piątek, 30 marca 2018

Wieczni naturszczycy / ZŁOTA JESIEŃ „W tobie nie jestem sobą”

Dezynwoltura, niezależność, sztubacki rozmach, intuicja? Niewątpliwie musiała zajść jakaś koincydencja miedzy tymi atrybutami, która pozwoliła Złotej Jesieni postawić znak równości miedzy prymitywizmem, a wyrafinowaniem, co swoją drogą często drzemie w naturze wszelkich naturszczyków, outsiderów i samouków.

Dostaliście kiedyś na Gwiazdkę niechciany prezent? Wełniane skarpety, szalik, sweter? Zestaw filatelistyczny? (Hipsterzy zaraz stwierdzą, że zbieranie znaczków pocztowych to świetna zajawka). Mam wrażenie, że dla członków Złotej Jesieni takim niechcianym podarkiem było instrumentarium rockowej kapeli. Zawsze marzyli aby założyć band (twierdził tak przynajmniej Kuba Bożek) postanowili zatem spożytkować ten zestaw w taki sposób, aby nikt nie próbował kojarzyć ich z rockiem. Prawdopodobnie większość takich muzycznych epizodów wiedzie do chałupniczego / garażowego robienia hałasu, według schematu wiosło, piec, sprzężenia, przestery. Wyobraźnia członków Złotej Jesieni pozwoliła sięgnąć jednak dalej niż sztampowy gitarowy zgiełk.

Warszawski zespół mimo wydania drugiej płyty wciąż pozostaje nieskrępowany jakimikolwiek estetycznymi regułami. Celniej byłoby napisać, że żadnych reguł nie uznaje. Dramaturgia, narracja, kompozycja; wszystkie składowe muzyki ZJ trudne są do przewidzenia; nie rządzi nimi logika, schemat, czy jego kontestacja. To własny język oparty na brudnym jazgocie gitar, widmowych wokalizach, pełzających dronach. Zastanawia mnie na ile utwory Złotej Jesieni są wyimprowizowane; na ile zespół jest w stanie odtworzyć je np. w warunkach koncertowych. Nieliczne są tu bowiem zamknięte formy. Powtórzenia również należą do rzadkości. Cała narracja, z balastem brzmieniowego ciężaru i gęstością ścieżek przepoczwarza się niczym hybryda gitarowych estetyk. Wznosi się i pikuje między pełnym wigoru zgiełkiem, a apatycznymi zawiechami, nasuwając na myśl cykl powracających depresyjnych epizodów. W nagraniach Złotej Jesieni zniesieniu ulega element czasu i dynamiki. Kolejne zdarzenia pojawiają się i znikają niezapowiedzianie. Gubienie dopiero co napoczętych tropów to charakterystyczna cecha tego bandu.

Spróbujmy rozłożyć nieco na czynniki pierwsze „W tobie nie jestem sobą” i wytłumaczyć sobie co tu się właściwie się odjesieniło. Kulminację albumu mamy załatwioną już w pierwszych kilku minutach otwierającego płytę „Dwie osoby patrzą na ten sam neon”. Następnie dopada Złotą Jesień syndrom uśpienia; maligna zewów, toczących się ociężale przesterowanych basów i zaklinania szumów. Ta posępna kontemplacja trwa, aż do „Piekła”, piosenki rozpoczynającej się od basowego solo odbijającego się czkawką po grunge'u. W „Krainie dni” ponownie mamy erupcję wigoru, która w wersji koncertowej musi być przeżyciem spektakularnym i krawędziowym zarazem. Tej euforii wystarcza jeszcze na fragment „Naklejek z liskami”. Potem następuje głęboki zjazd w krainę stuporu, smużących dronów, kwaśnej elektroniki, akuzmatycznych odgłosów, i powracających gitarowych spiętrzeń „Rzeka płynie dookoła”. Finalnie czeka na słuchacza widmowy lot „Logicznej postaci”, psychodeliczna otchłań, zwieńczona wyciągnięciem z kontaktu przewodu z zasilaniem.

Mimo wyraziście hałaśliwego charakteru, muzyka Złotej Jesieni zdaje się egzystować w widmowym stanie skupienia. Owa widmowość ujawnia się w zamierzonej niedoskonałości przekazu; narracji, brzmieniu, wokalach, języku, czy dramaturgi. Owa inercja, która jest programową właściwością zespołu, a którą Filip Szałasek przy okazji poprzedniej płyty („Girl Nothing”) wytykał zespołowi, zdaje się być postawą pozwalającą zakwestionować, ujarzmić lub choćby podjąć grę z figurą rockandrollowca i rockowej kapeli. Muzycy Złotej Jesieni wypierają ze swej gry kunszt i wszelką profesjonalizację. Pozostają odporni na estetyki, a ich repertuar jest przy tym pozbawiony ducha kontestacji. Działają niczym artyści nieprofesjonalni, outsiderzy, ale ich muzyka nie przestaje zaskakiwać świeżością. To czy ich ekspresja jest szczera / naiwna, czy pozostaje wystudiowaną kreacją nie ma wpływu na odbiór nagrań.

Kiedy Miłosz Cirocki zaproponował mi recenzję tego materiału odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że nie czuję się zbyt kompetentny „w gitary”. Cirocki odpowiedział, że on właściwie też już „gitar” nie słucha. I może to jest właśnie klucz do tego by przy ich pomocy wyczarować coś co brawurowo wymyka się próbom racjonalizacji. Bagaż historyczny, muzykologiczny i czysto logiczny w przypadku obcowania „W tobie nie jestem sobą” jest ładunkiem zbędnym.

Dodatkowo cieszy fakt, że płyta zespołu ukazuje się w ostatnio geriatrycznym (z punktu widzenia inspiracji) katalogu Lado ABC (ChopinBurroughsWodeckiprzedwojenne orkiestryJohn CagePiotr z Grudziądza). Wejdzie tam jednak do znamienitego panteonu osobliwości wraz z innymi noizowymi straceńcami / szmanami z Dużego Jacka, czy Eda Wooda.


ZŁOTA JESIEŃ „W tobie nie jestem sobą”
2018, Lado ABC

środa, 14 marca 2018

Wciągnięta taśma / Rzecz o polskiej scenie kasetowej



Kaseta magnetofonowa. Przez jednych traktowana pobłażliwie jako hipsterska fanaberia, jeszcze przez innych lekceważona, jako przedmiot niepraktyczny i zjawisko marginalne. Jeśli jednak z perspektywy ostatnich kilku lat spojrzymy na polską muzykę eksperymentalną, to jako element ją formujący, w pierwszej kolejności powinniśmy wskazać aktywność wydawniczą i kuratorską kasetowych labeli, które stały się inkubatorem dla licznych awangardowych zjawisk muzycznych.


Do napisania niniejszego tekstu zainspirował mnie 4 odcinek „Antyfoni”; cyklu realizowanego przez Jacka Staniszewskiego i Andrzeja Załęskiego na antenie TVP Kultura, dokumentującego zjawiska z rodzimej sceny eksperymentalnej. Bohaterami odcinka są Adam Frankiewicz (Grupa Etyka Kurpina / Pionierska Rec.); Emil Macherzyński (Palcolor / Jasień), oraz Kaśka Królikowska i Darek Pietraszewski (Pointless Geometry), którzy opowiadają o fenomenie rodzimej sceny kasetowej. Poniższy wpis jest próbą syntezy tego zjawiska, oraz zagadnień z nim związanych. Co jest unikalnego w kasecie magnetofonowej i dlaczego akurat tę formę nośnika upodobali sobie wydawcy związani ze sceną eksperymentalną? Czy muzyka zyskuje coś będąc wydawana na kasecie? Czy jest jakaś forma muzyczna, która może być wyrażona jedynie za pomocą kasety (taśmy)?  Jak ten archaiczny dziś format odnajduje się w czasach galopującego postępu technologii cyfrowych?  Rozważę kulturotwórczy potencjał tego nośnika, oraz zastanowię się nad etyką słuchania kasety. Niniejszą refleksję opieram jedynie na fenomenie rodzimej sceny, którą staram się śledzić i wnikliwie opisywać od kilku lat.

[Ten akapit możecie pominąć jeśli chcecie od razu przejść do analizy zjawiska. Uważam jednak za wskazane, aby dookreślić moje osobiste doświadczenia z tym nośnikiem. Kaseta od dzieciństwa była jednym z najważniejszych obok piłki do nogi atrybutem mojego życia. Pierwszymi kasetami w mojej kolekcji były „True Blue” Madonny i „Bad” Michaela Jacksona. Od tego czasu zacząłem zbierać kasety i naciągać na nie rodziców. Zajmowały one honorową półkę nad moim łóżkiem, od której dzieliło mnie zaledwie wyciągnięcie ręki. Przed każdym weekendem starałem się mieć w zapasie czyste kasety. Zarywałem noce aby nagrywać ulubione piosenki z list przebojów (LP3, „Top 30 Dance Chart” Bogdana Fabiańskiego (!), notowania Billboardu retransmitowane przez Program 1 Polskiego Radia o godzinie 3 nad ranem (!) w niedzielę. Wszystkie znane mi zestawienia prezentujące w całości, zapowiedziane wcześniej piosenki). Miałem wtedy 7-8 lat, a magnetofon taszczyłem ze sobą nawet do łazienki. No właśnie, magnetofony! Było ich kilka; pierwszy który pamiętam to Unitra Automatic Ic Kapral. Następnie Manuela, dwukasetowy jamnik Unitry, zabierany do podstawówki w celu puszczania muzyki na przerwach w korytarzach (dziś pewnie byłby to głośnik bluetooth). Wreszcie wymarzona dwukasetowa wieża Aiva z odtwarzaczem CD. Jednak oryginalne płyty CD w połowie lat 90. były luksusem więc pożytek z CD playera miałem niewielki. Dodatkowo walkmany zabierane wszędzie. Niestety nie nadawały się do swojego głównego przeznaczenia, czyli chodzenia i słuchania (nagrania falowały, baterie się szybko rozładowywały). Kasety grały u mnie mniej więcej do czasu pierwszego peceta z nagrywarką i podłączenia Neostrady ok. 2002. Ostatnimi tytułami z mojej kolekcji były kasety To Rococo Rot i Ovala wydawane przez Gusstaff i Sound Improvement. Kiedy bez żalu likwidowałem swoją kolekcję łącznie z wieżą, w której w pierwszej kolejności padły właśnie oba kasetowe decki, nawet nie śmiałem przypuszczać, że kiedykolwiek ten nośnik się odrodzi. A jednak kasety wróciły i odmienił krajobraz polskiej muzyki eksperymentalnej.]

Kiedy bez żalu likwidowałem swoją kolekcję łącznie z wieżą, w której w pierwszej kolejności padły właśnie oba kasetowe decki, nawet nie śmiałem przypuszczać, że kiedykolwiek ten nośnik się odrodzi. A jednak kasety wróciły i odmienił krajobraz polskiej muzyki eksperymentalnej.




HISTORIA

Rolę pośredniczącą między czasami łączącymi „pierwotny“ obieg kaset, i obieg „revivalowy” odegrały, prowadzona do dziś przez Janusza Muchę oficyna Gusstaff Records, oraz wrocławska Antena Krzyku. Przeniosły one ten nośnik przez pierwszą dekadę XXI wieku. Nie brały jednak udziału w ponownym formowaniu się zjawiska po 2010. Wydawanie muzyki na kasetach przez oba wspomniane labele było naturalną konsekwencją, wynikającą z dopasowywania nośnika do aktualnie popularnego na rynku. Zarówno Gusstaff, jak i Antena mają na tyle długą tradycję wydawniczą, że ich działalność pokrywa się z ewolucją nośników muzycznych. Warto jednak jeszcze na wstępie wspomnieć o wydawnictwie Triangle, prowadzonym od 2005 w Warszawie przez Sergeja Hannolainena (MAAAA), które zaczęło od 2007 publikować swój noizowy repertuar także na kasetach. Kroczy ono jednak swoją autonomiczną niszą i pozostaje poniekąd z boku fenomenu „nowych” kasetowych wydawnictw, o których chcę napisać. Nie wspominam natomiast ze względów repertuarowych na scenę hip-hopową, gdzie na początku lat 00. kaseta była najpopularniejszym nośnikiem.

W niniejszym tekście interesuje mnie polska muzyka eksperymentalna wydawana na kasetach. Dla opisu zjawiska wyznaczyłem sobie cezurę czasową rozpoczynającą się od powstania labelu Sangoplasmo założonego w 2011 przez Lubomira Grzelaka. Było to pierwsze stricte kasetowe wydawnictwo w Polsce. W jego katalogu znalazło się wielu artystów zarówno z Polski, jak i z zagranicy, którzy odgrywają dziś ważną rolę na międzynarodowej scenie eksperymentalnej, by wymienić choćby Lutto Lento, Ensemble Economique, czy Félicię Atkinson. Sango zapoczątkowało kiełkowanie kolejnych kasetowych oficyn. Od 2012 na kasetach zaczęły się ukazywać nagrania z katalogu Oficyny Biedoty Michała Turowskiego (począwszy od splitu Arkona / Kolektyw Ebola, m.in. The Kurws, kIRk, Krojc, Pustostany). W 2013 dołączyło Wounded Knife prowadzone przez Janka Ufnala i Paulinę Oknińską. Pojedyncze kasety do repertuaru dołożył Instant Classic (The Dead Goats, Belzebong, The Stubs) i Few Quiet People, protoplasta Latarni, odpowiedzialny za debiut Starej Rzeki „Cień chmury nad ukrytym polem”, który w pierwszej kolejności ukazał się na taśmie. W 2014 pierwsze kasety pojawiły się w katalogu Pawlacza Perskiego. Narodziły się Jasień i Super, a działalność zakończyło Sangoplasmo. W kolejnych latach dołączyły Pointless Geometry (2015), Magia (2015), Złe Litery (2015), Czaszka (2016), Plaża Zachodnia (2016), DYM Records (2016), outlines (2016) oraz w ubiegłym roku (2017) Szara Reneta. Najmłodszym wydawnictwem na krajowej scenie jest Mondoj stworzony jako następca zamkniętego w 2016 Wounded Knife. W międzyczasie wydawnictwa na taśmach magnetofonowych okazjonalnie pojawiały się w różnych rodzimych labelach (m.in. w Latarni, czy Monotype Rec.).


OBIEKT

„Kaseta cieszy oko” - tłumaczy Emil Macherzyński w wywiadzie dla Estrady i Studio. Tezie tej wtóruje Janek Ufnal (Wounded Knife, Mondoj) w wywiadzie z 2014 - „Jest to format bardzo wdzięczny, pozostawia dużo możliwości w kwestii rozwiązań graficznych i opakowaniowych. Mamy w domu kilkaset kaset, wiele z nich to po prostu bardzo ładne przedmioty”. Wizualna osobliwości nośnika stanowi pewien swoisty paradoks związany ze sceną kasetową. Niemal w każdej wypowiedzi na jaką trafiłem, bądź w rozmowach jakie przeprowadziłem z wydawcami i twórcami muzyki wydawanej na kasetach, argument odnoszący się do wizualności tego dźwiękowego nośnika padał w pierwszej kolejności.

Unikatowe artefakty jakimi są wydawane dziś kasety powinny cieszyć się powodzeniem wśród miłośników dobrego projektowania. Ogromną uwagę labele poświęcają na wizualną reprezentację, która poszerzałaby oddziaływanie estetyczne poza recepcję słuchową. Na okładkach kaset często pojawiają się surrealistyczne kolaże i odręczne rysunki, dołączane są nawet stare fotografie (Szara Reneta). Każda z oficyn ma swoją rozpoznawalną linię graficzną, za którą odpowiedzialni są współpracujący z labelami artyści. Tak jest choćby w Pawlaczu Perskim, gdzie o spójność szaty graficznej dba Laura Kudlińska i Gosia Słomska; w Wounded Knife / Mondoj (Paulina Oknińska - współzałożycielka labelu), czy w outlines (Iwona Jarosz). Same kasety przybierają najróżniejsze odcienie tęczy; bądź też w formie nadruku, lub naklejki nawiązują bezpośrednio do motywu z okładki.Także opakowania poza standardowymi plastikami (także wielobarwnymi) bywają popisem projektowania, jak w przypadku specjalnie zaprojektowanych ochronnych kieszeni z wydawnictwa Złe Litery. Poręczność kasety odgrywa dużą rolę w postrzeganiu jej jako użytkowy obiekt. Nic dziwnego, że przedmioty te stają się obiektem fetyszyzacji, a obcowanie z nimi może stać się przeżyciem wręcz cielesnym.

Wizualny fenomen kasety wnikliwie zgłębia Dariusz Brzostek w publikacji dla Glissanda; „Cechą która w sposób niewątpliwy określa kulturowy charakter kasety magnetofonowej i determinuje jej funkcjonalność jest jej materialność. Zwykle marginalizowana lub ignorowana jako nazbyt oczywista, ożywa dopiero w konfrontacji z amatorskimi, dyletanckimi twórczymi praktykami codzienności, owocując wówczas pięknem zdumiewającym i nieoczekiwanym, którego doświadczył każdy, kto choć raz zetknął się z kasetowymi wydawnictwami nieoficjalnych twórców. Psychodeliczne kolory, kolażowe okładki, surowa, punkowa produkcja w duchu „zrób to sam”. Dawno zapomniana dziś sztuka zdobienia i opisywania kaset, znaczenia pudełek i zabezpieczania nagranego materiału przed przypadkowym zmazaniem, technika klejenia, rozplątywania i wygładzania taśmy, a nawet ekwilibrystyczna umiejętność przewijania kasety za pomocą ołówka.” Słowa Brzostka nie powinny dziwić nikogo kto z pasją kaligrafował tytuły własnoręcznie skomponowanych mikstejpów, wzmacniał opakowania tekturą, zdobił rysunkami, bądź adaptował ilustracje z gazet pod klimat muzyki.


MODA

Moda, to jeden z częstych zarzutów i form umniejszania znaczenia z jakimi spotyka się zjawisko wydawnictw kasetowych. Tymczasem trudno mówić o modzie, kiedy przeciętny nakład jednego kasetowego tytułu wynosi około kilkudziesięciu sztuk, które często rozchodzą się środowisku wiernych fanów. „Najbardziej męczy mnie to, że wszystko się kręci wokół tej samej grupy ludzi. Taki zaklęty krąg. Chciałbym, żeby kasety trafiały do przypadkowych osób” — szczerze punktuje Mateusz Wysocki z Pawlacza Perskiego, dodając pragmatycznie; „Może wystarczy, że zacznie się nimi interesować 10 razy więcej osób i to ożywi cały biznes”. Autentyczna moda na kasety, bezpośrednio przełożyłaby się nie tylko na samą sprzedaż, ale i na zainteresowanie niszowymi zjawiskami muzycznymi, a co za tym idzie poprawiła frekwencję na koncertach, na których występują artyści związani z kasetowymi wydawnictwami. Póki co pozostaje to jednak zaklinaniem rzeczywistości. 


EKONOMIA

Jedną z motywacji przyświecającą publikowaniu muzyki w formacie kasetowym jest fakt, że kaseta jest najtańszym nośnikiem zarówno w procesie wydawniczym, jak i w duplikacji. „Tanie przy zakupie, są też stosunkowo niedrogie w produkcji” — stwierdza w rozmowie z Emilią Stachowską Michał Fundowicz prowadzący w Edynburgu wydawnictwo Czaszka Rec. 

Za nakład 50 sztuk jednego tytułu, trzeba zapłacić średnio 500 złotych. W tej kwocie mieści się nośnik fizyczny, czyli przycięta do określonej długości taśma sprowadzana z zagranicy (wraz z opakowaniem), tantiem dla grafika, a także wydruk okładki (chyba że jest tworzony chałupniczymi metodami). Koszty znacząco podnosi mastering, jednak często wydawcy robią go po znajomości, lub samodzielnie wykorzystując studyjną wiedzę i umiejętności nabyte podczas nagrywania autorskich projektów. Należy doliczyć również jednorazowy, wydatek na duplikator taśm. Zwyczajowo zamiast honorarium autor nagrania otrzymuje część nakładu, którym może dysponować wedle uznania. Analizując bilans wydatków i potencjalnych zysków, (cena kasety waha się od kilkunastu do 30 PLN) nietrudno dostrzec, że prowadzenie labelu bywa przede wszystkim połączeniem hobby i mecenatu. „W Pawlaczu finanse wyglądają tak, że jak dobrze pójdzie, to po sprzedaży jednego tytułu, po dwóch miesiącach mamy na produkcję kolejnego. I tak w kółko” — zdradza Wysocki. Paradoksalnie jednak cena kasety nie odbiega znacząco od CD wydanego w digipacku, przez rodzimy label. Dlatego z perspektywy kupującego koszt nie odgrywa głównej roli przy decyzji o zakupie kasety. Z kolei bilans zysków i strat jaki ponosi wydawca pozwala mu na w miarę regularne publikowanie, oraz ułatwia podejmowanie odważnych decyzji repertuarowych (czytaj: REPERTUAR).


NOSTALGIA / SENTYMENT

Lata świetności kasety magnetofonowej przypadły na lata 80. ubiegłego wieku. Dekadę, która jak bodaj żadna inna cieszy się do dziś nieustającym revivalem. Zgodnie z tym nostalgicznym nurtem ze  szczególnym sentymentem we współczesnej popkulturze traktowane są nośniki analogowe; klisza fotograficzna i papier, polaroid, kaseta vhs i oczywiście kaseta magnetofonowa. Wśród założycieli rodzimych oficyn oferujących muzykę na tym nośniku, większość urodziła się właśnie w latach 80 i podobnie jak Ja wychowała się w epoce magnetofonów. Wnioskuję zatem, że również sentyment za nośnikiem z dzieciństwa, związany z pierwszymi muzycznymi odkryciami, tworzeniem własnych kolekcji i kompilacji, a wreszcie celebracją odsłuchu z materialnego, analogowego nośnika mogą mieć istotny wpływ na chęć wydawania muzyki na taśmie. W „kasetowym” odcinku „Antyfonii” zwraca na to uwagę Kaśka Królikowska z Pointless Geometry.

„Sentyment za nośnikiem z dzieciństwa, związany z pierwszymi muzycznymi odkryciami, tworzeniem własnych kolekcji i kompilacji, a wreszcie celebracja odsłuchu z materialnego, analogowego nośnika mogą mieć istotny wpływ na chęć wydawania muzyki na taśmie”.




IDEA

Jakikolwiek sentyment niknie jednak wobec idei przyświecającej inicjatywom związanym z kasetowymi labelami. Mowa o etosie DIY, utożsamianym z promowaniem sztuki bez oglądania się na zysk, wzajemnym wsparciem w obrębie sceny, czy osobistym zaangażowaniem na wszystkich etapach wydawania muzyki. Anty konsumpcyjnemu obiegowi kultury towarzyszy jak twierdzi Mateusz Wysocki; „Pokora, ciekawość, otwartość, brak uprzedzeń, spokój i cisza. Usunięcie na daleki plan aspektu finansowego i skrócenie dystansu słuchacz - wydawca /muzyk”. Premiera wydawnicza jest często zaledwie inicjacją szerokiego kulturotwórczego procesu, w skład którego wchodzi wiele towarzyszących multidyscyplinarnych działań (wykłady, warsztaty, występy, giełdy) mających konsolidować środowisko twórców i odbiorców.

W ciekawy sposób etos DIY zapośrednicza Paweł Dunajko z footworkowej oficyny outlines, której działalność nawiązuje koncepcyjnie do źródłowych praktyk chicagowskiego undergroundu tanecznego — „taśma uwypukla pewien fakt z historii footworka — mówi Dunajko. „Chciałem w luźny sposób odwołać się do tradycji z początku lat 90. i czasu, kiedy najważniejsi DJ’e ghetto house’owi (protoplaści mającego się pojawić kilka lat później footworka) sprzedawali miksy ze swoimi (ale nie tylko) numerami na kolorowych kasetach. W zasadzie, poza imprezami i audycjami w radiu, tylko za sprawą tego nośnika można było usłyszeć swoich ulubionych producentów i ich najnowsze numery.”


DOBRE MANIERY / WOLNE SŁUCHANIE

Dobrym standardom wydawniczym powinny towarzyszyć dobre maniery słuchania, do których skłania funkcjonalność kasetowego nośnika. Joanna Świderska, współzałożycielka labelu Jasień w rozmowie z Filipem Kalinowskim przekonuje, że; „kaseta jest nośnikiem narzucającym jeszcze trochę skupienia, dyscypliny przy słuchaniu. Trzeba zmienić stronę, trzeba posłuchać całego albumu w tej, a nie innej kolejności. To taki ostatni nośnik z dobrymi manierami”. Wtóruje jej Mateusz Wysocki z Pawlacza, który twierdzi, że kaseta przywraca wyjątkowy status muzyce — „Pieprzyć skipowanie tracków i chęć poznania wszystkiego (ale po łebkach). Kaseta to pokora wobec dźwięku, ćwiczenia z cierpliwości.” Na fizyczne obcowanie z materialnym nośnikiem zwracają uwagę również Kaśka Królikowska i Darek Pietraszewski z Pointless Geometry, wspominając w „Antyfoniach” o etyce słuchania kaset, tak nie przystającej do nawyków jakie wywołują praktyki streamingowe.


BRZMIENIE

Kaseta nie tylko posiada swoje brzmienie w postaci ciepłego, jednostajnego, analogowego szumu, ale również określoną charakterystykę przenoszenia częstotliwości. „Pasuje mi to charakterystyczne brzmienie – proporcja między szumem a sygnałem, to że ścięte jest górne pasmo ale i dół też, więc wszystko bardzo się zmiękcza. W ten sposób zapamiętałem brzmienie muzyki z dzieciństwa i to brzmienie jest dla mnie punktem wyjścia” - tłumaczył Wysocki Filipowi Kalinowskiemu w wywiadzie dla Estrady i Studia. Zarejestrowany cyfrowo materiał zostaje zatem przetransferowany na taśmę, oraz zmultiplikowany z myślą o dynamice brzmieniowej analogowego nośnika. „Jest bardzo wiele wytwórni, które starają się nagrywać swoje kasety na naprawdę dobrym sprzęcie. Jeśli będziemy odtwarzać te taśmy na sprzęcie podobnej jakości, to nie ma powodu, dla którego nie miałyby one dobrze brzmieć (...) Do tego dochodzi jeszcze cała masa innych rzeczy, jak kompresja, która w przypadku taśmy jest bardzo specyficzna i na przykład nagrywanie niskich częstotliwości z użyciem regulacji prądu podkładu BIAS daje ciekawe możliwości operowania temperaturą brzmienia. - tłumaczył na łamach EiS Adam Frankiewicz z Pionierskiej Rec.

Same właściwości brzmieniowe kasety mogą mieć niebagatelny wpływ na percepcję materiału nagranego na nią. Świadomie użyte przez twórcę, bądź wydawcę stają się istotnym artystycznym gestem. Tak było w przypadku kasety Calineczki „Wydatek neutronów...”, która ukazała się w oficynie Szara Reneta. Założyciel labelu Maciej Wirmański tak opisuje ów doświadczenie; „Postawiłem się przed nie lada wyzwaniem i kłopotem, bo było to jak dotychczas najbardziej wymagające pod względem produkcji wydawnictwo. Jednolitego szumu kasety w duplikacji naturalnie się nie pozbyłem, niemniej po odsłuchach kontrolnych stwierdziłem, że materiał ten jest nieco różny od materiału wyjściowego przesłanego mi przez Calineczkę. Nośnik, ze swą niezmienną naturą i niezmiennym szumem, dodaje to coś od siebie do "Wydatku neutronów...". To coś zdaje się być niedookreślone, niewypowiedziane. W digitalu muzyka ta wybrzmiewa z cyfrowej ciszy; na kasecie wyłania się niepostrzeżenie z właściwości szumowych nośnika.”

Jeszcze innym osobliwym aspektem brzmienia taśmy jest jej starzenie się. Z biegiem czasu i pod wpływem użytkowania, taśma rozciąga się, ściera, bądź ulega procesowi rozmagnesowania. Powolna degradacja nośnika zmienia jego brzmienie w stosunku do materiału pierwotnego. To istotny w moim mniemaniu przykład, że mamy do czynienia z nośnikiem żywym. Nagrana na nim muzyka nigdy nie jest dziełem skończonym. Przeciwnie, ulega ciągłemu procesowi formowania, zwieńczonemu dopiero w momencie całkowitego zniszczenia obiektu. To autonomiczny akt twórczy, pozbawiony autorskiej ingerencji, oddany na pastwę czasu i przypadku. Tę właściwość nośnika szczególnie ceni sobie Maciej Wirmański; „kasetę lubię nie tyle z uwagi na jej zalety, co wady. Wszystkie szumowo-nojzowe rzeczy zawsze mi były bliskie, a kaseta wydaje się być odpowiednia dla muzyki, która nie dość że sama jest śmieciowa to jeszcze na nośniku, a tym bardziej na nośniku używanym, prędzej eroduje”.

„Kasetę lubię nie tyle z uwagi na jej zalety, co wady. Wszystkiego szumowo-nojzowe rzeczy zawsze mi były bliskie, a kaseta wydaje się być odpowiednia dla muzyki, która nie dość że sama jest śmieciowa to jeszcze na nośniku, a tym bardziej na nośniku używanym, prędzej eroduje” - Maciej Wirmański








REPERTUAR

Głównym czynnikiem wpływającym na repertuar prezentowany na kasetach wydaje się być ekonomia. Wykluczenie z działalności labeli modelu biznesowego i zawężenie jej do roli hobbystycznej zajawki daje swobodę w podejmowaniu wydawniczych decyzji i ogranicza ryzyko finansowe. Jedyne ryzyko jakie pozostaje,dotyczy wartości artystycznej prezentowanej muzyki. Kasetowi wydawcy ręczą za nią swoją wiarygodnością kuratorską, której utrata w środowisku DIY byłaby nie do zaakceptowania. Kredyt zaufania jaki swoimi decyzjami repertuarowymi budują szefowie kasetowych labeli sprawia, że częstym modelem jest kupowanie kolejnych tytułów przez słuchaczy i kolekcjonerów w ciemno. Niewielkie ryzyko finansowe, oraz lojalność na linii muzyk - label - słuchacz sprawia, że oficyny nie boją się poszukiwać i stawiać na formy eksperymentalne, nierzadko radykalne.

Pojawienie się na przestrzeni kilku lat wydawnictw takich jak Pointless Geometry, Pawlacz Perski, Pionierska, Wounded Knife, Plaża Zachodnia, Super czy Jasień, dostarczyło rodzimej scenie nieprawdopodobny zastrzyk świeżej krwi. Kaseta okazała się być akceleratorem wielu awangardowych zjawisk w polskiej muzyce eksperymentalnej i improwizowanej. Odegrała ważną rolę w odrodzeniu się formy słuchowiskowej („Droga do Tarszisz”„I wtedy ukazało się, że umarłem”, „Wsie”„Robot Czarek”), plądrofonii (Grupa Etyka Kurpina, Micromelancolie, Lutto Lento), ambientu (Sangoplasmo) elektroakustyki (Bouchons d’oreilles, Łukasz Kacperczyk, Lech Nienartowicz), drone music (Calineczka, DMNSZ), improwizacji (Paper Cuts, Bachorze, Cukier), field recordingu (Szara RenetaSuper), eksperymentów gitarowych (Jasień, Złe Litery), post-klubowych (outlines, Pointless Geometry) i pozagatunkowych (Super Label). Nośnik kasetowy przypomniał również o instytucji bootlegu (Lounge Ryszards, sumpf, ADPC) Warta wspomnienia jest różnorodność gatunkowa będąca domeną wielu kasetowych labeli. Niszowa muzyka zyskała równie niszowy nośnik.


TWORZYWO

Scena kasetowa i jej otwartość na eksperyment kumuluje wokół siebie twórców, którzy nie dość że związani są z nośnikiem jako artyści, czy wydawcy, to eksperymentują z nim i jego fizycznymi właściwościami. Do antenatów taśmowych preparacji należy zaliczyć plądrofoniczny duet sultan hagavik tworzony przez kompozytorów muzyki współczesnej; „Wszystko zaczęło się od Philipsa AQ5150. Jego działanie jest bardzo proste. Po pierwsze można odtwarzać kasetę dociskając przycisk „play” w różnym stopniu. Po drugie – można to połączyć z pauzą przyciśnięta w różny sposób. Po trzecie – z przewijaniem do przodu i do tyłu, też w różnym stopniu. Zmienia się i prędkość odtwarzania i barwa dźwięku (w zależności od tego w jaki sposób odczytuje go głowica). To daje już całkiem duży zestaw możliwości, który akurat w tym magnetofonie jest mniejszy niż w pozostałych” — opisywał swoja pracę z magnetofonami Mikołaj Laskowski w wywiadzie udzielonym Michałowi Fundowiczowi.

Manualne modyfikacje przeprowadzane bezpośrednio na magnetofonowej taśmie odświeżają na rodzimym gruncie praktyki tożsame z działalnością Studia Eksperymentalnego Polskiego Radia. Do tego fenomenu wielokrotnie nawiązywał Lubomir Grzelak jako Lutto Lento. Na łamach M/I Magazynu (3/2015) tak tłumaczył Małgorzacie Halber działanie swojego warsztatu; „W niektórych utworach nagrywam partie i robię z nich loopy, potem wyciągam taśmy, kroję, rozciągam, zdzieram ich fragmenty i sprawdzam jak brzmią po takim zabiegu… rozbieram kasetę i wycinam 20 cm. Nie wiem co jest na tej taśmie. Sklejam, składam i słucham” — kontynuując wywód muzyk zwraca uwagę na istotny element improwizacji — „Robiąc pętlę taśmową, w żaden sposób nie mogę przewidzieć, co z tego będzie”

Improwizacja i plądrofonia patronują również twórczości Grupy Etyka Kurpina projektu Adama Frankiewicza z Pionierskiej. Jego metody twórcze wydają się niezwykle dopracowane; „najbardziej jara mnie technika cięcia i zbitek, mushupu, glitchu (głównie tape hiss-u [szumu własnego taśmy]), mam masę loopów (przypadkowo pocięte taśmy) z których grałem niegdyś w projekcie Ojun i ZXSinclair to są sample które przez granie w klubach zostały już tak dojechane, że ich brzmienie to już unikatowa sprawa. Pamiętam jak po soundchecku na Unsoundzie siedziałem w hotelu i ratowałem niektóre pętelki, bo były już tak zużyte, że trzeba było je skracać i przekładać do innych pudełek, ale zawsze byłem przygotowany. Bez zestawu do cięcia i sklejania taśmy nie wyjeżdżałem w trasę. Uwielbiam taśmy z oprogramowaniem w różnych systemach i tak zwane tape marki, oczywiście w całej tej zabawie najważniejsze są magnetofony. Niektóre są czyste z systemami DOLBY, dbx i tu ładuję sample które mają być sterylne i punktowo zagrane. Inne magnetofony te które brumią i brudzą z wbudowanych transformatorów mają podpięte kostki efektowe z fuzzem, żeby to dodatkowo wyciągnąć, albo grać już tylko na tym. Gdy gram impro to właściwie korzystam z dwóch magnetofonów Philipsa, które łączę w pętle i gram na sprzężeniach pomiędzy nimi. Podłączam to do pieca lampowego i mam gotowy ciekawie brzmiący zestaw do hałasowania. Najważniejsze są różne mechanizmy zwalniające przesuw taśmy, a przytrzymywanie palcem silnika, żeby robić cuty i inne efekty, no to zawsze wychodzi i zawsze brzmi przedobrze. Na koncertach zawsze lecę na żywioł, mam kilka swoich ulubionych kaset około 12 (oryginalnych, nie modyfikowanych w całości), 6 kaset na których nagrane są improwizację (różnie od syntezatorów na których miałem przyjemność grać czyli Aelita, Poly po systemy modularne) i 3 kasety gotowe Grupy („Bedlam”, „VHS”, „Revolutionnnaire”), no i w zależności od koncertu nagrywam sobie coś nowego, przygotowuje jakiś kolaż, żeby sprawdzić jak działa na sali… lubię przesuwać sobie granicę tego co tam wklejam. Wielu kaset nawet nie przewijam po prostu reaguję na to co na nich jest. Wszystkie koncerty nagrywam, potem słucham i zdarza się, że w ten sposób z tych bootlegów powstają nowe utwory które potem słychać na wydawanych przeze mnie kasetach” — wyjawia tajemnice swojego warsztatu Frankiewicz, który także miksuje muzykę z taśm jako (Tape Jockey) Tj Dolby. (Fragment kasetowego performansu Grupy Etyka Kurpina możecie obejrzeć pod tym linkiem)

W przypadku nagrań realizowanych przez wydawnictwo Szara Reneta mamy z kolei do czynienia z formą palimpsestu. Taśmy, na których rejestrowany jest materiał zostały znalezione przez Macieja Wirmańskiego i poddane twórczemu recyklingowi. Na pierwszej stronie kasety „Burza i gradobicie” znajduje się nagranie terenowe. Na drugiej pozostał pierwotnie zarejestrowany audiobook „Kapitan i Wróg”. Mamy zatem do czynienia z gestem zaczerpniętym wprost z koncepcji ready made; zagospodarowaniem gotowego artefaktu w nowy kontekst, w którym możliwe jest śledzenie wzajemnego oddziaływania na siebie obu nagrań i dramaturgii.

„Pamiętam jak po soundchecku na Unsoundzie siedziałem w hotelu i ratowałem niektóre pętelki, bo były już tak zużyte, że trzeba było je skracać i przekładać do innych pudełek, ale zawsze byłem przygotowany. Bez zestawu do cięcia i sklejania taśmy nie wyjeżdżałem w trasę” - Adam Frankiewicz





RÉSUMÉ

Jaka przyszłość czeka rodzimą sceną kasetową? Statystyki przeprowadzane za granicą donoszą o rosnącym zainteresowaniu tym nośnikiem, graniczącym wręcz z wydawniczą nadpodażą. W 2017 na Bandcampie lądowało 50 kaset dziennie. Nie natknąłem się niestety na żadne statystyki z Polski, ale wśród rodzimych wydawców zdania są podzielone co do koniunktury tego nośnika.

Główny problem w popularyzacji kasetowego nośnika upatruję w zupełnie nieadekwatnym mechanizmie percepcji kasety do dzisiejszych nawyków konsumowania kultury. Kultura słuchania, o której przypominają kasetowi wydawcy i którą sama kaseta implikuje, jest podobnie jak sam nośnik przeniesiona jeszcze sprzed internetowej epoki. W XXI wieku uczestnictwo w kulturze muzycznej jest bezpośrednio związane z popularnością serwisów streamingowych. Klęska fonograficznego urodzaju, łatwość w dostępie do cyfrowej muzyki, jej dystrybucji i tworzenia sprawia, że na tym tle kaseta funkcjonuje głównie w kontekście sentymentalnym i kolekcjonerskim, czyli w kontekście osobistym. Jednak ludzie związani ze sceną kasetową twardo stąpają po ziemi. Cieszą zatem inicjatywy świadczące o świadomości wychodzenia z nośnikiem poza barierę sentymentu w obieg codziennej praktyki (choćby próba wprowadzenia kasety w kontekst dj'ski i klubowy przez Adama Frankiewicza i Justynę Banaszczyk). Tymczasem próby poszerzenia terytorium odbioru, o co zabiegają kasetowi wydawcy, często kończą się niezrozumieniem, wzruszeniem ramionami, bądź zarzutami; od hipsterskiej fanaberii rozpoczynając, na snobizmie i sekciarstwie kończąc. To jednak co niektórzy określają mianem snobizmu, w moim mniemaniu jest w rzeczywistości idealistycznym zrywem, jednym z tych o jakich przestaliśmy pamiętać w tych odbiegających od ideału czasach.

Jakkolwiek sporo szumu wywołują kasety w mediach społecznościowych, tak ich regularna obecność w mediach głównego nurtu bywa marginalna. Tymczasem mamy do czynienia z istotnym fenomenem kulturowym jaki objawił się w rodzimym dyskursie muzycznym na przestrzeni ostatnich lat. Składają się na niego; setki kasetowych premier, dziesiątki wydarzeń, kooperacji, giełd fonograficznych, stylistyk i zjawisk dźwiękowych, a także budowanie (a właściwie to odbudowywanie) więzi i relacji miedzy wydawcami, autorami i słuchaczami. Reasumując zawdzięczamy temu zjawisku wymierny wkład w rozwój wielowątkowej muzyki eksperymentalnej w naszym kraju. Wszystko za sprawą zaledwie kilku labeli, za którymi stoi niespełna kilkanaście osób. Kuratorów i artystów nienastawionych na zysk, którzy bez żadnego instytucjonalnego wsparcia zaangażowani są w propagowanie i wspieranie oddolnych inicjatyw twórczych, robiąc to w przerwie od obowiązków zawodowych, rodzinnych; poświęcając na to własny czas i pieniądze.

O ile wiele argumentów przemawiają za opinią, że kaseta jest medium niepraktycznym, to jednak warto zdać sobie sprawę, że w pokonywaniu przeszkód hartuje się postawa słuchacza, a nie konsumenta. Obcowanie z kasetą, wymaga zaangażowania, przypomina, o tym że kultura to nie jest to samo co rozrywka i wymaga własnego wkładu w interakcję. Kultura i higiena słuchania muzyki z kaset jest oczywista dla każdego kto zakosztował powolnego słuchania. Jest ona obarczona pewną fetyszyzacją, ale stoi za tym także jeszcze jedna okoliczność. Owo słuchanie jawi się czynnością niezwykle intymną. Otacza nią nimb eteryczności, spokoju, kontemplacji. I choć odsłuchuję, póki co ,swojego skromnego zbioru jedynie na starym kaseciaku Thomsona,  to stwierdzam że dawno z taką przyjemnością i swobodą nie słuchałem muzyki. Możliwe, że od lat 90 kiedy każdą złotówkę kieszonkowego wydawałem na kasety, aby później przesłuchiwać je tyle razy ile nigdy nie przesłuchałem muzyki zassanej z sieci.

wtorek, 13 marca 2018

Kaseta jest szczera - wywiad z Mateuszem Wysockim



Jakiś czas temu odbyłem z Mateuszem Wysockim z Pawlacza Perskiego luźną rozmowę na messengerze o kasetach magnetofonowych. Szybko jednak dostrzegliśmy wartość tej polemiki i zdecydowaliśmy się jej treść upublicznić w formie wywiadu. Dyskutowaliśmy m.in. o tym jak ów nośnik postrzegany jest przez odbiorców muzyki; o właściwościach fizycznych i dźwiękowych kasety, roli jaką odgrywa w kształtowaniu polskiej sceny muzyki eksperymentalnej. Z odpowiedzi Wysockiego wykluwa się klarowna wizja ukazująca kulturotwórczy potencjał kasetowych wydawnictw.

Jaki jest koszt wydania jednego tytułu na kasecie? I co wchodzi w koszty tego wydania?

Mateusz Wysocki: Koszt zależy od nakładu i kilku innych rzeczy. Trzeba zapłacić za kasety, opakowania, poligrafię. Kalkulator zazwyczaj wskazuje 500 zł za 50 sztuk, a do tego trzeba jeszcze doliczyć mastering.

Jednak z początku Pawlacz Perski był netlabelem. Kasety odkryliście dopiero w 2014?

MW: Sprawa z kasetami jest prosta. Mam zajebistą kobietę i ona motywuje mnie do wielu rzeczy. Któregoś dnia powiedziała mi wprost, że Pawlacz – jako netlabel - jest byle jaki i powinniśmy na serio się za niego zabrać. Przegadałem temat z Leszkiem (Lech Nienartowicz współzałożyciel labelu) i tego samego dnia już obczajaliśmy jak się prowadzi kasetowy biznesik, skąd sprowadzać artykuły. Także można uznać, że to Justyna stoi za przejściem na nośnik, choć bezpośrednio nie zasugerowała kasety.

Co z know-how?

MW: Podstawowe info techniczne zgarnąłem od Michała Turowskiego. Większość informacji okazała się zupełnie bezużyteczna, bo Michał wówczas nie zwracał uwagi na jakość i musiałem się sam nauczyć jak porządnie nagrywać kasety. Chcesz otworzyć label?

Nie. Chciałem napisać tekst o scenie kasetowej w Polsce.

MW: Fajnie, tekst o kasetkach to szczytny cel. Im więcej osób zacznie to traktować jako poważne zjawisko, a nie hipsterską modę tym większe szanse na przeżycie mają labele takie jak Pawlacz.

Mateusz Wysocki (Fischerle) - producent muzyczny, współzałożyciel labelu Pawlacz Perski
FOTO: Justyna Kociszewska

„Im więcej osób zacznie to traktować jako poważne zjawisko, a nie hipsterską modę tym większe szanse na przeżycie mają labele takie jak Pawlacz.”


Sugerujesz że Pawlacz nie przeżyje?

MW: My sobie robimy przerwę w Pawlaczu. Mamy jeszcze dwa wydawnictwa, jedno w kwietniu, drugie w czerwcu i do końca roku zawieszamy temat, żeby wymyślić jakieś nowe metody dotarcia z kasetami do ludzi. Najbardziej męczy mnie to, że wszystko się kręci wokół tej samej grupy. Taki zaklęty krąg. Chciałbym, żeby kasety zaczęły trafiać do przypadkowych osób.

A jak to dotarcie kształtowało się przez ostatnie lata?

MW: Różnie. Raz poszedłem na targi i próbowałem handlować, rzutem na taśmę sprzedałem może z 3 sztuki. Bezpośredni kontakt z klientem i pogadanki to coś, do czego zupełnie się nie nadaję. Cała sprzedaż idzie przez Bandcamp, kupuje głównie zagranica i bardzo się z tego cieszę.

Może większość potencjalnych odbiorców w Polsce nie ma magnetofonów?

MW: Ale to jest koszt 300-400 zł za dobrego Akai, to nie są wielkie pieniądze.

W dobie powszechnej cyfryzacji, miniaturyzacji ma sens taka inwestycja?

MW: Według mnie to jest sprzężenie zwrotne. To my sami mamy wpływ na to jaki jest duch czasu. Im więcej będzie się mówić o cyfryzacji, tym więcej osób będzie podawać to jako kluczowy argument. Każdy w życiu ma jakieś dziedziny, w których nieustannie podejmuje wysiłek, więc czemu kaseta, jako przedmiot tego wysiłku, miałaby być czymś wyjątkowym?

Ale o czym tu dyskutować? Postęp technologiczny to fakt.

MW: Wyznaję podejście, według którego wybieram sobie różne technologie, a nie ślepo kieruję się tym, co aktualnie najnowsze. Nigdy nie przerzucę się na Kindla, bo kontakt z papierem i zapach książek do dla mnie podstawa, choć powoli tego typu wypowiedzi zaczynają brzmieć pretensjonalnie. Czy kasety są w stanie zawojować rynek, tego nie wiem. Pytanie czy koniecznie muszą go zawojować – być może emergencja zachodzi przy dużo mniejszej ilości, niż to sobie wyobrażamy. Może wystarczy, że kasetami zacznie się interesować 10 razy więcej osób i to ożywi cały biznes. Szedłbym bardziej w tym kierunku.

Wydaje mi się że zainteresowanie kasetami jest na poziomie zainteresowania analogową fotografią. Zaś jeśli chodzi o książki to też lubię zapach papieru, druku i książkę jako obiekt, jednak wszystkie pozycje (pomijając komiksy i albumy) z mojej biblioteki chętnie wymieniłbym na pliki. Stawiasz sprawę opozycyjnie, z jednej strony gonienie za technologiami, z drugiej zjawisko napędzane sentymentem ja wybieram praktyczność. Kulturotwórczą siłę zjawiska kasetowych labeli upatruję nie w samym nośniku, ale w tym że ten fenomen wydawniczy zwrócił uwagę na istnienie ciekawych zjawisk muzycznych. Samym nośnikiem się nie ekscytuję, żadnym zresztą. Każdy przedmiot to problem, mimo że pięknie wygląda.

MW: Może tak to zabrzmiało, natomiast w praktyce chyba unikam, aż takiej opozycyjności. W studio mam świeży sprzęt, np. moduły, które wyprodukowano 2 lata temu, ale mam też czteroślad tascama z lat osiemdzięsiątych i to działa ze sobą znakomicie. Uważam, że pojęcie praktyczności cały czas ewoluuje i jest cudownym wabikiem. Dziś wszystko musi być praktyczne i funkcjonalne, żeby się sprzedawało. Pamiętam jakim zaskoczeniem była dla mnie Trzecia Fala organizowana przez Łukasza Strzelczyka - robił ją przekornie w Białobrzegach, jakieś 30 km za Warszawą, a jednak ten cykl zazwyczaj cieszyły się dużym zainteresowaniem. Ludzie poświęcali sporo czasu na dojazd, żeby wziąć w tym udział. Powrót również nie należał do najprzyjemniejszych - ostatni autobus odjeżdżał po 23, akurat kiedy odpalałeś trzecie piwko. Patrząc z perspektywy czasu, Trzecia Fala to była impreza-kaseta właśnie. Obserwując rynek muzyczny widzę, że wytwórnie kasetowe, jako jedne z niewielu mają bardzo specyficzne profile, te profile są zakrzywione, nieregularne, to jest niezwykłe. Porównaj A Giant Fern, Tymbal Tapes albo Orange Milk Records z zachowawczymi, homogenicznymi katalogami Prologue albo Stroboscopic Artefacts, w których muzycy produkują w kółko to samo jakby obowiązywała ich jakaś średniowieczna reguła. Albo z ECM, z czymkolwiek.

Z Instant Classic.

MW: No właśnie, Instant to monolit, serial, w którym grają ci sami bohaterowie i doskonale wiesz, co wydarzy się za kilka odcinków. Nie ma tu wewnętrznej dynamiki, choć sama muzyka, wyjęta z kontekstu wytwórni, jest fajna. Praktyczność i przewidywalność są dzisiaj sexy, choć kiedyś kojarzyły się z jałowością i brakiem finezji.

„Obserwując rynek muzyczny widzę, że wytwórnie kasetowe, jako jedne z niewielu mają bardzo specyficzne profile, te profile są zakrzywione, nieregularne, to jest niezwykłe”.


Praktyczność to umiejętność radzenia sobie z ograniczeniami. Technologia w tym pomaga. Zamiast rozkminiać gdzie upchnąć kolejne książki, płyty i kasety mogę to wszystko trzymać w chmurze, bądź na dyskach.

MW: Przedmioty zajmują miejsce, to fakt. Ale mi chodzi mi o coś ogólniejszego, o to, że kasetowy nośnik aktualnie wymaga poświęceń i przełamania impasu, ale w nagrodę przywiązuje słuchacza mocniej niż transparentne mp3. To jest kaseta, to żyje, serio. Ciągle dostaję od znajomych płyty CD i oddaję je nierozpakowane innym znajomym. Poza tym, w moim odczuciu, kasety są piękne.

O to to! „Kasety są piękne”. W większości wypowiedzi artystów i wydawców ze sceny kasetowej ten argument pada jako pierwszy. Nie do końca mnie to nie przekonuje. Płyty również są piękne. Nie wydaje mi się, aby kasety były piękniejsze od płyt.

MW: To trochę jak dyskusja o tym, czy ładniejsze są blondynki czy brunetki. Może kasety wydają mi się ładniejsze, bo jest ich mniej w obiegu?

A co z brzmieniem kasety, osobliwością tego brzmienia? To do mnie bardziej przemawia niż argument, że to ładny przedmiot.

MW: To jest podstawa. Taśma interpretuje dźwięk w charakterystyczny sposób, kompresuje go i delikatnie zmienia proporcje między pasmami. Dla mnie kaseta jest naturalnym nośnikiem, bo zawiera szum, a szum to jeden z podstawowych składników mojej muzyki.

Wiesz, w latach 80-00 miałem zatrzęsienie kaset zarówno tych „oryginalnych” jak i przegrywanych. Pamiętam jak niemiłosiernie irytował mnie ten nośnik. Nienawidziłem właśnie tego szumu, który oblepiał całą muzykę. Chciałem wsłuchiwać się w szczegóły, cieszyć brzmieniem i wciąż poszukiwałam takiej kasety, która szumiała by mniej niż inne. Z nikłym skutkiem. Od kiedy trwa u Ciebie fascynacja kasetą, muzyką z kasety, brzmieniem kasety?

MW: Pierwszych nagrań hip-hopowych słuchałem na kasetach. To było około 2000 roku, wtedy wszystko szło na kasetkach. Odsłuchiwaliśmy je po 500 razy. Jechałem w zeszłym tygodniu swoim gratem z jedną kasetą na pokładzie. Przesłuchałem ją kilka razy pod rząd i było miło. Ta kaseta to były duby Xokiego. Świetnie to leży na taśmie.

Jasne, ale gdyby ten hip-hop z  2000 roku były na CD też byś mielił ją wtedy 500 razy.

MW: Niekoniecznie, bo brzmienie CD mnie nie angażuje. CD nie ma brzmienia, kaseta zawsze daje coś od siebie.

Ale dopiero teraz masz tego świadomość.

MW: Wtedy faktycznie nie zastanawiałem się nad tym, bo nie było wyboru wśród nośników, ale ten szum przeniknął we mnie gdzieś głębiej. CD daje złudzenie doskonałości i precyzji, ale te jakości nie istnieją w muzyce. Kaseta jest szczera i niczego nie udaje. To do mnie trafia.

„Brzmienie CD mnie nie angażuje. CD nie ma brzmienia, kaseta zawsze daje coś od siebie.”


A nie uważasz że kaseta utrudnia dostęp postronnym do samej muzyki?

MW: Uważam, że może utrudniać podobnie jak dowolny inny nośnik, nie jest w tym ani lepsza, ani gorsza.

No ale chyba są jakieś proporcje między posiadaczami cd playerów i magnetofonów.

MW: Pewnie są, ale ich nie znam.

Kupuje od czasu do czasu kasety rodzimych wydawców, ale szczerze mówiąc, nie bardzo mam je gdzie odsłuchiwać. Z mojego grona znajomych magnetofon ma może jedna - dwie osoby, CD ma prawie każdy (choćby w komputerze).

MW: Cena jest taka sama, dobry deck kosztuje około 400 zł. Nie rozdrabniajmy się aż tak bardzo, Bartek. Wchodzisz na allegro i wyskakuje 50 magnetofonów Akai lub jakiejś innej dobrej firmy. Mam wrażenie, że podchodzisz do tego zagadnienia od strony utrudnień. Dla zajawkowicza trudności są nieistotne. Zakup decka, zamówienie kaset, cieszenie się muzyką, to wszystko.

To czemu jako wydawca udostępniasz muzykę również w plikach?

MW: Nie jestem na tyle ortodoksyjny. Gdy wyczuję moment, w którym same kasety wystarczą, chętnie zrezygnuję z plików. To mój ideał.

No ale czy nie kłóci się to trochę, z fascynacją brzmieniem, z fascynacją obiektem? Przecież to jest całkiem odmienna etyka słuchania.

MW: Gdyby zainteresowanie kasetami było większe, chętnie zrezygnowałbym z plików. Nie wyślę przecież 30 egzemplarzy danego albumu do recenzentów, bo przesłucha to może z trzech, a reszta przepadnie. To są względy marketingowo-praktyczne.

OK, ale na Bandcampie można kupić same pliki, nie chodzi mi o promocyjne wysyłanie.

MW: 90% sprzedaży w Pawlaczu to kasety w formie fizycznej. Nie narzucam swojej etyki słuchania innym osobom. Znam realia i rozumiem, że niektórzy chcą plików, a jako wydawcy zależy mi na tym, żeby muzyka z Pawlacza dotarła do jak największej ilości kumatych osób, a to że im nie robi różnicy czy dostaną mp3 czy kasetę to już ich osobista sprawa. Daję ludziom wybór, choć tak jak mówiłem, chciałbym sprowadzić wydawanie do samej kasety. Chciałbym, żeby było tylu kasetowych zajawkowiczów, żeby nie trzeba było myśleć o plikach, ale pliki mają się jak najlepiej. Chciałbym, żeby ludzie kupowali kasety w ciemno ufając gustom wydawców i ich „kuratorskiej” robocie. Sam zazwyczaj tak robię.

„Chciałbym, żeby ludzie kupowali kasety w ciemno ufając gustom wydawców i ich „kuratorskiej” robocie. Sam zazwyczaj tak robię.”


Czy to możliwe według Ciebie, i co musiałoby się stać, żeby to zatrybiło choćby na tyle, aby spełnić twoje oczekiwania względem zainteresowania kasetami?

MW: Niewiele. Według mnie nośnik musiałby stać się modny nie tylko wśród wydawców i zajawkowiczów, ale po prostu wśród słuchaczy. Nie oczekuję, że każdy słuchacz będzie na własną rękę rozkminiał o co chodzi z kasetami i dlaczego są takie fajne, dlatego tutaj moda mogłaby przyjść nam z pomocą.

W jaki sposób ten nośnik może się stać modny?

MW: Przez odpowiednie działanie mediów i wydawców - promowanie kasety, mówienie o zaletach tego nośnika, opowiadanie o swoistej otoczce kasetowego odsłuchu, a przede wszystkim – poprzez naturalne pojawianie się kaset w kontekście innych nośników, np. w sklepach muzycznych albo w rocznych podsumowaniach poczytnych magazynów. Zauważ, że opozycja zazwyczaj odwołuje się do jednego argumentu - to jest niepraktyczna hipsterska moda. Jaka kurwa moda?! Dajcie mi tę modę.

Tutaj w pełni się zgadzamy, jak może być modne coś co wydawane jest w kilkudziesięciu sztukach. Mówienie o modzie jest krzywdzące i zwyczajnie nieprawdziwe.

MW: Winyl udało się wypromować - jest artefaktem dj'ów. Kaseta też może nim być. Nad tym mocno pracuje np. Adam Frankiewicz. FOQL jako Tj Głupiec zaczyna grać sety z kaset. Nawet jeśli sami dj'e zaczną się interesować kasetami to automatycznie zwiększy to nakład i zapotrzebowanie.

Co masz na myśli mówiąc o otoczce kasetowego słuchania?

MW: Mam na myśli coś, co przywraca wyjątkowy status muzyki. Pieprzyć skipowanie tracków i chęć poznania wszystkiego (ale po łebkach). Kaseta to pokora wobec dźwięku, ćwiczenia z cierpliwości.

Do czego potrzebne jest to poświęcenie?

MW: Słuchanie i robienie muzyki to dla mnie czynności duchowe. Muzyka jest moim "językiem" abstrakcji. Pozwala doświadczyć piękna. Zauważ, że jesteśmy zalewani dźwiękiem zewsząd i znieczuliliśmy się na niego. Wszystko już słyszeliśmy, a przynajmniej tak myślimy. Kaseta to ceremonia odsłuchu, w której czas jest nieistotny, a liczy się sam dźwięk. Lepiej tego nie ujmę.

Wszystko o czym mówisz doskonalę rozumiem, jestem z rocznika 80 więc wiem jakich poświęceń wymagał dostęp do kultury. Okres przedinternetowy to moment formowania się mojej wiedzy o kulturze i sztuce. Jednak tamten model w żaden sposób nie przystaje do dzisiejszej rzeczywistości. Czy to o czym mówisz może być docenione, przez dajmy na to millenialsów? Czy kasety to nie jest trochę taki romantyczno-pozytywistyczny wid? Czy może to działać na innych zasadach, niż ciekawostka, moda? Czy można zawrócić przyzwyczajenia narzucone przez bieg czasu i postęp technologiczny?

MW: Kurcze, nie wiem, nie mam pojęcia, mogę tylko spekulować. Wiem, że ludzie są leniwi i lubią iść na skróty. My jesteśmy nauczeni poświęceń, ale mogą nas one blokować. O podobne rzeczy można by zapytać w kontekście mojej muzyki - jest również wymagająca i nie trafia do każdego, ale nadal ją robię. W kulturze hip hopowej funkcjonuje pojęcie zajawki, dla mnie to ośrodek, wokół którego wszystko się kręci. Zajawka nie wymaga żadnego usprawiedliwienia, nie ogląda się na to, czy coś jest przydatne czy nie. Jeśli sprzedaż spadnie mi do 10 sztuk rocznie to i tak będę to robił.

Nie jestem przekonany czy tu chodzi o lenistwo. A nawet jeśli tak to nazwiemy, to chcąc nie chcąc jest to specyfika naszych czasów, może lepiej znaleźć sposób na komunikację z kimś uwikłanym w te nowe nawyki. Przecież priorytetem powinna być sama muzyka nie zaś to na jakim jest nośniku. Ktoś, kto będzie chciał zanurzyć się w muzyce, będzie miał potrzebę obcowania z nią, odczucia jej unikalności, zrobi to bez względu na nośnik.

MW: No jasne, chodzi tylko o jakieś prawdopodobieństwo i aspekt kuratorski. W necie, w formie cyfrowej miesza się wszystko aż do bólu, trzeba umieć przesiewać informacje. Kaseta daje mi większe prawdopodobieństwo, że trafię na coś wartościowego, bo znam kasetowy etos i wiem, co się za nim kryje. Paradoksalnie, kaseta jest odpowiedzią na to, jak bardzo pogubił się rynek fonograficzny i jak bardzo działa on w kategoriach „produktu”.

„Paradoksalnie, kaseta jest odpowiedzią na to, jak bardzo pogubił się rynek fonograficzny i jak bardzo działa on w kategoriach produktu.”


Wspomniałeś o bardzo ważnej rzeczy, o etosie. Co się kryje za etosem kasetowym?

MW: Pokora, ciekawość, otwartość, brak uprzedzeń, spokój i cisza. Usunięcie na daleki plan aspektu finansowego i skrócenie dystansu słuchacz – wydawca/muzyk.

Ale czy nie dotyczy to całego naszego rodzimego tzw. niezalu także tych preferujących inne nośniki?

MW: Podałeś wcześniej za przykład Instant Classic. Widzisz tam otwartość? Ja widzę zachowawczość. Ruchy w stylu Zimpel + Ziołek.

Trafiłeś w punkt.

MW: No właśnie, a jednak wytwórnia ta przewija się w kontekście niezalu. Dla mnie kaseta to również jakieś ryzyko. Zazwyczaj namawiam muzyków, żeby dla Pawlacza zrobili coś nowego, żeby spróbowali czegoś, co mają z tyłu głowy. Uwielbiam takie sytuacje. Chcę być świadkiem błądzenia i rozwoju muzyków w nowych kierunkach. Tak poniekąd rozumiem niezal, ale takie ujęcie mocno zawęża naszą rodzimą scenę. Co do Instant Classic - szanuję to wydawnictwo, uważam, że robią swoje, po prostu nijak nie klei mi się to z etosem niezalu.

Etos niezalu = etos kasetowy?

MW: Na to wygląda. Winyl równa się hajs. CD równa się hajs. Trzeba się kłopotać jak to sprzedać. Nie podpiszę się pod tym, że etos niezalu równa się etos kasetowy, ale coś w tym jest.

Podsumujmy zatem jakie są według Ciebie zalety kasetowego nośnika?

MW: Nie uważam, że kaseta jako taka jest lepszym nośnikiem niż jakikolwiek inny. To, co ujmuje mnie w kasecie to jej brzmienie i to, że nie używa makijażu jak CD. Kaseta interpretuje dźwięk na niej zawarty, co więcej - modyfikuje go nieznacznie przy każdym odsłuchu. Brzmienie muzyki zawartej na kasecie jest ułomne, nietrwałe, ale wolę je od złudnego hiperrealizmu, który i tak ulatnia się podczas konkretyzacji (np. słuchanie Raster-Notona w aucie). Poza tym kaseta daje szeroką możliwość regulowania nakładu i produkcji w warunkach domowych. Fascynujący jest również sam obiekt - być może chodzi tu o proporcje, po prostu podoba mi się kształt kasety.

poniedziałek, 5 marca 2018

Hub z recenzjami vol.2 (2018) >>> M8N / BRZOSKA + MARCINIAK + MARKIEWICZ / NOËL + PLESZYNSKI + MAZZOLL / SNY PANNY Z WANNY / DREKOTY



M8N „The ULSSS” / 2018 / Sadki Rec.

Miron Grzegorkiewicz i jego nowy projekt M8N realizowany cyklicznie na przestrzeni ubiegłego roku doczekał się niedawno oficjalnej premiery. W nagraniu wzięło udział wiele znakomitości rodzimej sceny alternatywnej; Karolina Rec, Kamil Pater, Mateusz Franczak, Marek Karolczyk, Jacek Mazurkiewicz, Barbarka Kinga Majewska, Krzysztof Dziubak, Adam Podniesińsk, Irek Wojtczak, czy Pete’a Simonelli, którego możecie kojarzyć z udziału w nagraniach serii Populista (Bôłt Records). Księżycowa muzyka Grzegorkiewicza czerpie jeszcze z repertuaru jego macierzystej, niestety nieistniejącej już formacji How How, nagrywającej osobliwą i mocno eksperymentalną wersję muzyki pop. Chwytliwe piosenkowe i melodyjne motywy wyłaniają się tutaj z rozmytych ambientowych impresji, tworząc oniryczną, nieco kampową aurę. Autor pozwala narracji swobodnie dryfować, rozlewać się w amorficznych zaciekach, co sprawia, że słuchacz niczym tytułowy Odyseusz błądzi w muzyce bez drogowskazu. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że również sam Grzegorkiewicz błądzi zostawiając sobie zbyt wiele kompozycyjnej swobody. Znajdą się tu co prawda fragmenty zjawiskowe jak gościnny wokal artystki wokalnej Barbary Kingi Majewskiej, czy przebojowy „Digging”, ale w przeważającej części „The ULSSS” narusza granicę przekombinowania i nijakości.


  

BRZOSKA / MARCINIAK / MARKIEWICZ „Brodzenie” / 2018 / Fundacja Kaisera Söze

Mariaż poezji i improwizacji (nie mylić z poezją śpiewaną) ma w Polsce bogate tradycje, by wspomnieć te nieco starsze jak Świetliki i Oczi Cziorne; czy nowsze Rafał Gorzycki, Olo Walicki. Ślady wszystkich wymienionych projektów usłyszymy w nagraniach tria Brzoska / Marciniak / Markiewicz. Nie byłoby w tym nic zdrożnego, bo inspiracje są zacne, jednak poza nimi niewiele znajdziemy na „Brodzeniu” własnej, osobnej inwencji, za pomocą której można by spleść poezję z muzyką. A szansa na to była dość spora, wystarczyło aby autor muzyki Łukasz Marciniak (Makemake) pozostał bardziej konsekwentny w budowaniu swojej gitarowej wypowiedzi i stronił od melodyjnych i piosenkowych aranżacji („Basquiat” „Joan Miró...”, „od pierwszego wejrzenia”, „sztafeta”, „mleko”) . Jego gra jest niezwykle sugestywna w najbardziej ascetycznych i eksperymentalnych momentach, gdzie do głosu dochodzą efekty i sonorystyczne zabiegi („drun drun”, „egzotarium”), bądź tam gdzie akustyczne solo (jak słusznie zauważył Bartek Chaciński) przypomina gitarowe medytacje Raphaela Rogińskiego („(p)atti (s)mith”, „klepsydra”, „jedni i drudzy”). Marciniak jest niekwestionowanym bohaterem tej płyty, czego nie mogę powiedzieć o deklamującym swoje wiersze Wojciechu Brzosce, któremu w moim mniemaniu nie udaje się wykreować przekonującej formy wokalnej ekspresji. Jest za to konsekwentny w powielaniu intonacji wymienionych na wstępie twórców. Co do poezji, to choć bardzo mnie korci to jednak nie powinienem się wypowiadać, bo nie jest to bliska mi dyscyplina. Intuicja podpowiada mi jednak, żeby zachować rezerwę. Przy takim rozstrzale artystycznych postaw, obecność w składzie Marcina Markiewicza staje się niezauważalna. Trębacz dopełnia tę relację subtelnie, jakby mając świadomość że nie pozostało mu już wiele miejsca na zaprezentowanie własnej wizji. Podobnie jak w przypadku Marciniaka, trąbka wypada najciekawiej we fragmentach intymnych i eksperymentalnych. Nie wątpię że dużo dobrych intencji było włożonych w prace nad tą płytą, nie mniej brak spójnej i konsekwentnej wizji nad formą albumu sprawiają że „Brodzenie” trudno mi uznać za płytę udaną.


  

NOËL / PLESZYNSKI / MAZZOLL „Green” / 2017 / Antidepresant Records

Podobnych problemów z ujednoliconą koncepcja nagrań próżno szukać na płycie tria Noël, Pleszynski i Mazzoll, których materiał porusza się w dokładnie tym samym kontekście co wspomniane wyżej „Brodzenie”. Trudno się dziwić, mamy bowiem do czynienia z wyjadaczami. Oś nagrania stanowią dzienniki Ann Noël, mieszkającej w Berlinie awangardowej artystki kojarzonej z ruchem Fluxus. Jej zarejestrowany głos stał się kanwą improwizacji duetu Mazzoll - Pleszynski, który już niejednokrotnie współpracował ze sobą. Role są tu więc naturalnie określone. Pleszynski przy pomocy sparowanej z gumowych węży trąbki eksponuje długie przedęcia i dronujące smugi, do których Mazzoll dogrywa zwiewne i lapidarne klarnetowe ornamentacje. On też napędza dynamikę akompaniamentu, posługując się wydawanymi za pomocą klapek instrumentu rytmicznymi stuknięciami, szkicując grubym tonem chropowatą fakturę, bądź okraszając słowa Noël krótkim, melodyjnym komentarzem. Wymiana dźwięków między Mazzollem a Pleszyńskim jest wobec przytaczanych wspomnień i anegdot Noël przytomnie lapidarna i nadaje im filigranowej, acz kunsztownej ramy.

  
SNY PANNY Z WANNY - OLGA HANOWSKA „Folk botaniczny” / 2018 / samowydanie

Olgę Hanowska możecie kojarzyć ze współpracy z Marcinem Dymiterem na ostatniej płycie jego projektu Niski Szum, nad którym rozpływałem się tu. Solowy materiał skrzypaczki, ma jednak niewiele wspólnego z miejskim folkiem, czy rodzimą wersją alt country słyszalną na płycie „Siedem Pieśni Miejskich”. Jakby w kontrze do miejskich proweniencji Hanowska zatytułowała swój solowy debiut „Folk botaniczny”. Szukając prostego przełożenia ów terminu, możemy odnaleźć go w tytułach kompozycji dedykowanych gatunkom rodzimej flory polnej i leśnej, typowej dla Kaszub skąd pochodzi artystka. Mimo mocnego osadzenia w lokalności, twórczość ludowa pojawia się u Hanowskiej subtelnie i nastrojowo. Clou materiału stanowią melodyjne skrzypcowe kompozycje, oszczędne i malownicze zarazem. Autorka podchodzi do swojego instrumentu w klasyczny sposób nie siląc się na awangardowe dekonstrukcje, sonorystykę, bądź brzmieniowe modyfikacje. Siłą jej muzyki jest prostota i melodyjność. Ta druga swobodnie wpadająca w ucho muzycznymi ilustracjami; niespieszna i nie przegadana, a przy tym zmysłowa jakby muśnięta fluidem melancholii. Smaku muzyce kompozytorki dodają elektroakustyczne przerywniki, fragmenty nagrań terenowych, elektroniczny akompaniament, i akustyczne instrumenty towarzyszące m.in kalimba i piszczałki, cytra, flety i okaryny. Hanowska na swojej płycie operuje subtelnościami, a jej ekspresja nacechowana jest powściągliwością. Równie osobliwe co muzyka artystki jest fizyczne wydanie tej płyty, ale o tym warto przekonać się osobiście.

Sen godzina 13:11 from Olga Hanowska on Vimeo.


DREKOTY „Lub maszyna dzika trawa” / 2018 / Thin Man


Muzyka Drekotów jest kokieteryjna i przewrotna. Flirtuje ze słuchaczem, uwodzi go, a kiedy poczuje się on już bezpiecznie umoszczony w melodyjnym repertuarze, wtedy pokazuje pazury, wierci dziurę w brzuchu i jątrzy. Na płycie „Lub maszyna dzika trawa”, która zasłużenie zbiera zewsząd pochwały i zachwyty, można odnaleźć ogromny przebojowy potencjał kompozycji, który ujawnia się w postaci  wpadających w ucho melodii i ciekawie zaaranżowanej dramaturgii. Ów przebojowość przekornie, ale i z artystycznym wyrafinowaniem hamowana jest przez ociężałość rytmu, którego głównym fundamentem jest zjawiskowy perkusyjny prymitywizm liderki zespołu Oli Rzepki. Ogromny wpływ na tak smakowity i niebanalny całokształt płyty miał z pewnością fakt zrealizowania jej „na setkę” w studiu. Za sprawą takiej koncepcji nagraniowej zjawiskowe melodie nabierają charakteru i zyskują autentyczności. Zamiast zmysłowości i gładkości pojawia się kanciastość brzmienia, chropowatość i intrygujący dyskomfort, obecny także w tekstach. Te, wyśpiewywane łagodnym głosem skrywają wewnątrz tajemnice i plączą się niczym warkocz poetyckich metafor i surrealistycznych kalamburów. Muzyka Drekotów jak trafnie ocenił Jakub Knera w Popupie tli się. Ten pośredni stan między wygaśnięciem, a erupcją wyzwala efekt ciągłego napięcia i wyczekiwania, co pozwala na dłużej przyciągnąć uwagę słuchaczy. Im głębiej w płytę tym robi się coraz bardziej smakowicie, i onirycznie, również za sprawą plejady zaproszonych do nagrania gości.