wtorek, 12 marca 2013

Soul bez duszy / Jamie Lidell - Jamie Lidell

Mam nadzieję, że się mylę, ale bohater dzisiejszej recki najlepsze lata ma już za sobą. Mam nadzieję, że moje wrażenia nie okażą się prorocze, gdyż wciąż z wielką radością sięgam do lat świetności Jamiego, który za czasów Multiply, czy Jim sprawiał, że nawet w tak szary przednówkowy dzień jak dziś rozbłyskiwało słońce.
Popsuło się na wydanym trzy lata temu albumie Compass. Utwory Lidella straciły polot przywalone ciężarem aranżacji i kompozycyjnym przekombinowaniem.
Z muzyki zniknęła zwiewność, przebojowość, songwriterski talent oraz radosny, przebojowy flow, znane tak dobrze z poprzednich albumów.


Na najnowszym albumie nazwanym po prostu Jamie Lidell słońce znów zaczyna przebijać przez chmury i choć daleko jeszcze do tego, by rozkoszować się jego gorącymi promieniami, można mieć nadzieję na ocieplenie aury.

Zamieszkały obecnie w stolicy country - Nashville - Brytyjczyk nie eksploruje bynajmniej kowbojskich brzmień  nagrywając swojej wizji alt country, a wciąż pozostaje wierny fascynacji funkiem i soulem lat 80tych, oraz brzmieniami electro, które odbijają się echem w jego nagraniach już od czasów projektu Super Collider.  

Album Jamie Lidell brzmi jak krzyżówka Stewiego Wondera i Bootsy Collinsa z Jimmym Edgarem. Jednak zamiast elegancji i lekkości electrofunkowych kompozycji, bardziej zauważalne jest posługiwanie się przez Brytyjczyka ogranymi kliszami wyeksploatowanego już mocno vintage popu z całą swoją nieznośną hałaśliwością i przepychem a'la Outkast, czy Gnarls Barkley.

Mój odbiór tej płyty jest mocno ambiwalentny Z jednej strony dostrzegam kilka potencjalnie przebojowych refrenów, które przywołują czasy świetności Lidella, z drugiej zaś pozbawione są one charakterystycznego dawnego błysku, który tchnął by w te piosenki życie. Brak polotu i swobody komponowania sprawia, że płyta brzmi wtórnie i jałowo, jak soul pozbawiony namiętności czy funk pozbawiony flow. 
Tym zaś, co przede wszystkim psuje mi odbiór tej płyty są podobnie jak w przypadku Compass przekombinowane aranżacje, które tak mocno zaabsorbowały Jamiego, że zupełnie zapomniał o dobrych, wpadających w ucho melodiach.

Jamie Lidel to płyta głośna, momentami wręcz rubaszna, próbująca taranem przebić się w łaski słuchacza. Płyta, na której nadmiar pomysłów i aranży prowadzi do chaosu i zmęczenia. Zupełnie jakby Jamie zapomniał, że czasem aby powiedzieć więcej trzeba powiedzieć mniej.



JAMIE LIDELL - Jamie Lidell
Warp 2013

3 komentarze:

  1. Długo zastanawiałam się jak napisać to co czuję względem muzyki J. Lidella. Mnie także podobały się poprzednie płyty - najeżone przebojami, coś co się bardzo rzadko ostatnimi muzycznymi czasami zdaża, kiedy płytę promuje jeden godny uwagi przebój a reszta utworów po prostu na płycie... jest.To były fajne, jazzująco, soulowe kawałki z Prince'owym zaśpiewem. Wygodne i pewne. Ale po koncercie J. Lidella muszę napisać, że takie "pewniaki" nie są w jego stylu. On lubi łamać dźwięki, wyginać tonację, zapętlać sample bez końca. Od tego zaczynał. I to kontynuuje - może w bardziej pokręconej, niepokojącej oprawie dźwiękowej. W ostatniej audycji Gilles'a Petersona mówił, że jego muzyka jest czymś na radia - on zmienia tylko stacje radiowe.
    Myślę, że kawałki z ostatniej płyty brzmią bardziej elektronicznie wręcz housowo(!). Fajnie brzmi jego kolaboracja z Brandt Brauer Frick, ale to zupełnie inny kawałek muzyki niż ten, do której zdążył nas przyzwyczaić.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jestem pod wrażeniem twojego komentarza i jego ciekawych wniosków. Ja osobiście jestem fanem przebojów i uwielbiam kawałki wpadające w ucho. Problem w tym, że z nowej płyty Lidella nic do ucha mi się nie przymila i właśnie na tym opieram swoją reckę.
    Polecam jego utwór na nowej płycie Atom TM

    OdpowiedzUsuń
  3. Komentarz nie miał na celu przedstawienia mnie jako tej opierającej się działaniom "Ohr­wurms". Nadal śpiewam sobie jego kawałki z płyt poprzednich pod prysznicem. Z tą płytą tak nie będzie. Trudno.Wrócę do śpiewania kawałka "Debra" Becka. Utwór "I love U" przesłuchałam. Magia wokalu. Dziękuję.

    OdpowiedzUsuń