uzbierało się trochę tego dobrego... i złego!

ALUNAGEORGE - Body Music / Island Records 2013

Pupile łowców talentów z nad Tamizy debiutują w atmosferze jednej z bardziej oczekiwanych płyt r'n'b tego roku i zaskakują; lecz przede wszystkim stężeniem popowego mułu na minutę nagrania. To nie jest zła płyta, to płyta do bólu przewidywalna i nudna. Body music ma w sobie wszelkie cechy popu które doprowadzają mnie najpierw do zażenowania, później do zaśnięcia. Przesłodzone popowe piosenki sytuują się w sam raz na UK top 40 pomiędzy gwiazdki formatu Jassie J czy będącej teraz w świetle reflektorów Miley Cyrus. Cukierkowaty, banalny wokal, grzeczne, bezpieczne melodie, brak polotu, dojmująca schematyczność. To ten rodzaj wszędobylskiego popu sączącego się z komercyjnych radiostacji, na który szukacie muzycznej odtrutki choćby na tym blogu. Bo jak dla mnie postawienie znaku równości między np: taką Britney a Aluną jest momentami oczywiste. Na Body Music bardziej przeszkadza mi właśnie Aluna, bo podkłady George'a wydają się momentami dość zgrabne jak na współczesny mainstreamowy pop, a właśnie tam powinno się lokować debiut AG. Starałem sobie wyobrazić zastępczy wokal dla tego albumu - zwłaszcza w formie niskiego, męskiego czarnego wokalu te kompozycje mogłyby nabrać o wiele więcej kolorytu i wigoru. Body Music jest jak wata cukrowa, z braku polotu zagryzana kostką cukru. Spodoba się wszystkim fanom "bezpiecznej muzyki". Brrr


oOoOO - Without Your Love  / Nihjgt Feelings 2013

Antyteza albumu AlunaGeorge. Choć pierwsze kroki stawiali w barwach tej samej wytwórni inspirując się soulem i r'n'b to już przy wydaniu swoich debiutów znaleźli się w zupełnie odmiennych światach. Z jednej strony szturmowanie list przebojów (AlunaGeorge), z drugiej dekadenckie, trupie kołysanki (oOoOO).
Ślamazarne człapanie na chyboczących się nogach. Tak można by streścić jednym zdaniem konstrukcje i harmonię utworów na debiutanckim albumie Christopher'a Greenspan'a. Widmowa atmosfera, duszny klimat, szczątki melodii przytłumione muzyczną kakofonią. Wszystkie elementy przesterowane i brutalnie skompresowane w gęstą magmę. Zero selektywności. Odrealniony klimat charakterystyczny dla produkcji sygnowanych godłem Tri Angle dla którego do tej pory nagrywał Greenspan (Wihout Your Love wydał nakładem własnego label'u Nihjgt Feelings). Jeśli jest to r'n'b to w najbrutalniejszej znanej mi wersji, w której zamiast jęków miłosnych uniesień słychać obłędne majaczenia wiedźmy. Masywność brzmienia tego albumu ma gracje walca drogowego demokratycznie zgniatającego wszystko co się pod nim znajdzie w jedną pulpę. A jednak ta bezceremonialność muzyki oOoOO topornie budowana ciężkimi blokami dźwięków ma w sobie okrutny urok pięknej szpetoty.


AUSTRA - Olympia / Domino Records 2013

Początek jest zaskakujący, bo oto w pierwszych taktach mniej spostrzegawczy słuchacz mógłby pomyśleć, ze ma do czynienia z Julią Holter. Podobny głos, podobna, lekko teatralna maniera. W pozostałej części niespodzianek brak, bo Olympia jest przede wszystkim kontynuacją debiutu. Melodyjną, rozśpiewaną i taneczną. Co prawda już nie tak świeżą, ale wciąż pełną uroku i zyskującą z kolejnymi przesłuchaniami. Ciężko jednak o jakiekolwiek zaskoczenie, bo w stylistyce wokalnego elektropopu powiedziano już chyba wszystko. 





LAPALUX - Nostalchic / Brainfeeder 2013

Ta miłość rodziła się w bólach. Kilka miesięcy temu odesłałem tę płytę do mojego dźwiękowego archiwum, z którego mało co już kiedykolwiek powraca do ponownego przesłuchania. To archiwum to płytowa czarna dziura zapomnienia. Często niestety trafiają tam również wartościowe pozycje, które najczęściej z barku czasu i pod nawałem atrakcyjniejszych (z pozoru) lektur nie mają szczęścia zostać potraktowane z pełną uwagą. Jeśli udaje mi się tam sięgnąć ponownie nierzadko nagrania stamtąd wracające okazują się moimi późniejszymi wielkimi faworytami. Taka szorstka męska przyjaźń towarzyszyła również mojej przygodzie z  albumem Lapaluxa.
Zresztą określenie szorstka przyjaźń jest również adekwatne do zachwycającej zawartości muzycznej płyty. Eksponuje ona bowiem całe połacie delikatności, nastrojowości i słodkiej melancholii przywalone pod gigantyczną konstrukcją, która z całym swoim impetem roztrzaskuje to co mogłoby sugerować ckliwość i landrynkowość. Zagmatwane rytmiczne struktury, wszędobylskie przeszkadzajki, wrażenie totalnego chaosu i kakofonii doskonale utrudniają słuchaczowi dotarcie do jądra muzyki Lapaluxa. A jądrem tym są nastrojowe kompozycje spod znaku cyfrowego neo soul i r'n'b, najeżone całymi kawalkadami hałasów i brzmieniowego brudu. Najlepszym przykładem biegunowej konstrukcji Nostalchic jest numer Kelly Brook (dla mnie kluczowy moment całej płyty) kiedy to seksowna, acid jazzowa trąbka zostaje zmasakrowana gradem przesterowanych perkusyjnych sampli, zniekształconym wokalem i glitchowym basem. 
Jedyne co przeszkadza mi w odbiorze Nostalchic,  to fakt, że jego autor chyba zbyt mocno zasłuchał się w produkcjach swojego szefa i kumpla Flying Lotusa. Podobne konstrukcje rytmiczne, zamiłowanie do ambientowych rozlazłych plam, glitchowa produkcja, czy skłonność do operowania cyfrowym zgiełkiem to elementy silnego wpływu Fly Lo na muzykę Stuart'a Howard'a. Nostalchic bowiem momentami brzmi tak jakby panowie korzystali wręcz z tej samej bazy brzmień. Ponad to jest to jednak płyta w pełni znakomita, eksplodująca futurystyczną wizją adaptowania starych gatunków w abstrakcyjne, nowe formy.

HYETAL - Modern Worship / True Panther Sounds 2013

Za wąskie są stylistyczne granice muzyki elektronicznej dla David'a Corney'a (Hyetal). Zbyt wąskie jak na tak nonkonformistycznego producenta, który ma ambicję pokusić się o brzmieniową rewolucję, choć umiejętności, charyzmy, przebojowości, zaś przede wszystkim produkcyjnego doświadczenia jeszcze mu na to nie starcza. Już od debiutu (Broadcast) śmiało przekraczającego granice dubstepu u Hyetala zaobserwować można mocne parcie na indywidualizm. Na Modern Worship praktycznie nie słychać już echa brytyjskiej muzyki breakbeatowej, Hyetal zmierza raczej ku brzmieniom glitchowego electro i rave'u. Trzeba docenić zapendy w poszukiwaniu własnej drogi tego producenta, choć jego ambicje stoją zdecydowanie ponad umiejętnościami i konkretną wizją materiału. Hyetal bowiem raczej po omacku porusza się na swojej muzycznej drodze. Kompozycje Modern Worship rozjeżdżają się, gubią wątek, zmierzają donikąd. Są pozbawione pointy i kulminacji. Z początku intrygują, by po chwili wywoływać zniecierpliwienie. Owszem uciekają z utartych ścieżek, ale jednocześnie pozbawione są charakteru i zdecydowania. Po przesłuchaniu nie pozostaje w pamięci zbyt wiele, aczkolwiek warto przyglądać się Hyetalowi, bo następnymi produkcjami może odpalić już w samo sedno.