poniedziałek, 26 lutego 2018

„Fascynuje mnie dźwięk odległych dyskotek” - o nagraniach terenowych opowiada Tomek Mirt

Foto: Tomek Mirt i Magda Ter

Jak wygląda selekcja i montaż nagrań w przypadku twoich field recordingowych wydawnictw?

Tomek Mirt: Montaż jest banalnie prosty, staram się by nagrania pozostały w nietkniętym stanie, wycinam interesujący fragment, robię wyciszenia na początku i końcu. Unikam przerw między trackami, jeśli łączą się w logiczną całość. Nieraz muszę wyrównywać poziomy - brak mi jeszcze dyscypliny by zawsze nad tym panować podczas nagrań, no i pewne niezgodności wychodzą dopiero przy miksie. Wspominam o tym bo wiem, że niektórzy mają ustalony punkt odniesienia tak by mieć pewność, że nic nie będzie głośniej lub ciszej niż w rzeczywistości - staram się zachować tu równowagę, ale nie podchodzę do tego dogmatycznie. Paradoksalnie nieraz trochę trzeba oszukać, żeby było bardziej realistycznie. Standardowym zabiegiem jest usuwanie niskich częstotliwości z poza pasma akustycznego – ale nawet tego nie stosuję zawsze. Jest jeden wyjątek od tego co mówię - nagrania z Tarutao, które robiłem pod wodą i wymagały sporo cięcia, bo ryby dziobały hydrofon, musiałem usunąć dziesiątki pyknięć, sygnały nagrywane hydrofonem bardziej też szumiały, a to było rażące w stosunku do reszty nagrań więc wymagało zastosowania korekcji.

Selekcja to najbardziej żmudne zajęcie, bo mam słabą pamięć do istotnych szczegółów w nagraniach, a w terenie trudno o dbałość w nazywaniu plików i opatrywanie ich komentarzami. Zwykle po nagraniach usiłuję to zrobić, ale kręcenie gałką w rejestratorze i nazywanie plików literka po literce zwykle mnie szybko zniechęca. Efektem sesji bywają godziny nagrań, mniej lub bardziej udanych - raz kilkadziesiąt plików po kilkadziesiąt sekund - minutę, innym razem pojedyncze długie ujęcia. Nawet te nieudane mogą mieć jakiś ciekawy fragment więc warto wszystkiego uważnie posłuchać, a skupienie się w tym wypadku bywa wyzwaniem. Przy miksowaniu płyt zdarzyło mi się 2-3 razy, że miałem ciekawe kilka sekund, które musiałem dodać do innego nagrania, oczywiście z tej samej lokalizacji i czasu. Staram się unikać tego typu montażu, ale nieraz mam coś wyjątkowego w postaci takiego skrawka. Z tego co mówię wychodzę trochę na purystę fieldrecordingowego, unikającego edycji etc. ale to tylko metoda, którą sam przyjąłem i nie chce jej faworyzować w szerszym kontekście, tym bardziej komuś narzucać. Tak mi jest łatwiej.

Układając materiał robisz to pod kątem narracji i dramaturgii?

TM. Staram się stworzyć jakąś przekonującą całość, nie będącą tylko obrazem konkretnego miejsca. Źle mi się to kojarzy, bo egzotyczne nagrania łatwo postrzegać wyłącznie jako ładne widokówki. Zależy mi na bardziej uniwersalnym przekazie. Zawsze traktuję płytę jako nadrzędny byt, nie tylko w przypadku fieldrecordingu. Nie jest jednak tak, że mam w głowie jakąś tezę pod którą układam nagrania - one same się układają i wtedy zastanawiam się czy jest to zbieżne z jakimiś moimi obserwacjami, którymi całość mogę obarczyć jako myślą przewodnia. Zwykle układając je mam do dyspozycji bogatszy materiał niż w przypadku muzyki, więc łatwiej mi testować różne warianty, każda z płyt ma inną konstrukcje. Jak wspomniałem mam słabość do płynnych, długich przejść, ale z drugiej strony bardzo mi się podobała zgrzebność i ostre cięcia na płycie Rafała Kołackiego z Calais - dobrze to tam działało. Nie chcę powtarzać tej samej liniowej konstrukcji, gdzie wszystko niespiesznie zdążą do kulminacji. A „Winter Day on Tarutao” jest tu dobrym przykładem - liniowość tego co dzieje się na wyspie jest przecinana tym co pod wodą, wydaje mi się, że to dobrze działa rozbijając całość, ale też dając nowe możliwości do interpretacji. Płyta z Wietnamu to dwie części, których zestawienie niesie ze sobą pytanie o ich relację - czy cywilizacja i natura dźwiękowo tworzą silny kontrast? Obydwie części utrzymują podobny poziom natężenia, ale są utkane z dźwięków, które utrudniają jakąkolwiek odpowiedź... przynajmniej tak ja zakładałem i tak to odbierałem… Wszystkie płyty mają jakąś konstrukcję, nie są chaotycznym workiem dźwięków, ale dramaturgia, narracja to tylko jeden aspekt, chyba najważniejsze jest dla mnie brzmienie…

Planowanie bywa w field recordingu rozczarowujące - atrakcyjne założenia mogą zniweczyć drobiazgi. Coś co wydaje się nam ciekawe brzmieniowo, co sobie jako takie wyobrażamy, w rzeczywistości może być błahe i pozbawione charakteru.

Nagrywając w ustalonej lokalizacji masz gotowy scenariusz, czy idziesz na żywioł, podążając za dźwiękiem?

TM. Większością tego co robię rządzi chaos i przypadek. Planowanie bywa w field recordingu rozczarowujące - atrakcyjne założenia mogą zniweczyć drobiazgi. Coś co wydaje się nam ciekawe brzmieniowo, co sobie jako takie wyobrażamy, w rzeczywistości może być błahe i pozbawione charakteru. Długi czas chciałem zrobić nagrania w okolicach Sai Mun - tajskiej wioski znanej z produkcji gongów - wydawało mi się to ciekawe, ekstremalne w pewnym sensie - piece, huk kutego metalu, potężny dysonans strojonych świątynnych gongów. Same tajskie gongi są ciekawe, bo bliższe tym z indonezyjskiego gamelanu niż popularnym w Europie, chromatycznie strojonym, tam tamom. Niektóre brzmią niesamowicie szlachetnie inne jak pokrywa kosza na śmieci. Kilka dni temu dotarłem do celu, ale nic z tego nie było tak spektakularne. Całość niewiele różniła się od zwykłego zakładu blacharskiego przy ruchliwej drodze - elektryczne szlifierki i huk silników plus pojedyncze uderzenia w gongi. Upiornie wysoka temperatura z początkowym silnym zawodem stępiła mój entuzjazm i spowolniła moje działania. Pewne rzeczy wydają nam się proste, a niekoniecznie takie są. Z innej beczki - zachęcony nagraniami ryb z rafy koralowej i niesamowitymi odgłosami pękającego lodu, które zrobił Chris Watson, kupiłem hydrofon do podwodnych nagrań. Zamawiałem go w przeddzień wyjazdu na Tarutao, więc liczyłem na nagrania pobliskiej rafy. Pierwsze próby jeszcze w Polsce nie nastrajały optymistycznie - lód na Bugu zdawał się być zupełni niemy. Podobnie było ze wspomnianą rafą, kiedy straciłem nadzieję sytuacje uratowało wysychające starorzecze na wyspie - to, że cokolwiek słyszę tak mnie zaskoczyło, że myślałem, że to usterka sprzętu. Wolę więc jechać z pustą głową i być zaskakiwany, dźwięk jest abstrakcyjny, a w naszej głowie szybko nabiera kształtów i znaczeń, spodziewamy się niesamowitych rzeczy. Pojawia się pytanie po co to robimy - jeśli chodzi nam tylko o dokumentacje pewnej sfery, kolekcjonowanie obrazów, bez wartościowania, to trudno o wielkie rozczarowanie, ale jeśli szukamy brzmień, jakiegoś przeżycia, emocji jest zupełnie inaczej. Oczywiście jeśli planujesz jakiś wyjazd pod kątem nagrań, warto się dobrze przygotować, wiedzieć jak najwięcej o miejscu o swoich możliwościach, ale też dobrze przemyśleć wszystko technicznie - problemy z drobiazgami typu baterie, statywy, osłony przeciwwietrzne, mogą udaremnić wiele nagrań. Z drugiej strony, lepiej zabrać tylko to co niezbędne i skupić się na nagraniach. Przed wyjazdem zawsze wydaje się, że coś tam jeszcze się przyda, ale czy będziesz to nosił ze sobą w upale? To co mnie zawsze pociągało w nagraniach to nieprzewidywalność, która zmusza nas do ciągłej koncentracji, przeniesienia akcentu z patrzenia, na słuchanie, zaskoczenie, wytrącenie z codziennych torów.

To co mnie zawsze pociągało w nagraniach to nieprzewidywalność, która zmusza nas do ciągłej koncentracji, przeniesienia akcentu z patrzenia, na słuchanie, zaskoczenie, wytrącenie z codziennych torów.


  

Muzyczność krajobrazu jest bardzo obecna w twoich nagraniach. Czy twoje ekspedycje motywowane są pragnieniem poszukiwania muzyki w naturze?

TM. Nie szukam muzyczność na siłę, choć może tak odbieram dźwięk i jest to silniejsze ode mnie i podświadome. Nie słucham tych nagrań w sposób w jaki słucham muzyki - chyba częściej jest w drugą stronę. Kiedy trochę poważniej zacząłem traktować nagrania terenowe, postanowiłem kupić mikrofon kierunkowy - wydawało mi się, że dzięki temu będę mógł wyizolować to co mnie interesuje. Po zaledwie kilku nagraniach byłem bardzo rozczarowany, dotarło do mnie, że ważna jest dla mnie przestrzeń, otoczenie, interakcja, to jak elementy dźwiękowego krajobrazu się dopełniają - w ogóle krajobraz, a nie pojedyncze jego elementy. Z tego co mówię pewnie wynika potrzeba poszukiwania pewnej kompozycji, może nawet jakiejś harmonii, która wiąże się z muzycznością, ale wolę myśleć o tym jak o pewnej konstrukcji, która zajmuje pewną przestrzeń i trwa określony czas. Podświadomie wyszukuję nieraz powtarzalne elementy, rytm, ale to jest porządek, który można odnieść, tak do muzyki jak i architektury, obrazu - to coś szerszego niż muzyczność. Muzyczność rozumiana jako harmonijność wydaje mi się czymś zamkniętym w jednym, dwóch wymiarach, tymczasem zachwyca mnie mnogość wymiarów tego co słyszę, to, że można to interpretować na wielu poziomach. Jak wspomniałem, zwracam uwagę na brzmienie, tak jak słuchasz instrumentu dla jego brzmienia, nie dla melodii, rytmu który gra, interesuje ciebie wtedy jak brzmi w różnych przestrzeniach, przy różnej artykulacji. Pamiętam dźwięk dzwonka przy przejeździe kolejowym, jakiś kilometr od mojego domu, w nocy, w ciszy było go słychać z długim, pięknym pogłosem, tracił urok z bliska. „Songs & Prayers” może być pozornie w kontrze do tego co mówię, bo w dużym procencie to nagrania muzyki, ale nie jest to poszukiwanie muzyczności, czy field recording rozumiany tak jak nagrania Lomaxa, chodzi mi właśnie o brzmienie, o to wszystko co jest pozamuzyczne i jest swoistym "rezonansem" lub filtrem który muzyka wyzwala i przez który jest modyfikowana. To może być zwykły pogłos, ale i reakcja ludzi. Zakładając saamleng chciałem uciec od aspektu muzycznego field recordingu, uważam, że słuchanie nagrań terenowych tak jak słucha się muzyki nie ma sensu. Może lepiej traktować je jak audiobooki? Wtedy jednak zaczynasz słuchać tak jak słuchasz mowy - szukasz treści. Czy to wszystko jest w ogóle ważne?

Czemu nasłuchujesz głównie na "peryferiach świata", a nie w jego centrum?

TM. Trochę przypadek, Z drugiej strony zawsze intrygowała mnie idea czwartego świata przedstawiona przez Jona Hassella i czuję, że miasta typu Bangkok są jakimś ucieleśnieniem tego - trywializując - masz wrażenie bycia na planie Blade Runnera, miks kultur, tradycji, hi tech i niezwykła zgrzebność. Jadąc pierwszy raz do Azji nie miałem planu. Dzień przed wylotem pomyślałem, że warto zrobić upgrade sprzętu. Na miejscu byłem absolutnie oszołomiony, nie spodziewałem się, że aż tak mnie to wszystko uderzy, właśnie od strony dźwiękowej, skończyło się zakładaniem labelu i wyprzedawanie instrumentów, żeby mieć na kolejny upgrade mikrofonów etc. Teraz już trochę inaczej podchodzę, ale pierwszy raz był kompletnym szokiem, wszystko było wyraźne, intensywne, inne, ciekawe nagrania same się robiły. Czuję już głód czegoś innego, więc Azja, mam nadzieję, jest tylko jednym etapem. Pewnie uda mi się ruszyć w nowym kierunku, ale mówiąc o etapie myślę o zupełnie innych nagraniach, niekoniecznie obarczonych egzotyką i powiązanych z miejscem. Mam też wrażenie, że Azja to centrum, a nie peryferia. Wszystkie miasta typu Bangkok, Kuala Lumpur, Singapur, nawet dość prowincjonalne Hanoi zdają się dawać wgląd w przeszłość i przyszłość na raz.

Co Cię najbardziej dźwiękowo poruszyło w Azji, skąd pochodzi gro twoich nagrań? Upodobałeś sobie to miejsce z jakiegoś szczególnego powodu?


TM. Powód jest dość błahy - Azja jest dość oczywistym kierunkiem stosunkowo łatwej ucieczki poza Europę. Trudno mi usiedzieć dłużej w jednym miejscu, więc odpowiada mi różnorodność i kontrasty Azji. Soundtrack do tego jest równie barwny, nie sposób nie słuchać. Polska jest niezwykle cichym miejscem, mieszkając na przedmieściach nieraz ciszę zakłóca tylko pomruk aut, jednostajny, zrównoważony, niski dron, nieporównywalny z intensywnością południowo wschodniej Azji. Nie czuję się jakimś specem od Azji, nawet jeśli staraliśmy się wybierać miejsca nieoczywiste to zwiedziliśmy ledwie kilka turystycznych państw. Staramy się wchodzić w różne zaułki, boczne uliczki, w miastach zwykle zamiast głównych atrakcji szukamy czegoś nietypowego, zamiast targowisk z tym wszystkim co przyciąga turystów bardziej interesują mnie te dla lokalsów, z tonami badziewia do komórek, albo trybów do nie wiadomo czego. Jak świątynie to bardziej typu Licheń, na przykład w Hat Yai, w Tajlandii stoi spora pagoda wykonana z chromowanych rurek obwieszonych dzwonkami – zupełnie absurdalne przeżycie typu koniec internetu. Niezwykły jest kicz w każdej postaci, cała ta drobna zgnilizna.

Dźwiękowa ekologia jest dla mnie interesująca - robią na mnie wrażenie działania Hemptona, ale też drobiazgi, na które co i rusz się natykam - głosy ptaków są od lat coraz wyższe bo zagłuszają je dźwięki cywilizacji i muszą się przystosować, ptaki które naśladują odgłosy zaczynają naśladować piły motorowe, alarmy.

Starasz się ukryć cywilizację w swoich nagraniach?

TM. Nie, to jest coś czego trochę nie rozumiem, a co się powtarza - wrażenie, że skupiam się na przyrodzie. Może to wyraźniejsze jest, kiedy spojrzysz na nagrania, które udostępniam cyfrowo, ale „Bikes in Hanoi”... jest właśnie o tym jak się ma ludzka audiosfera do tej "naturalnej", tak jak wspominałem. Dźwiękowa ekologia jest dla mnie interesująca - robią na mnie wrażenie działania Hemptona, ale też drobiazgi, na które co i rusz się natykam - głosy ptaków są od lat coraz wyższe bo zagłuszają je dźwięki cywilizacji i muszą się przystosować, ptaki które naśladują odgłosy zaczynają naśladować piły motorowe, alarmy. To jest smutne, ale i niezwykłe. Interesują mnie pola graniczne, coś co jest rodzajem zakłócenia. Nie chcę być zaszufladkowany jako ktoś kto nagrywa ładne rzeczy w Azji - to trochę przypadek, że tam się znalazłem. Pogodziłem się z tym, że mam słabość do estetyzowania wszystkiego. Wracając jeszcze do kwestii cywilizacji - ostatnia płyta saamleng, to głównie cywilizacja - po powrocie z Nepalu, słuchając nagrań stwierdziłem, że najbardziej mnie zainteresowało, jak nowoczesność przenika prostą i tradycyjną muzykę, jak ona istnieje w praktycznie użytkowej formie modlitw, jak jest poddawana amplifikacji, której jakość jest na pograniczu usterki/przesterowania, to jak ta muzyka istnieje w przestrzeni, kontekst reakcji - niemal na samym początku płyty jest nagranie zabawy, coś co zdaje się być jakimś bolywoodzkim muzakiem, przez śpiew i okrzyki ludzi nabiera innego wymiaru. Dalej jest nagranie odległej muzyki zrobione w Katmandu wieczorem - zawsze mnie fascynował dźwięk odległych dyskotek, to jak wieczorem w mieście, pogłos, setki odbić zacierają czytelność dźwięku. To według mnie dotyka najważniejszych dziś aspektów naszej cywilizacji - tego jak nierównomiernie się rozwijają różne jej aspekty, jak tradycja adaptuje nowoczesność jednocześnie z nią walcząc, dosłownie przedwczoraj pod jedną ze świątyń w Bangkoku kupiłem pierwowzór Budda machine - siermiężnie wykonane urządzenie odtwarzające w pętli fragmenty pieśni religijnych, modlitw, miarowy stuk świątynnych bębnów, do tego jest "telewizorek" z przesuwającą się podświetloną kliszą ukazującą różne wizerunki Buddy, taka plastikowa Maryjka na wodę święconą na sterydach. Wspominam o tym bo to jest nasza cywilizacja miksująca wszystko - pragmatyzm, zacofanie i technologię, wzniosłe idee w skarlałym opakowaniu, kicz. Buddyzm czy hinduizm ze swoimi kiczowatymi świątyniami nie ustępuje polskiemu katolicyzmowi, ale ma jeden niesamowitą rzecz, wszystkie młynki, gongi, dzwony, bębny, które pozostają do dyspozycji wiernych. To jest bardzo pociągające dźwiękowo, a zarazem nie jest tym czego nieraz oczekujemy. Myślimy o medytacyjnym charakterze jakiś ostojach ciszy w których jedynie powoli wybrzmiewają te instrumenty. Tymczasem to jest, jak to elektryczne pudełeczko - często pełne fałszywych tonów, zgiełku chaotycznego dzwonienia, niemal maszynowego zgrzytu, przy dodatkowym akompaniamencie zarzynanych skuterów - każdy z tych dźwięków ma czysto pragmatyczny cel, by jakiś wyższy byt komuś coś dał. Mamy więc drobne urządzenia służące do poprawy naszego bytu, za sprawą dość abstrakcyjnych wibracji, ruchu, dźwięku - to chyba kwintesencja naszej cywilizacji. Nie mówię tego wszystkiego, żeby wypierać się fascynacji przyrodą, kieruję się nieco innym kluczem. Wszystko co brzmi ciekawie jest dla mnie interesujące.

 
Co jest dla ciebie najciekawsze; proces nagrywania, miks materiału, czy odsłuch nagrań? 

TM. Zdecydowanie nagrywanie, właściwie sam proces słuchania. Kiedy patrzysz przez obiektyw masz zawężony obraz, mikrofon zdaje się działać odwrotnie, potęguje wszystko, ale też powoduje pewną kompresję dynamiki. To jest trochę hipersłuchanie. Mając słuchawki na uszach, podświadomie masz wrażenie izolacji, która zmusza mózg do bardziej analitycznego słuchania.

Miks jest przyjemnym obowiązkiem - to ostatni etap kiedy tych nagrań wnikliwie słucham i odkrywam ukryte drobiazgi, kiedy całość jest gotowa sporadycznie do niej wracam, zwykle w kontekście kolejnych projektów. Słuchanie czegoś nad czym pracuje wiąże się z pewną euforią, potem to mija. Pierwszy odsłuch nagrań bywa ciekawy, ale może być też rozczarowujący, nawet jeśli nagrywasz w skupieniu, wiele potrafi umknąć uwadze, raz to dobrze, bo odkrywasz kolejne ciekawe plany, innym razem niekoniecznie, bo schrzaniłeś nagranie źle ustawiając mikrofony. Jest też wiele zjawisk psycho-akustycznych które okazują się niemożliwe lub bardzo trudne do reprodukcji i coś niesamowitego na żywo odtworzone z głośników blaknie.

Mam tyle czasu co wojenny reporter - spocony rzucam niedopity napój, żeby wydobyć sprzęt chwilę po idealnym ujęciu.

Twoje realizacje brzmią potężnie i bardzo intensywnie, a także niezwykle wręcz klarownie. Jak wygląda u Ciebie etap postprodukcji? W jakim zakresie przy pracy nad rejestracjami wykorzystujesz swoje doświadczenie studyjno-muzyczne?

TM. Doświadczenie studyjno-muzyczne nauczyły mnie dbałości o materiał wyjściowy, to jest trudne zarówno przy improwizacji jak i nagraniach robionych ad hoc. Nie wiem czy w potężnym brzmieniu jest moja wielka zasługa - wybieram zwykle techniki mikrofonowe podkreślające stereofonię i przestrzenność nagrań, ale tak jak wspominałem w studiu unikam szczególnych sztuczek. Kilka lat praktyki doprowadziło mnie do punktu w którym mam swój ulubiony zestaw, który jest dość minimalny, bo to tylko recorder i para dookolnych mikrofonów. Kiedy zaczynałem grać byłem pod dużym wpływem tego co robił Plank, Faust, idei studia jako instrumentu, teraz raczej staram się postprodukcję minimalizować i w nagraniach i w muzyce, to wiele ułatwia. W studiu zwykle unikałem nagrań mikrofonowych jak ognia, bo przy dyskusyjnej akustyce, słabym sprzęcie i umiejętnościach były z tym zawsze problemy. Dziś raczej do studia przenoszę doświadczenia z terenu, ale to cały czas są dwa światy. Być może byłoby trochę inaczej gdybym częściej siedział w głuszy lub nagrywał jakieś statyczne obiekty, mógłbym spędzić wtedy godzinę szukając idealnego ustawienia mikrofonów, tymczasem zwykle mam tyle czasu co wojenny reporter - spocony rzucam niedopity napój, żeby wydobyć sprzęt chwilę po idealnym ujęciu. Jest oczywiście kilka uniwersalnych tricków, które tyczą się każdego nagrania i jeśli wcześniej nie stykałbym się z programami do edycji dźwięku byłoby mi trudniej, sporo czasu zajęła mi nauka nienadużywania korekcji, pewnie bym zrobił sporo głupich rzeczy nie zdając sobie sprawy jak działają kompresory, limitery etc… Chyba większość tych studyjnych doświadczeń ma nieco filozoficzny charakter - mniej to lepiej, ha ha.

Jest coś takiego w procesie rejestracji, czego się unika, bądź się to nie sprawdza w nagraniach?

TM. To chyba zawsze zależy od celu, który chcesz osiągnąć, jest trochę technikaliów, na które lepiej uważać - nie przesterować nagrania i utrzymać je na sensownym poziomie głośności by szumy rejestratora nie były dokuczliwe, ustrzec się przed podmuchami wiatru. Jeśli masz studyjny background warto uświadomić sobie, że otoczenie to nie piec gitarowy i nieraz warto szerzej rozstawić mikrofony, przygotować się na większe skoki dynamiki. Większość osób rozpoczynających przygodę z nagraniami zacznie z prostym rejestratorem z wbudowanymi mikrofonami - warto eksperymentować z ustawieniem ich względem źródła, nie zawsze bliżej znaczy lepiej, ale trudno o ewidentne, jednoznaczne błędy. Warto z dystansem traktować nazwę handheld recorder - trzymanie go w ręku, w bezruchu przez 5-10 minut bywa wyczynem. Trzeba słuchać i znać ograniczenia sprzętu. Lepiej też wszystko sprawdzić samemu, można odkryć coś ciekawego.

Czy istnieje jakieś tabu towarzyszące praktykom nagrań terenowych, czy podczas rejestracji zdarzają się sytuacje, które wywołują dyskomfort u Ciebie, bądź wśród nagrywanych?

TM. Nie wiem czy istnieje jakieś tabu, pewnie w niektórych kręgach sprzętowych fetyszystów nagrywanie w zbyt niskiej rozdzielczości. Nie jest to chyba środowisko typu urban exploration z określonymi zasadami, które można by było złamać. Wystarczy zachować podstawowe zasady przyzwoitości. Jeśli chodzi o dyskomfort to oczywiście co innego, bo kiedy nagrywasz wśród ludzi, sterczysz ze sporym, poważnie wyglądającym mikrofonem w osłonie przeciwwietrznej chciałbyś być niezauważonym obserwatorem, a to niemożliwe, jeszcze gorzej kiedy jesteś obcy i zwracasz uwagę nawet bez mikrofonu. Nie każdy chce być nagrywany, tak jak nie chce być fotografowany. Z drugiej strony pytanie o pozwolenie zawsze kiedy masz nacisnąć record jest absurdem i raczej przeciwskuteczne.

Sam czułbym dyskomfort kiedy nagrania byłyby zestawiane tak by coś zakłamywać lub ewidentnie łamały czyjąś sferę prywatności. Głównie ze względów wygody mój zestaw jest mocno zminimalizowany, używam mikroskopijnych mikrofonów przyczepionych zwykle do rękawów, sam stanowię statyw - można powiedzieć, że ukrywam fakt, że coś nagrywam i to nie jest ok. Każdy jest jednak w stanie powiedzieć, kiedy przekracza granicę.


 
Strzeżemy głównie swojego wizerunku, dźwięk mało kogo obchodzi

Mikrofon wzbudza większe zaufanie niż obiektyw aparatu?

TM.  Mikrofon nie wzbudza zaufania, tak jak obiektyw - oczywiście raz jesteś ignorowany, raz nie, jeśli jest to kłopotliwe to dlatego, że ktoś zaczyna to komentować, żartować, ale to sporadyczne sytuacje, strzeżemy głównie swojego wizerunku, dźwięk mało kogo obchodzi. Zwykle jak nagrywam wśród ludzi jest tak wielki tłum, że nikt na to nie zwraca uwagi. To jest też dość banalna kwestia tego jak wygląda aparat i robienie zdjęć komuś, a jak wygląda mikrofon i nagrywanie.

  
Zgodziłbyś się z tezą, że nagrania terenowe, mające w szczególności zwrócić uwagę na nasze otoczenie dźwiękowe, pobudzają w pierwszej kolejności wyobraźnie wizualną?

TM. W pierwszej kolejności potrzebujemy obrazu, kiedy nasz mózg atakowany jest dźwiękiem w oderwaniu od niego stara się uzupełniać lukę. Nieraz zastanawiam się czy dobrze, że na okładkach saamleng są zdjęcia... mam gdzieś z tylu głowy pomysł na zebranie i zestawienie tak abstrakcyjnych nagrań by bez kontekstu były jak najbardziej mylące. Jest niewiele analogii pomiędzy naszymi zmysłami, tym jak ich używamy jak się adaptują do konkretnej sytuacji. Kiedy coś słyszymy, a nic nie widzimy czujemy niepokój. Wystarczy spojrzeć na zwierzęta, które często bez mrugnięcia znoszą wszelką muzykę a bardzo nerwowo reagują na field recordingi, nie polecam puszczać miałczenia swoim kotom. Sporo prezentacji field recordingów odbywa się w ciemności co jest w sumie zachętą do wizualizowania sobie tego co słyszymy…

Chciałbym jeszcze zapytać o tytuły i didaskalia towarzyszące nagraniom terenowym. W twoich wydawnictwach i w zdecydowanie większej części rejestracji na jakie natrafiłem istotnym punktem było udokumentowanie lokalizacji i czasu zapisu. Czy nagrania z field recordingami pozbawione tego odniesienia do czasu i miejsca tracą coś, np. swoją wiarygodność?

TM. Nie sądzę by nagrania pozbawione punktu odniesienia traciły cokolwiek. Miejsce i czas ułatwiają mi domknąć jakąś całość, ale to tylko tło tego co istotne. Trudno mi wypowiadać się za innych, nie zbliżam się nawet do jakiegoś autorytetu, ale sam pozostawiam ten punkt odniesienia, bo traktuję te płyty trochę reportażowo, ale to są zwykle tylko najogólniejsze sygnały, bez dokładnych dat, lokacji wyznaczanych z GPS. Tytułuję nagrania trochę bezwiednie, często w taki sposób jak je nazywam na własne potrzeby. Bo dla porządku chcę pamiętać, że to był wieczór, a tamto było nagrane w tej a nie innej świątyni. Mam sporo nagrań, których nie nazwałem i nie potrafię określić co to było, na co powinienem zwrócić uwagę, dźwięk jest szalenie abstrakcyjny. A Winter Day on Tarutao Island jest dość konkretnym sprecyzowaniem czasu i miejsca bo takie ujęcie tego materiału wydało mi się uczciwe - byłem tam dwa razy, zawsze w grudniu, nie mam pojęcia, czy dźwięki które wybrałem są reprezentatywne dla czegokolwiek więcej niż ten jeden zimowy dzień. Opakowanie tych dźwięków może robi im krzywdę. Warto słuchać brzmienia, subtelnych wibracji, które sprawiają, że pewne dźwięki w niepowtarzalny sposób istnieją gdziekolwiek i kiedykolwiek, wszędzie i zawsze są wiarygodne, nie miną. Właściwie są jakimś stałym punktem odniesienia. Muzyka, sztuka, zwłaszcza ostatnio, jest opętana aktualnością, pędem do przodu, póki nie pojawi się wyraźnie doskonalsza forma rejestracji i reprodukcji dźwięku te nagrania będą zawsze tak samo wiarygodne, zwłaszcza odarte z didaskaliów.

 
 
O NAGRANIACH TERENOWYCH CZYTAJ RÓWNIEŻ TU

- Film bez obrazu / Rafał Kołacki + Mirt

Foto: Tomek Mirt i Magda Ter

środa, 21 lutego 2018

Hub z recenzjami vol. 1 (2018) >>> PALCOLOR / MAZUT / CALINECZKA / IFS / MECH / DOCETISM / WE WILL FAIL / N K L O W / MOTHERTAPE / RADIO NOISE DUO / WSZYSTKO / PIOTR PŁOZ


Muzyka elektroniczna wydawana w Polsce (bądź przez polskich artystów za granicą) wciąż rośnie w siłę. Oczywiście wobec ogromu stylistycznych dyscyplin jakie się kryją pod terminem „muzyka elektroniczna”, muszę doprecyzować, że mam na myśli muzykę wydawaną w małych, niezależnych oficynach, często w niewielkich nakładach, bądź jedynie w sieci. To że rodzima myśl elektroniczna i eksperymentalna, oraz jej kulturotwórczy potencjał zdają się być szerzej niedostrzegalne wynika nie tylko z tego że ów progres rozwija się w marginalizowanych przez media niszach, ale również ze względu na rozdrobnienie gatunkowe i stylistyczne utrudniające ukazanie tych oddolnych ruchów jako jedno zjawisko. Zebrałem poniżej jedenaście różnorodnych wydawnictw, które ukazały się na przestrzeni kilku ostatnich tygodni, bądź premiera dopiero przed nimi. Nie każde jest w pełni udane, jednak znajdziecie tu dość szerokie spektrum interesujących poszukiwań na polu muzyki elektronicznej i eksperymentalnej.

PALCOLR „Wróg” / 2017 / Kosmodrone Rec

Muzyka Emila Macherzyńskiego (Palcolor) jest prosta i transparentna. Pozbawiona awangardowego nadęcia, rzewnej melancholii; nieschlebiająca gustom. Kompozycje pochodzące z „Wroga” są jak przeniesione w kapsule czasu i odhibernowane pierwszy raz od lat 90. kiedy to wczesne albumy Boards of Canada wywoływały rumieńce na policzkach, spragnionych nowych dźwięków słuchaczy. Macherzyński zręcznie unika, kontaktu z tym wszystkim co od tego czasu aż do dziś było aktualne w elektronice, jakby sam został zahibernowany przez te trzy dekady, choć wiadomo że Emil aktywnie udzielał się zarówno jako dziennikarz muzyczny, muzyk, wydawca, oraz jako animator, czynnie zaangażowany w funkcjonowanie rodzimej sceny niezależnej. Jak mało kto jest zatem zorientowany we wszystkich muzycznych hajpach ostatnich dekad. Godna podziwu przez to jest jego stylistyczna dyscyplina i nieuleganie pokusie tego co modne i na czasie. Modułowo układane kompozycje „Wroga”, zagęszczają się do gęstych transowych form, unikając jednak typowych patentów klubowej dramaturgii opartej na spiętrzeniach i wyciszeniach. Ikry tym nagraniom nie sposób odmówić; „Prima Tera, czy „Kush Komfort” nie pozostawią waszych nóg obojętnych na taneczne pokusy. Palcolor niemal jak bracia Hartnoll z Orbital, plecie z prostych form hipnotyzujące struktury, oparte na oszczędnych partiach automatów perkusyjnych, łagodnie pełzających liniach basu, oraz wachlarzu rozłożystych analogowych brzmień. Podstawą jest pętla i plama, między którymi autor poszukuje harmonii. W kulturze w której głównym nurtem pozostaje deformacja i reinterpretacja, proste patenty Palcolora powinny widowiskowo odcinać się od tła, tymczasem giną w zgiełku i nawale nowych dźwiękowych bodźców. Być może brak tym utworom nieco przebojowości, bądź charyzmy, ale nie można odmówić im precyzyjnego warsztatu i autorskiej świadomości, pozwalającej stworzyć koherentny i w pełni wiarygodny koncept stylistyczny. Płyta Emila to trudny do uchwycenia fenomen, dla którego kluczem do zrozumienia będzie porzucenie współczesnych przyzwyczajeń do gonienia w muzyce za tym co nowe, dziwne i ekstremalne.

  
MAZUT „Atlas” / 2018 /BDTA

„Atlas” skrzy elektrycznością i klepie niczym wypity na czczo sześciopak energiksów. Gdy podsumowując ubiegły rok w rodzimej muzyce zasugerowałem jakoby Mazut nie nagrał do tej pory dobrej płyty, nie żartowałem. Jeśli mierzyć bowiem wszystkie wydawnictwa duetu Starzec - Turowski, przez pryzmat najświeższej premiery, to nie sposób potraktować ich inaczej niż demo, czy przedpremierowe wprawki, które równie dobrze mogłyby spoczywać w archiwach na dyskach obu twórców, bez straty dla ludzkości. Krotochwilne zajawki na sekwencer, automat perkusyjny, tekstury i manifesty polityczne raziły dotąd swoją szkicowością. Jeśli chodzi o przepis na muzykę duetu to zmieniło się niewiele. A jednak, zmieniło się wszystko. „Atlas“ jest absolutną petardą trzymającą za gardło od pierwszej do ostatniej minuty. Rządzi tu bezkompromisowość, rozmach, napędzana intensywnym tempem dramaturgia i podszyta chłodem przebojowość, będące wynikiem przecięcia się kilku syntetycznych stylistyk jak ebm, industrial, czy electro. Kostropate struktury, gęste drony, noisowe rezonacje, kwaśne arpeggia, czy gęste linie basu z impetem niesione na ciężkich  perkusjonaliach, wybrzmiewają z głośników z zaskakująca lekkością. Jest to zasługą doskonale zniuansowanego brzmienia i niespotykanej dotąd w nagraniach Mazutu selektywność materiału. Pomimo tej krystalicznej wręcz produkcji zespół nie traci nic ze swojego drapieżnego charakteru.

  
CALINECZKA „Wydatek neutronów podczas pobudzonej wybuchowo kompresji deuter​-​tryt w układzie cylindrycznym z warstwą o dużej inercji” / 2018 / Szara Reneta

Tytuł tego wydawnictwa ma duży potencjał aby być dłuższy, od opisu jego dźwiękowej zawartości. Statyczny, przeszywający burdon, uchwycony w różnych fazach gęstości. To w zasadzie mógłby być koniec recenzji, gdyby dotykała samej warstwy audio. Ascetyczny charakter nagrania udanie wymyka się jakiejkolwiek ocenie estetycznej. Można oczywiście pozostać przy ściśle fonicznym odbiorze kasety, ale można również dostrzec w tym monotonnym i monochromatycznym snopie dźwięku intrygujacy artystyczny gest. Dron funkcjonuje tu bowiem na zasadzie akuzmatycznej rzeźby, dobitnie wyrażającej prawdę o autonomiczności dźwięku, i jego nieuwikłaniu w semantykę. Ot surowy, elektryczny burdon o nieco chropowatej fakturze, trwa sobie w czasie nie zdradzając nic o sobie i okolicznościach swojego wybrzmiewania. Dodatkowo istotnym elementem kasety Calineczki, czyli Michała Stańczyka, artysty od ponad dekady tworzącego minimalistyczne dronowe obiekty dźwiękowe, jest kontekst nośnika, na który został nagrany materiał. Zwięźle ujmuje to wydawca kasety; Maciej Wirmański z Szarej Renety - „W przypadku duplikacji tak sterylnego materiału jak "Wydatek..." postawiłem się przed nie lada wyzwaniem i kłopotem, bo było to jak dotychczas najbardziej wymagające pod względem produkcji wydawnictwo. Jednolitego szumu kasety w duplikacji naturalnie się nie pozbyłem, niemniej po odsłuchach kontrolnych stwierdzam, że materiał ten jest nieco różny od materiału wyjściowego przesłanego mi przez Calineczkę. Nośnik, ze swą niezmienną naturą i niezmiennym szumem, dodaje to coś od siebie do "Wydatku neutronów...". To coś zdaje się być niedookreślone, niewypowiedziane. W digitalu muzyka ta wybrzmiewa z cyfrowej ciszy; na kasecie wyłania się niepostrzeżenie z właściwości szumowych nośnika”. Pomimo że słuchałem wersji cyfrowej nagrania, moje doświadczenie audialne, podobnie jak doświadczenie Maćka, dalekie było od sterylności. Analogowy, monotonny i rezonujący dźwięk ma bowiem przypadłość adaptowania w swoje wybrzmiewanie wszelkich odgłosów które zdołają wcisnąć się do ucha zza izolowanych słuchawek. Dźwiękowa rzeźba Calineczki chłonie więc wszystkie foniczne zdarzenia i łapczywie je adaptuje. Jeśli zaś wokół siebie nie napotka żadnego, stymuluje mózg do generowania dźwiękowych halucynacji, wywołując symfonię nieistniejących odgłosów. „Wydatek neutronów …” jest absolutnie zjawiskowym doświadczeniem oddziałującym w kontekście konceptualnym i psychofizycznym. Jednocześnie emancypuje się z kontekstu stricte muzycznego, pozwalając na słuchaczowi na przeżycie wielu subiektywnych doznań audialnych. To nie jest nagranie do słuchania, to nagranie o słuchaniu i jego właściwościach.


  
IFS „Manifold Basketball” / 2018 / Crónica

W przyjaznej polskim artystom dźwiękowym, portugalskiej Crónice (wydawali tu wcześniej Piotr Kurek i Porcje Rosołowe) ukazał się właśnie debiutancki materiał duetu Ifs, za który odpowiedzialni są Mateusz Wysocki (Fischerle, Mech, Bouchons d'Oreilles, Porcje Rosołowe) i Krzysztof (Freeze) Ostrowski (Soundscape Mirror, TransMemories). Elektroniczna improwizacja duetu funkcjonuje w odcięciu od łatwych tropów stylistycznych. Drony, amorficzne tekstury i przestrzenne pogłosy tworzą tu gęstą i chaotyczną materię dźwiękową, uchwyconą w momencie procesu przepoczwarzania się i formowania. Niestety niewiele konkretnego z tego doświadczenia wynika, poza zestawieniem ciekawych barw i odgłosów, z których część (wyeksponowana w mocno przetworzonej formie) pochodzi jak mniemam wprost z koszykarskiego parkietu („De Rham's Style”). Szczęśliwie ów eksperymentalny szkic został przytomnie przycięty do dwudziestu minut.


   
MECH „Sub-Clouds” / 2018 / Pawlacz Perski

Mamy dopiero początek roku, a w głośnikach już trzecia premiera z udziałem Mateusza Wysockiego. Tym razem w domowych barwach Pawlacza Perskiego ukazała się kaseta duetu Mech, który Wysocki współtworzy z Michałem Wolskim. Współpraca obu artystów układała się dotąd wokół dekonstrukcji minimal dubu. Tym razem mamy do czynienia z jeszcze dalej posuniętą deformacją gatunku, a finalnie właściwie wyjściem poza jego ramy. Na drugi plan schodzi tutaj rytm, wzięty w nawias i ujęty symboliczną pulsacją, bądź ociężale nawracającą pętlą. Cała magia tego wydawnictwa dzieje się w gęstych amorficznych teksturach i w widmowych pogłosach. Te pierwsze nadają strukturze nagrań jakieś osobliwej nieregularności, te drugie zaś tworzą niezwykle absorbującą atmosferę. Jeśli „Sub-Clouds” to dubowe zwierciadło, to tylko takie, które roztrzaskało się się na setki drobnych elementów. Zebrane na nowo utworzyły już zupełnie nową abstrakcyjną i absolutnie zjawiskową narrację.



DOCETISM „Breast and Vulture” / 2018 / Rohs

Kto zaś kocha tradycyjny minimal dub inspirowany legendarnymi dokonaniami spod szyldu Basic Channel (funkcjonującego już nie tylko jako nazwa kolektywu, ale i osobny gatunek muzyczny) koniecznie powinien sięgnąć po nowe nagrania Docetism, solowego projektu Macieja Banasika. „Breast and Vulture” to esencja gatunku, tłuste, zanurzone w pogłosach ridimy, tętniące basy, szumiące tła i wspaniałe, głęboko nasycone brzmienie. Co prawda może nie aż tak zaklinające i perfekcyjne jak rilisy Rhythm & Sound (choć ta jakość jest zarezerwowana chyba jedynie dla oryginału), a przy tym leżące bliżej korzennego grania, ale niezwykle potężne, mięsiste i atmosferyczne. Muzyka Docetism łączy narkotyczną transowość, z melodyjną swobodą i aranżacyjną lekkością. Jej materia jest niezwykle plastyczna i esencjonalna; pulsuje, hipnotyzuje i odpręża. Dodatkowo jest na wskroś przesiąknięta mistycyzmem tak charakterystycznym dla twórczości tego unikającego rozgłosu producenta.

 
WE WILL FAIL „Schadenfreude EP” / 2018 / Refined Productions

Kubistyczne rozbicie, architektoniczny brutalizm, oraz wagnerowski rozmach zamknięty w czterech aktach elektronicznej miniatury. Epka Aleksandry Grünholz inaugurująca katalog Refined Productions znakomicie wpisuje się aktualne tendencje w elektronice ulokowane wokół chłodnych i nieregularnie zrytmizowanych estetyk. Muzyka producentki orbituje zatem gdzieś na przecięciu noisu i idm, ale przywodzi również na myśl krzykliwość rave i brzmieniowy obskurantyzm industrialu. Podobnie jak w nagraniach kolektywu Intruder Alert na pierwszy plan wychodzi surowość brzmień i chropowatość form, które autorka piętrzy z chłodną, geometryczną precyzją. Dwie autorskie kompozycje, wraz z remiksami to hymn dla formy i jej witalności.

 
N K L O W - The Magnificent Arms Of Skingod / 2018 / Intruder Alert

Jeśli zaś już wspomniałem o estetyce bliskiej poczynaniom kolektywu Intruder Alert, to chętnie wspomnę również o nadchodzącej premierze w rozrastającym się spektakularnie katalogu tej oficyny. Album N K L OW „The Magnificent Arms Of Skingod” to esencja muzycznych poczynań kolektywu, który w sposób absolutnie bezkompromisowy dokonuje artystycznego zamachu na stereotyp postrzegania muzyki / kultury klubowej, jako miejsca łatwej rozrywki i hedonistycznych uciech. Repertuar labelu wypełniają zatem dźwięki zimne, obskurne o industrialnych i noisowych proweniencjach, często łączonych z twardą, wyrazistą rytmiką daleko odbiegającą od klubowego metrum 4/4. W przypadku projektu N K L O W większy nacisk położony został na hałaśliwe, tekstury, harshowe przestery, dronowe pomruki i zgiełkliwą atmosferę. Gdzieniegdzie majaczą spod warstw szumu pojedyncze uderzenia, zgrzytliwe zewy, czy widmowe plamy, choć jest to zaledwie szept w tym pełnym rozmachu zgiełku. Istotne jest również gra nastrojem i dramaturgia oparta na przechodzeniu między wyciszonymi fragmentami, a kolejnymi wzbierającymi falami. Sztuka krępowania bondage, której wycinek widzimy na okładce wydawnictwa, podobnie jak muzyka na nim zawarta jest obietnicą bólu i przyjemności, oraz wszystkiego co się wiąże z ich euforyczną koegzystencją

   
 

MOTHERTAPE / RADIO NOISE DUO „Split” / 2018 / Antenna Non Grata

Drugie wydawnictwo z katalogu Antenna Non Grata to split dwóch duetów. Pierwszy, Mothertape to projekt współzałożycieli Plaży Zachodniej (Marka Kasprzaka i Maćka Jaciuka), drugi to Radio Noise Duo założony przez twórców Antenny; Tomasza Misiaka i Marcina Olejniczaka. Koncepcja ich wydawnictwa zakłada dźwiękowe poszukiwania skupione wokół fal radiowych, radioodbiorników i radionadajników. Programowo zatem w repertuarze niniejszego splitu usłyszymy liczne szumy, trzaski, sprzężenia, radiowe interferencje, czy fragmenty audycji. Jednak formuła labelu pozostawia pełną dowolność w interpretacji wiodącej koncepcji, z czego ochoczo korzysta duet Mothertape. Ich kompozycja jest ambientową impresją, bliską tego co możemy usłyszeć w repertuarze Plaży Zachodniej. Część dźwięków, sampli, czy tekstur z których korzystają kołobrzeżanie jest zaczerpnięta z ich wcześniejszych nagrań. Mamy w końcu (w obu przypadkach) do czynienia z zapisem koncertu. Kasprzak i Jaciuk prezentują słuchaczom napędzaną podskórnym pulsem i wypełnioną intrygującymi teksturami mroczną suitę, w której radiowa materia jest w zasadzie jedynie dodatkiem. Druga część splitu w wykonaniu Radio Noise Duo, jak przystało na twórców Antenna Non Grata w pełni wpisuje się w koncept kuratorski przedsięwzięcia. Duet eksploruje fale eteru w poszukiwaniu szumów, interferencyjnych pisków, ziarnistych tekstur, piętrząc je w ściany hałasu, a przy okazji napotykając na radiowej skali widmowe odgłosy radiowych audycji, brzmiące niczym przekaz z zaświatów. Choć wydaje się, że możliwości ekspresji są tu mocno ograniczone przez specyficzną materię dźwiękową, to jednak udaje się RND zbudować ciekawą i intensywną dramaturgię. Eksperyment z formą jest zatem podporządkowany wewnętrznej narracji, której okazałą kulminacją możemy zachwycać się w finale radiowego performansu. Dodatkowym atutem jest znakomita szafa graficzna autorstwa Diany Lisieckiej, będąca kontynuacją graficznego konceptu zaprezentowanego na inaugurującej działalność wydawnictwa kompilacji.


WSZYSTKO „Muzyka nie ma sensu” / 2018 / enjoy life


Dekonstrukcja muzyki elektronicznej, okraszona dwuznaczną semantyką tytułów i tekstów to już rozpoznawalny krój twórczości Mikołaja Tkacza. 
Muzyka tego producenta który, chętnie to przyznam, nie przestaje mnie ostatnio zaskakiwać, to już kategoria indywidualna, do opisania której trzeba by wymyślać nowe terminy i gatunki, bo nie sposób scharakteryzować ją poprzez porównania do tego co było. WSZYSTKO robi nieprawdopodobne postępy jako projektant zupełnie unikalnej elektronicznej ekspresji. Wnikliwie bada granice gatunkowych horyzontów, coraz śmielej je przekraczając. Wydany w barwach enjoy life materiał, to kolejna tegoroczna propozycja (obok opisanych tutaj), która ukazuje gigantyczny wręcz potencjał rodzimej elektroniki, skrywany w małych zjawiskowych, a często marginalizowanych przez recenzentów labelach (jeśli gdzieś mamy poszerzać granice dźwiękowej wyobraźni to tylko tam). „Muzyka nie ma sensu” to frenetyczne, glitchowe struktury, poszatkowane synkopującymi rytmami, których zdeformowane brzmienie zdaje się tłumić ich dynamiczny / taneczny potencjał. Sciera się tutaj wyszukana konstrukcja rytmiczna z prymitywizmem dźwiękowym. Partie perkusjonaliów potykają się o siebie, a dolne, basowe pasma ledwo przeciskają się przez przesterowaną całość. Autor z upodobaniem sięga po „fabryczne” próbki dźwiękowe i posługuje się rewersem, przez co materiał, który został oparty głównie na koślawych sekwencjach rytmicznych jeszcze mocniej emanuje gorączkowym rozedrganiem. Użycie wokali (oraz ich treść), przepuszczonych przez syntezator mowy, nadaje tym kompozycjom pewnego dystansu, chroniącego progresywną muzykę Tkacza, przed nadmierną konceptualizacją; którą de facto wbrew woli autora tutaj czynię („Badam muzykę... badam i badam”, tymczasem „Muzyka nie ma sensu”). Swoją drogą lapidarne teksty (sic!) w muzyce Mikołaja Tkacza, prowadzą z odbiorcą wyrafinowaną grę semantyczną i są w stanie wyrazić głębszą refleksję o istocie muzyki i sztuki niż naukowe elaboraty.




PIOTR POŁOZ „Shameful Hatred” / 2018 / Mik.Musik.!.
 

Tym razem nie jako Deuce, Tzar Poloz, czy Tsvey, ale solo i pod własnym imieniem i nazwiskiem Piotr Połoz powraca do katalogu Mik.Musik.!. Na „Shameful Hatred” usłyszymy, generyczne, parkietowe techno, być może mało wizjonerskie i o dziwo (w porównaniu z jego innymi muzycznymi wcieleniami) pozbawione nieco charyzmy, ale przemawiające do mnie innymi walorami. W pierwszej kolejności wymieniłbym tu potężne brzmienie i jego przestrzenną architekturę opartą na licznych pogłosach, wymodelowanych partiach basu, oraz niezwykle plastycznej dynamice nagrania. Zjawiskową cechą albumu Połoza jest również subtelne posługiwanie się polimetrią dające wrażenie prowadzenia dwóch równoległych narracji; jednej utrzymanej w wartkim klubowym metrum, drugiej ambientowej, okazale dryfującej w amorficznych plamach. Najbardziej wyraźnym tego przykładem jest otwierająca materiał kompozycja „Honest Misanthropy” gdzie motoryczna rytmika techno nakręca spiralę transowości, podczas gdy syntezatorowe zewy hamują jej dynamikę. Nogi rwą się do tańca, ale na przeszkodzie staje głowa chłonąca posępną materię warstwy melodycznej. Równie subtelnie na „Shameful Hatred” zostają przemycone wątki pochodzące z muzyki afrykańskiej, w postaci zmodyfikowanych plemiennych rytmów, czy unikalnych folkowych instrumentacji („And I Will Always Be Dead”). Brak wizjonerstwa nie zawsze musi być zarzutem, jak w przypadku Piotra Połoza, który w nagrywaniu techno osiągnął status rzemieślnika lokującego swoją wyobraźnie w jakości wykonania i funkcjonalności materiału.