Mam nadzieję, że się mylę, ale bohater dzisiejszej recki najlepsze lata ma już za sobą. Mam nadzieję, że moje wrażenia nie okażą się prorocze, gdyż wciąż z wielką radością sięgam do lat świetności Jamiego, który za czasów Multiply, czy Jim sprawiał, że nawet w tak szary przednówkowy dzień jak dziś rozbłyskiwało słońce.
Popsuło się na wydanym trzy lata temu albumie Compass. Utwory Lidella straciły polot przywalone ciężarem aranżacji i kompozycyjnym przekombinowaniem.
Z muzyki zniknęła zwiewność, przebojowość, songwriterski talent oraz radosny, przebojowy flow, znane tak dobrze z poprzednich albumów.
Popsuło się na wydanym trzy lata temu albumie Compass. Utwory Lidella straciły polot przywalone ciężarem aranżacji i kompozycyjnym przekombinowaniem.
Z muzyki zniknęła zwiewność, przebojowość, songwriterski talent oraz radosny, przebojowy flow, znane tak dobrze z poprzednich albumów.
Na najnowszym albumie nazwanym po prostu Jamie Lidell słońce znów zaczyna przebijać przez chmury i choć daleko jeszcze do tego, by rozkoszować się jego gorącymi promieniami, można mieć nadzieję na ocieplenie aury.
Zamieszkały obecnie w stolicy country - Nashville - Brytyjczyk nie eksploruje bynajmniej kowbojskich brzmień nagrywając swojej wizji alt country, a wciąż pozostaje wierny fascynacji funkiem i soulem lat 80tych, oraz brzmieniami electro, które odbijają się echem w jego nagraniach już od czasów projektu Super Collider.
Album Jamie Lidell brzmi jak krzyżówka Stewiego Wondera i Bootsy Collinsa z Jimmym Edgarem. Jednak zamiast elegancji i lekkości electrofunkowych kompozycji, bardziej zauważalne jest posługiwanie się przez Brytyjczyka ogranymi kliszami wyeksploatowanego już mocno vintage popu z całą swoją nieznośną hałaśliwością i przepychem a'la Outkast, czy Gnarls Barkley.
Mój odbiór tej płyty jest mocno ambiwalentny Z jednej strony dostrzegam kilka potencjalnie przebojowych refrenów, które przywołują czasy świetności Lidella, z drugiej zaś pozbawione są one charakterystycznego dawnego błysku, który tchnął by w te piosenki życie. Brak polotu i swobody komponowania sprawia, że płyta brzmi wtórnie i jałowo, jak soul pozbawiony namiętności czy funk pozbawiony flow.
Tym zaś, co przede wszystkim psuje mi odbiór tej płyty są podobnie jak w przypadku Compass przekombinowane
aranżacje, które tak mocno zaabsorbowały Jamiego, że zupełnie zapomniał
o dobrych, wpadających w ucho melodiach.
Jamie Lidel to płyta głośna, momentami wręcz rubaszna, próbująca taranem przebić się w łaski słuchacza. Płyta, na której nadmiar pomysłów i aranży prowadzi do chaosu i zmęczenia. Zupełnie jakby Jamie zapomniał, że czasem aby powiedzieć więcej trzeba powiedzieć mniej.
Jamie Lidel to płyta głośna, momentami wręcz rubaszna, próbująca taranem przebić się w łaski słuchacza. Płyta, na której nadmiar pomysłów i aranży prowadzi do chaosu i zmęczenia. Zupełnie jakby Jamie zapomniał, że czasem aby powiedzieć więcej trzeba powiedzieć mniej.
JAMIE LIDELL - Jamie Lidell
Warp 2013
Długo zastanawiałam się jak napisać to co czuję względem muzyki J. Lidella. Mnie także podobały się poprzednie płyty - najeżone przebojami, coś co się bardzo rzadko ostatnimi muzycznymi czasami zdaża, kiedy płytę promuje jeden godny uwagi przebój a reszta utworów po prostu na płycie... jest.To były fajne, jazzująco, soulowe kawałki z Prince'owym zaśpiewem. Wygodne i pewne. Ale po koncercie J. Lidella muszę napisać, że takie "pewniaki" nie są w jego stylu. On lubi łamać dźwięki, wyginać tonację, zapętlać sample bez końca. Od tego zaczynał. I to kontynuuje - może w bardziej pokręconej, niepokojącej oprawie dźwiękowej. W ostatniej audycji Gilles'a Petersona mówił, że jego muzyka jest czymś na radia - on zmienia tylko stacje radiowe.
OdpowiedzUsuńMyślę, że kawałki z ostatniej płyty brzmią bardziej elektronicznie wręcz housowo(!). Fajnie brzmi jego kolaboracja z Brandt Brauer Frick, ale to zupełnie inny kawałek muzyki niż ten, do której zdążył nas przyzwyczaić.
Pozdrawiam.
Jestem pod wrażeniem twojego komentarza i jego ciekawych wniosków. Ja osobiście jestem fanem przebojów i uwielbiam kawałki wpadające w ucho. Problem w tym, że z nowej płyty Lidella nic do ucha mi się nie przymila i właśnie na tym opieram swoją reckę.
OdpowiedzUsuńPolecam jego utwór na nowej płycie Atom TM
Komentarz nie miał na celu przedstawienia mnie jako tej opierającej się działaniom "Ohrwurms". Nadal śpiewam sobie jego kawałki z płyt poprzednich pod prysznicem. Z tą płytą tak nie będzie. Trudno.Wrócę do śpiewania kawałka "Debra" Becka. Utwór "I love U" przesłuchałam. Magia wokalu. Dziękuję.
OdpowiedzUsuń