poniedziałek, 24 lipca 2017

Burzliwa muzyka na burzliwe czasy / FOQL „Lower Your Expectations”

Aby docenić klasę nowej płyty Justyny Banaszczyk (FOQL), wcale nie trzeba zaniżać swoich oczekiwań. No chyba, że tytuł kasety zawiera przesłanie na nowe, burzliwe czasy.

Pochodząca z Łodzi artystka coraz śmielej poczyna sobie na scenie techno i okolic. Jej wydawnictwa cyklicznie ukazują się w zagranicznych wytwórniach, a utwory pojawiają się w djskich setach, coraz bardziej wpływowych twórców. Banaszczyk z polotem porusza się w międzygatunkowej materii mocnych tanecznych estetyk, wiele czerpiąc ze spuścizny techno, electro i acid, oraz kilku dekad muzyki elektronicznej od lat 80 do współczesnych. Również jej „Lower Your Expectations” wydana dla amerykańskiego labelu Always Human Tapes, to energetyczna fuzja transowej motoryki, syntezatorowych akordów, i kwaśnych arpeggiów, na której słychać zarówno wpływy holenderskiego electro, dynamikę techno z Detroit, czy inspiracje sceną EBM.

Już od otwierającego płytę „Sky high bridges of dreams” mamy do czynienia z potężnym brzmieniem opartym na zestawie automat perkusyjny (Elektron Rytm + Elektron Analog 4) - syntezator (Dave SMith PRO 2 + Arturia Mini Brute). Ów hardware'owy fundament emituje dźwięki ciężkie, gęste i drapieżne. Powstają z nich monumentalne i energetyczne, a przy tym niepozbawione przestrzeni kompozycje. Banaszczyk główny nacisk kładzie na współbrzmienie wielu wygenerowanych warstw, spiętrzających się w hałaśliwych rezonansach. Rola uderzeń w nagraniu została potraktowana przez autorkę nieszablonowo i niewiele ma wspólnego z regularnością parkietowego rytmu. Mocne stopy automatu dość często, zostają pochłonięte przez wzbierające tekstury („Sizzle sizzle little baby”), bądź tworzą brutalną ścianę dźwięku („Disgusting human being”). Towarzyszą temu wijące się w psychodelicznych spazmach melodie, kojarzące się z kwaśnymi pętlami Legowelta. W dalekich planach rozłożyste syntezatorowe plamy pobłyskują widmowymi poświatami. Wszystko to odbywa się na granicy przesteru, emanując dźwiękowym brudem i brutalnością. Materiał wrze od nagromadzonego na nim napięcia, a towarzyszący muzyce podskórny niepokój, przeszczepiony mam wrażenie bezpośrednio z nagrań Ostów (tria Banaszczyk), dopełnia atmosfery tego ekscytującego nagrania.

Wysokooktanowe „Lower Your Expectations” imponuje energią, polotem w mieszaniu estetyk, rozmachem aranżacyjnym i autentyczną pasją autorki. FOQL buduje repertuar wyrazisty i kąśliwy. Dokręca śrubę, tam gdzie wydaje się, że bardziej już jej dokręcić nie można. Utrzymuje przy tym szczyt wyrafinowania, panując nad formą, dramaturgią i czytelnością kompozycji, której nie przytłacza ani ciężka brzmieniowa architektura, ani gęsta struktura utworów.

W ostatnich dniach muzyka FOQL doskonale sprawdziła się w roli panaceum, skutecznie zagłuszając mój gniew, frustracje i poczucie bezradności, będące reakcją na bieżące wydarzenia na politycznej arenie. Słuchałem zatem „Lower Your Expectations” często i głośno (jak najgłośniej), bo już w żaden inny sposób nie radziłem sobie ze słabością, jaką jest tłumiony w środku gniew. Utożsamiłem się zatem z tym energetycznym, pełnym wewnętrznych napięć, hałaśliwym materiałem, zaciskając zęby i pięści w pełnych pasji kulminacjach. Pomogło! Jednak nawet pozbawiony tego, miejmy nadzieję tymczasowego kontekstu materiał, nie traci na wartości, ponieważ w mojej opinii to zdecydowanie najmocniejsze, najciekawsze i najbardziej wyraziste wydawnictwo techno jakie w tym roku słyszałem w wykonaniu rodzimych twórców.



FOQL „Lower Your Expectations”
2017, Always Human Tapes

środa, 19 lipca 2017

Utracone historie / Radosław Kurzeja „Noce”

Radosław Kurzeja - kolejny muzyk wśród rysowników, tudzież rysownik wśród muzyków.

Postać tego artysty pozostawała mi dotąd całkowicie nieznana. Jak się jednak okazuje, wydana w BDTA płyta „Noce” jest dla Kurzeji wydawnictwem jubileuszowym. Swoją przygodę z elektroniką autor rozpoczął bowiem dekadę temu, a w jego dyskografii odnaleźć można trzy wcześniejsze albumy.

„Noce” to muzyka osobliwa, a przy tym nienachalna. Interesująco wychodzi poza schematy ambientowego grania. Można pokusić się nawet o stwierdzenie, że poza ów schemat wybiega dość przebojowo i z otwartością na inne gatunki. Czuć tu podskórne zauroczenie lżejszymi estetykami. Może nawet muzyka popularna kładzie się echem na nastrojowych i subtelnych kompozycjach autora, stonowanej melodyce, bezpretensjonalnym czarze. Już pochodzące z archiwów domowych nagranie przedstawiającego się publiczności 5-letniego Kurzeji, wmontowane w somnambuliczny ambient („Wenecja”) sygnalizuje, że mamy do czynienia z muzyką stworzoną z dystansem, lekką ręką i otwartą głową. Bo choć nie brak tutaj mocnych syntetycznych brzmień, dronów, szumiących warstw, a estetyka hałaśliwego lo-fi dość często uwypukla się w kolejnych kompozycjach, to spomiędzy mrocznych fragmentów wyziera łagodność. Jej symptomami mogą być stonowana narracja, melancholijny nastrój, opasająca całość poetyka snu, przystępność formy, czy kojące melodie nagrane na syntezatorze Casio, otrzymanym w prezencie komunijnym w 1996 roku. Tam gdzie dronujące sekwencje zostają zdominowane wyrazistym bitem i melodią tam ambient zaczyna flirtować z muzyką popularną, synth-popem, czy idm. Oczywiście proszę potraktować ów „pop” nieco umownie, wciąż mamy bowiem do czynienia z wydawnictwem sygnowanym logo nadpsutego zęba, zatem również i pop to mocno nadpsuty.

Obok syntezatora Cassio, (o którego historii dowiedziałem się z wywiadu jaki z muzykiem -rysownikiem na łamach swojego bloga przeprowadził Jan Prociak), Kurzeja korzystał w trakcie nagrań z gitary, wokali, wspomnianych archiwalnych taśm rodzinnych, czy nagrań terenowych. Przetwarzając je uzyskał miękkie i ciepłe brzmienie działające inspirująco na wyobraźnię. A jak czytamy we wspomnianym wywiadzie, to właśnie ludzka wyobraźnia najbardziej interesuje muzyka – „(...) nie brudny „realizm”, świat sporu i polityki, a mity, historie, które gdzieś w cywilizowanym świecie utraciliśmy.”

To niepozorne nagranie zauroczyło mnie swoją subtelnością, inwencją autora, jak również organizacją materiału. Z ciężkiej materii ambientowego sukna udało się Kurzeji wykroić dopasowany, wygodny fason. Nie jest to wprawdzie Haute Couture, ale skromny, urokliwy i elegancki casual wear. No i zupełnie nieoczekiwanie mamy do czynienia z jedną z ciekawszych tegorocznych premier.


Radosław Kurzeja „Noce”
2017, BDTA

wtorek, 18 lipca 2017

Anatomia dźwięku / Sharif Sehnaoui + Adam Gołębiewski „Meet the dragon”

Pocieranie, szarpanie, uderzanie, ostukiwanie to tylko niektóre metody intensywnej artykulacji Sharifa Sehnaoui i Adama Gołębiewskiego. Ich ekstremalnym sonorystycznym poszukiwaniom często towarzyszy fizyczna siła z jaką preparują instrumenty i obiekty dźwiękowe. Ale siła to tylko jedna strona medalu, bo obaj artyści również w półtonach i subtelnościach odnajdują wspólny język.

Sharif Sehnaoui to improwizator o światowej sławie. W rodzinnym Bejrucie jest kreatorem tamtejszej sceny improv, oraz (wraz z Mazanem Kerbajem wirtuozem modyfikowanej trąbki) twórcą najstarszego w świecie arabskim festiwalu muzyki improwizowanej Irtijal. Akustyczna gitara stanowi główny oręż wyrafinowanych zabiegów artykulacyjnych Libańczyka. Co istotne, jego eksperymenty są jedynie manualne, nie są wspierane przez zewnętrzne efekty, czy elektronikę. Sehnaoui traktuje gitarę przede wszystkim jak instrument perkusyjny, a wieloletnie doświadczenia improwizatorskie pozwalają mu posługiwać się cała paletą osobliwych technik. Jedną z nich jest przetykanie strun metalowymi obiektami i uderzanie w nie pałeczkami, co daje metaliczne i chropowate, perkusyjne brzmienie. Do innych należy szybkie opukiwanie pudła rezonansowego, gdzie wprowadzony w wibrację dźwięk daje efekt akustycznego dronowania. Muzyk równie chętnie posługuje się zestawem kamertonów, którymi pociera o pudło gitary, a także opukuje nimi jej drewniane i metalowe elementy. Jego gra jest niezwykle szybka i skupiona, a dźwiękowe emanacje eksperymentów wyraziste i przenikliwe.

Adam Gołębiewski, którego improwizacje nie raz już opisywałem na blogu, tym razem oprócz bębna i obiektów perkusyjnych, używa talerza, który w przypadku sesji „Meet the dragon” znakomicie stroi z brzmieniem opukiwanych strun gitary. Polak gra równie szybko i intensywnie, co oczywiście nie powinno zaskoczyć nikogo, kto spotkał się już z jego muzyką. Gołębiewski posługując się instrumentarium typowo rytmicznym daleki jest jednak od poszukiwania w rytmie regularności. Jego preparacje są abstrakcyjne i arytmiczne; delirycznie rozedrgane. Nierzadko przybierają formę gęstej kostropatej faktury, a momentami akustycznej ściany hałasu.

Formalnie rzecz ujmując, w trakcie trzech kwadransów frenetycznej improwizacji, gra muzyków jest ultra dynamiczna i abstrakcyjna. Intensywność i tempo artykulacji ujawnia się w niezliczonej ilości mikro uderzeń. Muzycy prowadzą dwie równoległe narracje, utrzymane w tej samej dynamice. Dźwięki wydobywane z obiektów są surowe, chropowate i zgiełkliwe. Dopiero na kilka minut przed końcem nagrania, muzycy wchodzą w bliższą relację, fundując słuchaczom coś na kształt finałowego zakończenia. Na chwile muzyka staje się bardziej uładzona. Pojawia się regularność uderzeń, której towarzyszą piskliwe glissanda i szelest perkusjonaliów. Nagle, w krótkiej przestrzeni czasu, surowa, brutalistyczna konstrukcja zostaje opasana woalem tajemniczości. Udaje się duetowi wywołać, zupełnie niespodziewany stan kulminacji, pełny napięcia i niepokoju.

***

Płyta „Meet the dragon” jest pozycją wymagającą od słuchacza pewnej świadomości estetycznej, bez której odpychać będzie gwałtowność i hałaśliwość improwizacji. Jednak co się okazuje, w pełniejszym zrozumieniu muzyki improwizowanej, także Polsko-libańskiego duetu, pomaga patrzenie. Obserwowanie twórców w trakcie improwizacji pozwala dostrzec ich skupienie, wkład pracy i umiejętności preparowania instrumentów. Pomaga też zrozumieć emocje kiedy patrzymy na maksymalnie skoncentrowanych i doświadczonych profesjonalistów, którzy pozostając w bliskiej symbiozie z instrumentem poświęcają mu maksimum swojej atencji. Oglądałem występ Gołębiewskiego na żywo, a Sehnaoui na Yutube. Ich performansy nie mają nic wspólnego z formą występów do jakich przyzwyczaiła nas muzyka rozrywkowa. Artyści nie puszczają oka do publiczności, nie kokietują jej, nie wchodzą z nią w interakcje. Mało tego, można odnieść wrażenie, że odwracają się od niej tyłem, stając się galeryjnym obiektem kontemplacji. Owszem to nie jest rock&roll, ani nawet free jazz, gdzie emocje w ekstrawertycznym uniesieniu udzielają się współodczuwającej publiczności. W improv energia skierowana jest do wewnątrz, skoncentrowana bardziej na procesie, niż współuczestnictwie. Natomiast popisy targanego twórczym szaleństwem improwizatora są niejednokrotnie bardziej pasjonujące od najlepszego rozrywkowego show. Tak jak podekscytowane audytoria piętnastowiecznych teatrów anatomicznych przyglądały się tajnikom ludzkiego wnętrza, tak słuchacz / widz improwizowanych jamów może śledzić poczynania instrumentalistów, zgłębiając przy tym tajniki anatomii dźwięku. 

Obrazy ułatwiają słuchaczowi skoncentrować się na abstrakcyjnej dźwiękowej krzątaninie. Oczy pomagają mu skorelować obraz z dźwiękiem; czynność z jej zmysłową emanacją. To wrażenie bliskie zahipnotyzowania; wciągające do śledzenia skomplikowanego procesu dźwiękowej kreacji. Patrząc, koncentrujemy się na grze, koncentrując się na grze, odbieramy muzykę uważniej. Nie tylko w przypadku wolnej improwizacji patrzenie intensyfikuje słuchanie, ale tu, ze względu na eksperymentalny charakter twórczości, wydaje się wyjątkowo pomocne, w zrozumieniu jej gramatyki.

***

Kompozycja Sharifa Sehnaoui i Adama Gołębiewskiego, która została zarejestrowana w 2015 w poznańskim Domu Kultury Dragon pozbawiona jest powtórzeń, regularności i symetrii. Tym samym daleka jest od architektury transowego rytuału. Zwracam na to uwagę, bo paradoksalnie intensywność z jaką muzycy oddają się improwizacji zbieżna jest z energią i dramaturgią ceremoniału. Ponad to, w brutalnym namaszczeniu z jakim duet preparuje instrumenty odnaleźć możemy wyraźny ślad mistycyzmu i potrzebę poszukiwania transcendencji. Kryje się ona w procesie eksploracji dźwiękowej materii obiektów. Porzucając w swojej muzyce wszystko co powtarzalne i regularne muzycy stawiają na szali swój komfort i poczucie bezpieczeństwa. Stają oko w oko z chaosem, zaopatrzeni jedynie w soje umiejętności i wyobraźnię. To dźwiękowe misterium, ekstatyczny mariaż brutalności i namiętności, której często towarzyszy ekstremalny wysiłek fizyczny, krew, pot i zmęczenie. Adam i Sharif obcując z twórczym szaleństwem i dźwiękową abstrakcją angażują w to swą duchowość i fizyczność. Igrając z żywiołem uzyskują spektakularne rezultaty, choć w świadomości wielu pozostaną niezrozumiałymi szaleńcami i muzycznymi outsiderami. 

***

„Meet the dragon” jest wydawnictwem inaugurującym działalność oficyny Uznam. Jest to prywatna inicjatywa Adama Gołębiewskiego. Motywacją do powstania labelu była chęć udokumentowania własnej działalności improwizatorskiej – „Skupiam się na najporządniejszym udokumentowaniu (CD tylko tłoczone, dobrze brzmiące, być może winyle, dobry artwork, ogólnie wysoki poziom estetyczny, ale przede wszystkim wysoki poziom artystyczny) i rozpowszechnieniu wśród świadomych recenzentów i słuchaczy. Wierzę, że jeśli to będzie spełnione, feedback sam przyjdzie”. 

 
Sharif Sehnaoui + Adam Gołębiewski „Meet the dragon”
2017, Uznam

czwartek, 13 lipca 2017

Videonarkomania / Grupa Etyka Kurpina „Revolutionnnaire”

Oddycham z ulgą na myśl, że od kilku, może nawet kilkunastu lat nie posiadam już telewizora. Z ulgą, bo niegdyś i moją słabością było przysiadanie w fotelu z pilotem w ręku i bezmyślne, transowe skipowanie z kanału na kanał. Powodem tej refleksji jest lektura kasetowego wydawnictwa Adama Frankiewicza nagrywającego pod szyldem Grupa Etyka Kurpina (GEK).

Frankiewicz jest współzałożycielem białostockiego, kasetowego micro-labelu Pionierska Records. Jego muzyczne wcielenia (oprócz GEK, występuje jako Ojun i ZXSinclair) zostały odnotowane zarówno w katalogu macierzystego wydawnictwa, jak i w Jasieniu, czy Pointless Geometry. Główną materią artystycznych poszukiwań autora jest taśma, zarówno ta magnetofonowa, jak i taśma video, które twórca intensywnie przeczesuje (plądruje), w poszukiwaniu dźwiękowych kadrów, niezbędnych do stworzenia brikolażowych opowieści.

W przepastnym zbiorze sampli z jakich przy nagrywaniu „Revolutionnnaire” korzystał Frankiewicz znajdują się stare reklamy telewizyjne, fragmenty filmowych dialogów, dżingli, dźwiękowe cytaty z programów dokumentalnych i rozrywkowych. Autor garściami czerpie materiały z kultury vhs, opartej na planie audiowizualnego fundamentu: kaseta vhs - odtwarzacz video (najlepiej Orion bo dobrze oddaje precyfrowy moment do którego nawiązuje autor) - kineskopowy telewizor podłączony eurozłączem (żadne HDMI), plus telewizja satelitarna. Usłyszycie tu wszystko co w latach 80-tych i 90-tych szczęśliwy posiadacz magnetowidu i anteny satelitarnej, mógł odnaleźć na swoich liczonych w setkach kanałach. Prawdziwe hity z satelity.

Oprócz kaset VHS, Frankiewicz sięga po taśmy magnetofonowe. To najprawdopodobniej stąd pochodzą wszelkie muzyczne cytaty, które sąsiadują, a nieraz i współtowarzyszą próbkom dźwiękowym wyekstrahowanym z telewizyjnego ekranu. Są wśród nich fragmenty egzotycznych piosenek z rożnych zakątków globu, ale także wycinki z muzyki elektronicznej o klubowej proweniencji. Znamienne że próbki dźwiękowe równie często nawiązują do ostatniej dekady XX wieku przytaczając szeroki wachlarz ówczesnych „nowych brzmień” spod znaku rave, breakbeat, czy idm.

Jeśli chodzi o metodę rekompozycji jaką posługuje się autor „Revolutionnnaire”, trzeba wyraźnie zaznaczyć, ze żadna z użytych w nagraniu próbek nie trwa dłużej niż kilkanaście sekund. Nie towarzyszy im też żaden instrumentalny akompaniament. Montaż Frankiewicza, mimo użycia setek sampli, często wyraźnie ze sobą kontrastujących jest bardzo plastyczny, układający się w ramy linearnej, a przy tym dynamicznej i pozbawionej dłużyzn narracji.

Grupa Etyka Kurpina porusza się w tej samej kolażowej konwencji i sięga po te same inspiracje co nie tak dawno opisywana przeze mnie formacja Soundscape Mirror. Jeśli jednak bydgoski kolektyw zanurza się w baśniowej melancholii i odlatuje na hutologicznym haju, to nagrania Frankiewicza odwołują się do estetyki mash-up, która na początku XXI wieku z nienasyceniem i dezynwolturą skonsumowała kulturę audiowizualną i wydaliła ją w formie remiksu. Nie wyczuwam również w plądrofonicznych kolażach GEK sentymentu, czy rozrzewnienia za pastelowymi barwami technicoloru. Odnoszę wrażenie, że autor nagrania proponuje spojrzenie krytyczne na audiowizualny nadmiar. Pozwolę sobie użyć w stosunku do „Revolutionnnaire” określenia, które Jacek Świąder zastosował w stosunku do nagrań Franka Zappy – „muzyka sarkastyczna”. Zestawione ze sobą przez Frankiewicza dźwiękowe cytaty, bywają wyraźnie podszyte grubą nicią ironii, często groteskowej, niemal zawsze surrealistycznej. Możemy doświadczyć tego wsłuchując się w treść dialogów i komunikatów zestawionych ze sobą, oraz ich dźwiękowych komentarzy. Wyrwane z oryginalnych kontekstów i tworzące nowe sensy zbitki, unaoczniają dodatkowo aspekt fabularny wydawnictwa, dzięki czemu możemy traktować je również w kategoriach słuchowiska.

Twórczość Frankiewicza jest spadkobierczynią postmodernizmu i praktyk plądrofonicznych, które od czasów Johna Oswalda zdołały stać się pierwszoplanowym tekstem kultury audiowizualnej. W przypadku „Revolutionnnaire” dochodzi fascynacja autora medium video z przełomu lat 80-90, ostatnim przedcyfrowym tchnieniem telewizji. Grupa Etyka Kurpina znakomicie uchwyca ów moment z całym jego przerostem treści, nadmiarem informacji, feerią atrakcji i tabloidowym zrównaniem komunikatów istotnych z błahymi, oferowanych biernemu widzowi na na wyciągniecie ręki. A dokonuje tego w formie udanego, wielobarwnego remiksu.


GRUPA ETYKA KURPINA „Revolutionnnaire”
2017, wydawnictwo własne

środa, 12 lipca 2017

Efekt cieplarniany / Maciej Maciągowski „DGGDRM”

Maciej Maciągowski to artysta dźwiękowy jak również konstruktor dźwiękowych obiektów i instrumentów, akustyk, oraz muzyk eksplorujący zagadnienia syntezy modularnej, tworzący zarówno solo jak i w zespołach Bachorze (recenzja), Lata, czy Cococlock. To również eksperymentator adaptujący w swojej twórczości estetykę błędu i wszelkie niedoskonałości sprzętowej materii. W ubiegłym roku zadebiutował solową kasetą „GODDNADOG” wydaną w barwach słowackiej oficyny Baba Venga, zaś jego najnowszy materiał możemy od kilku dni słuchać z taśmy nagranej dla Pointless Geometry.

Na „DGGDRM” panuje dźwięczny i migotliwy rozgardiasz. Maciągowski konstruuje kompozycje z dużej ilości krótkich pulsujących sekwencji, które swobodnie fluktuują na osi czasu. Jeśli udaje im się rytmicznie zespolić, wówczas tworzą transowe kulminacje, jeśli samoczynnie się rozchodzą, wtedy intrygują rozedrganą polirytmią. Kompozycje zbudowane z krótkich pętli, oraz licznych i gęstych struktur, pod którymi nieśmiało suną subtelne partie melodii, często osiągają aranżacyjne rozbuchanie. Jednak Maciągowski bynajmniej nie epatuje zgiełkiem, czy chaosem. Dźwiękowe ADHD, oraz towarzyszący mu zgiełk glitchowej estetyki równoważy bowiem subtelna narracja.

Mamy do czynienia z trudnym do stylistycznego zdefiniowania eksperymentem. Basowy pomruk syntezatora mógłby sugerować inspirację electro. Z kolei bulgoczące i świszczące pętle wskazują na obecność wątków acid'owych. Użycie wysokich tonacji, dźwięków krótkich i piskliwych, a przy tym stricte syntetycznych nasuwa skojarzenia z estetyką chip-tune. Z tą różnicą, że wszechobecny na taśmie glitch został przez Maciągowskiego otulony brzmieniowym pluszem, gubiąc swoją przerdzewiałą dźwięczność na rzecz złagodniałego i obudowanego basem dźwięku. Efekt finalny jest zaskakujący, z pozoru jazgotliwe brzmienia rezonują ciepłem i subtelnością.

Lektura „DGGDRM” sprawia wrażenie jakby podczas nagrywania materiału umysł ścisły konstruktora i projektanta instrumentów został zainfekowany czarem melancholii. To zanurzony w syntetycznych, analogowych brzmieniach eksperyment, przez który przebija słońce, wtłaczające w sam środek mechanicznych sekwencji tropikalny powiew. Najlepszym przykładem tej nieoczekiwanej stylistycznej przemiany z industrialnej hałaśliwości, w egzotyczny urok jest kompozycja „PLANESTRAINS”. Tam właśnie monotonna zgiełkliwa pętla zostaje gwałtownie przerwana rytmiczną wariacją na temat rumby, a prymitywizm perkusjonaliów rodem z syntezatorowych presetów łączy się, z urokliwą choć równie prostą melodią i kojącą przestrzenią.

W muzyce Maciagowskiego ekstrema łagodnieją, kostropate dźwięki zostają zmiękczone, zaś wyraziste i chłodne estetyki topnieją pod wpływem cieplarnianego efektu. Finalnie otrzymujemy udaną i zaskakującą fuzję hałaśliwości i elegancji, podaną w formie przystępnego eksperymentu.

MACIEJ MACIĄGOWSKI „DGGDRM”
2017, Pointless Geometry

wtorek, 11 lipca 2017

Upalne granie / Rhythm Baboon „Baboonism”

Kasetowe wydawnictwo Pawlacz Perski, nad którym kuratorską pieczę sprawują Lech Nienartowicz i Mateusz Wysocki, od pięciu lat pełni na rodzimej scenie funkcję awangardowego wentylu. To eklektyczna platforma śmiałych i bezkompromisowych eksperymentów, oferująca artystom absolutną wolność. Tutaj mogą dać upust swym najbardziej abstrakcyjnym pomysłom, z czego skwapliwie korzystają nagrywając muzykę często odległą stylistycznie od wątków eksplorowanych pierwszoplanowo. Tak było choćby w przypadku kaset; Pawła Klimczaka (Naphta/Braki, Opiłki i Makrostruktury), 3FoNII Jacka Mazurkiewicza, Jakuba Pokorskiego (Computer Says No) i wielu innych. Podobnie jest w przypadku najnowszej kasety Rhythm Baboon, będącej jubileuszowym, czterdziestym wydawnictwem labelu.

„Baboonism” jest pierwszą produkcją gdańszczanina Szymona Listewnika, która ujrzała światło dzienne od czasu ubiegłorocznego, znakomicie przyjętego winyla „The Lizard King”. Wydany w kooperacji U Know Me Records i Polish Juke album prezentował wcielenie fantastycznego rodzimego footworku w sposób przebojowy i pełen polotu. Uznanie go za jedno z najciekawszych wydawnictw 2016 może świadczyć, że podejście autora okazało się na tyle otwarte, aby zaabsorbować uwagę nie tylko znawców pochodzącego z Chicago gatunku. Tym razem Rhythm Baboon, postanowił w pełni wykorzystać swobodę jaką daje mu możliwość wydania kasety w Pawlaczu Perskim i zaprezentował materiał mroczniejszy i bardziej wymagający dla przypadkowego odbiorcy, przesuwający chicagowską estetykę w stronę eksperymentalnego post-footwork'u. Rezultat jest kolejnym dowodem, że polscy producenci mają wyjątkową smykałkę do tej wyrazistej stylistyki.

Tym razem, jak wspomina press info, mamy do czynienia z dalekimi reminiscencjami gatunku. Rhythm Baboon zapuszcza się w rejony duszne i gęste, analogicznie jak opisywana tu ostatnio płyta 1988, którą gdyby zakotwiczyć w kontekście muzyki klubowej to prawdopodobnie zabrzmiałaby właśnie tak jak „Baboonism”. O podobieństwie świadczą potężne partie basu, zagęszczone tekstury, czy nakładające się na siebie masywne warstwy. Podobnie jak wspomniana „Gruda” również materiał Listewnika eksperymentuje z rytmiką. Gdańszczanin manipuluje tempem kompozycji i złożonością uderzeń. Usłyszymy tutaj zarówno klasyczne footworkowe kawalkady; plemienne tam-tamy; regularne trip-hopowe, zwaliste tąpnięcia, a także fragmenty pozbawione zupełnie bitu, lub z rytmem zagnieżdżonym w głębokim tle. O klubowym rdzeniu gatunku przypominają modyfikowane wokale, a także sample, z których Baboon ochoczo korzysta. Wśród nich uważne ucho wychwyci zniekształcone fragmenty „Da Funk” Daft Punk, czy kompozycji „Everybody's Got to Learn Sometimes” zespołu The Korgis, (zdecydowanie bardziej kojarzonej z jungle'owej przeróbki.

Ten niespełna półgodzinny energetyczny materiał płynnie łączy szereg często stojących ze sobą na kolizyjnym kursie estetyk. Splatają się tu masywne, przesterowane uderzenia o industrialnej proweniencji, z funkowym grooeve'm przeniesionym z płyty „The Lizard King”. Plemiennym brzmieniom bębnów, towarzyszy uliczny zgiełk i rozedrgana narracja, kreująca ekspresyjny obraz miejskiej dżungli. Spod hip-hopowej stopy unoszą się zaś opary ambientu i psychodelii nakręcanej narkotycznie zwolnionymi wokalami. Wreszcie, co najważniejsze, wszystkie te elementy spaja gęsty dubowy pogłos, nadając całości okazałą basową muskulaturę.

Muzyka Rhythm Baboon jest na tyle transowa i energetyczna, że nie sposób się od niej oderwać. Jej żywiołowa pulsacja idzie w parze z narracyjnym polotem, a masywność brzmienia nie zakłóca wyjątkowej zwiewności z jaką „Baboonism” absorbuje uwagę słuchacza. To bez wątpienia najlepsze remedium na letnie skażenie przestrzeni publicznej kiczem wakacyjnych szlagierów.

RHYTHM BABOON „Baboonism”
2017, Pawlacz Perski

czwartek, 6 lipca 2017

Miejskie palimpsesty / 1988 „Gruda”

Jeśli w słowach deklamowanych przez Piernikowskiego na płycie „No Fun” kryje się zgorzknienie i bunt na otaczającą autora rzeczywistość, to „Gruda” jest dźwiękowym suplementem tej wypowiedzi, jej posępną konstatacją.

„Gruda” autorstwa Przemysława Jankowiaka vel 1988 to jedna z najbardziej przytłaczających płyt jakie w tym roku słyszałem. Osacza słuchacza masywnymi brzmieniami wylewanymi obficie z syntezatora, mozolnymi tempami, mrocznymi, kwaśnymi melodiami, hipnotyczną pulsacją i minorową aurą. Ogromne wrażenie robi zagęszczenie dźwięków, nagromadzenie basowych plam i tłustych syntezatorowych warstw, które nie przepuszczają światła, ni powietrza. Jednak pod tą spiżową warstwą ukryta jest też kruchość. Możemy ją odnaleźć w zepchniętych na dalszy plan warstwach rytmicznych; symbolicznym taktowaniu, subtelnym tykaniu hi-hatów i okazjonalnym użyciu mocniejszych bitów. Skryta w toni syntezatorowych odmętów aranżacja rytmiczna, jest jednak niezwykle różnorodna i mocno zatomizowana na; ciche, szeleszczące kliki, meandrujące miedzy dźwiękową fakturą, a subtelną ornamentacją, oraz pojedyncze potężne trzaski i zwaliste tąpnięcia stopy, wywołujące gromkie pęknięcia masywnych basowych ścian. Niegdyś nazwalibyśmy to abstract hip-hopem, dziś może bardziej odpowiedni byłby post hip-hop. Mniejsza o to.

Niemal wszystkie recenzje płyty na które się dotąd natknąłem, akcentowały miejski kontekst „Grudy”. Nie ma co do tego wątpliwości, że obcujemy z muzyką zdecydowanie miejską, o mocnym basowym fundamencie, pełną pogłosów, zgiełkliwą szumem miasta. Przyświeca jej to samo poczucie alienacji i kontrkulturowego gniewu, które swoją muzyką wyraziście manifestują twórcy grime'u ze wschodniego Londynu, młodzi Afrykanie tworzący scenę gqom music w Durbanie, hiphopowcy z Detroit, a niegdyś również producenci trip-hopu z Bristolu, czy nowojorscy raperzy. Z kolei tytułowa kompozycja „Gruda” z cichym podszeptem hi-hatów i gromkim basowym pomrukiem przy odwróceniu proporcji mogłaby wpisać się również w footworkową estetykę Chicago, bądź Tokio. Muzyka 1988 absorbuje miejski hałas, notoryczny uliczny szum, duszny klimat starych śródmiejskich kamienic, obskurę osiedli, brud zaułków, lecz przede wszystkim przygnębienie mieszkańców tych miejsc. Jest niczym zaniedbany miejski zaułek, gdzie strach zapuszczać się nawet za dnia, ale który magnetyzuje urokiem ilości faktur, malowniczości odchodzącej płatami farby, palimpsestów naściennego graffiti. Wypisz wymaluj jak z okładki płyty.

W tej dusznej opowieści 1988 pełni rolę współczesnego flanera. Jego pozycja jest zdystansowana. Nie używa słów, jest jakby pomiędzy nimi, rejestrując w trakcie miejskich wędrówek, odbite echem konspiracyjne szepty, skrawki osiedlowych gadek, szemranych interesów, fragmenty rapowych nawijek. Jankowiak nie jest bynajmniej bohaterem swojej opowieści, w przeciwieństwie do Piernikowskiego, który stoi w centrum i wchodzi w bezpośredni dialog z otoczeniem. 1988 portretuje otoczenie niczym Emil Zola zapuszczający się w najgorsze dzielnice Paryża, aby ukazać ponurą egzystencje ludzkiego mrowiska, a później z kunsztownością odtworzyć jego obskurę.

„Gruda” to mroczna muzyka na mroczne czasy. Biada tym, którzy szukaliby w niej pocieszenia. To doświadczenie boleśnie sprowadza na ziemie. Jednak ten mentalny ucisk towarzyszący podczas słuchania kolejnych zwalistych kompozycji, dość szybko możemy wyciszyć estetyczną fascynacją. „Gruda” to bowiem również uczta dla uszu, producencki majstersztyk. Album doskonale zaprojektowany brzmieniowo, wielowarstwowy, pełen pasjonujących dźwiękowych detali. Album do którego obsesyjnie powracam zachwycając się jego muzycznym bogactwem i brzmieniową architekturą.

1988 „Gruda”
2017, Latarnia Records

środa, 5 lipca 2017

Bałuckie marcepany / Tsvey „Tsvey”

Duet bałuckich* lokalsów, w dobie „nadpodaży wydawniczej”, uderza z „brutalną siłą” i kilkoma „denerwującymi przerywnikami”.

Przy okazji wczorajszej recenzji płyty Stefana Wesołowskiego podawałem przepis na modern classical. Dziś zaś podaję recepturę na muzykę z wydawnictwa Mik.!.Musik. Oto ona. Absolutny prymat rytmu. Linearna kompozycja. Ultra syntetyczne, twarde i wyraziste brzmienie. Szybkie tempa. Duża dynamika. Brak melodii. Jeśli twierdzicie, że to nic trudnego, dodam, że sekretnym składnikiem tej mikstury jest charyzma. Tylko od niej zależy czy efektem będą zakalce, czy marcepany. Chłopakom z Tsvey, można próbować wytykać, „blagę” czy, „bałaganiarstwo”, ale z pewnością  nie można zarzucić im braków „w pracy u podstaw”, a już w szczególności charyzmy.

Więcej niż z kulinariami, płyta Piotra Połoza i Bartka Kujawskiego ma wspólnego z szeroko pojętą motoryzacją. Po pierwsze; okładka. Po drugie; tytuły ów „denerwujących przerywników” wymieniające kolejne roczniki Fiata Cinquecento od 2003 do 2007. Po trzecie; muzyka Tsvey świetnie sprawdza się w trasie, choć tu akurat skutkiem ubocznym jest pokusa doścignięcia tempa uderzeń prędkością na liczniku, co niestety może zakończyć się tak jak na przedstawionym wyżej obrazku. Po czwarte; maksyma: „Rave, hałas, odpowiedzialność" która w przypadku wspomnianej prędkościowej pokusy, celną przestrogą puentuje ów motoryzacyjny kontekst.

Nie jest to solowa płyta Bartka Kujawskiego, wiec nie wiem skąd zawód i utyskiwanie na małą różnorodność. Tsvey to zupełnie nowa formuła współpracy obu artystów. Owszem, więcej zasług przyznalibyśmy tu raczej kojarzonemu z tanecznymi projektami Połozowi (Tsar Poloz), jednak to tylko pozór. Tajemnicą poliszynela jest bowiem, że Kujawski jest oddanym fanem starego rave z niemieckiej Vivy, happy hardcore'u, Scootera, holenderskiego gabba spod znaku Thunderdome, czy sceny euro-dance. Może to zabrzmieć jak żart, ale ów inspiracje obecne są przecież na solowych i bardziej eksperymentalnych albumach łodzianina, którymi zachwycałem się w zeszłym roku. W przypadku Tsvey przybrały one jednak mniej abstrakcyjną, a bardziej regularną formę. Dodatkowo odnoszę wrażenie, że na płycie udało się zawrzeć również pierwiastek macierzystej formacji Połoza (Psychocukier), nie tylko w postaci rock'n'roll'owej werwy, ale i noisowego brzmienia, które udanie imituje gitarowe sprzężenia („Ukufa”).

Mimo wszystko żal – śmiem zgodzić się w tej kwestii z Jarkiem Szczęsnym z portalu Nowamuzyka.pl, do którego recenzji robię w niniejszym tekście delikatne kuksańce – że „denerwujące przerywniki” nie doczekały się rozwinięcia w pełniejsze kompozycje, bo mimo swojej embrionalnej postaci świetnie się zapowiadają.

Nie kunszt, ani nie eksperyment jest fundamentem tej płyty. Jest nią energia i charyzma. Tsvey grają masywnie, dynamicznie i zdecydowanie transowo. Jeśli jednak chodzi o kokietowanie słuchacza, to trzymają go na dystans, a ich podejście bywa chłodne. Ponoć na Bałutach tak gra się na weselach.

Pozwolę sobie zatem zakończyć tę recenzję z absolutnie świadomą „blagą” i parafrazując stadionową przyśpiewkę zakrzyknąć – Kto nie skacze przy Tsvey'u, tańczy polo na weselu.

TSVEY „Tsvey”
2017, Mik.!.Musik / BDTA

* Bałuty - taka dzielnica w Łodzi.


wtorek, 4 lipca 2017

Lament czyli melodramat / Stefan Wesołowski „Rite of the end”

Powszechna ekscytacja płytą „Rite of the end” Stefana Wesołowskiego jest dla mnie niezrozumiała. W mojej opinii to mało porywająca, wyblakła kopia, dramatycznie wyeksploatowanego gatunku. Estetyki tak zdartej, że nie zdziwiłbym się, gdyby za chwilę sięgnął po nią Zbigniew Preisner.

Mowa o mariażu muzyki akustycznej o zadęciu klasycznym, z brzmieniami elektronicznymi, czyli estetyce rozpoznawalnej pod tagiem modern classical, choć oba człony są niezbyt adekwatne do skrywającej się pod nią treści. Nie jestem bynajmniej wrogiem tego gatunku, natomiast trudno jest mi znaleźć nurt bardziej hermetyczny na innowacje. Owszem całkiem przyjemnie i z ekscytacją można było słuchać tego jeszcze 5-10 lat temu, ale teraz jest to nie do zniesienia. Jedyni na tym polu którzy walczą o przesuniecie granic to w mojej opinii Tim Hecker i Ben Frost, którzy każdym kolejnym studyjnym wydawnictwem próbowali przewartościować gatunek na nowo. Pozostała większość mozolnie powtarza uporczywy schemat, zaś sam gatunek znalazł sobie wygodną i bezpieczną przystań jako ilustracja filmowa.

Minorowa kolorystyka. Wolne tempa. Cedzone nuty. Akustyczne instrumentarium, z naciskiem na skrzypce o rustykalnym, chropowatym brzmieniu. Wibrujące burdony. Obowiązkowe crescenda, i hałaśliwy finał, gwałtownie ucięty. Czasem głuche regularne tąpnięcia uderzeń. Oto i przepis na modern classical, a zarazem przepis na „Rite of the end”. Wesołowski nie sili się nawet aby poza ów przewidywalny schemat wyjść. Nie pozostawia sobie żadnego wentylu bezpieczeństwa, nie eksperymentuje z formą, a jego nagrania pozbawione są elementu artystycznego ryzyka. Wobec powyższego, boleśnie rozczarowująca jest postawa kompozytora, a przecież jest to twórca, który już na początku swojej muzycznej drogi objawił się ze znakomitym pomysłem. Mam na myśli często niedocenianą przez recenzentów „Kompletę”(2008), na której Wesołowski zadał sobie trud muzycznej adaptacji liturgii brewiarzowej. Zarówno koncepcja, jak i samo wykonanie, którego wspomnienie mam w pamięci do dziś okazały się niezwykle intrygujące. Wyciszona i natchniona mistyką „Kompleta” okazała się dziełem zarazem przejmującym, ale i podanym lekko, z wyczuciem, wręcz zmysłowym. Niestety w najnowszy materiale nie odnajduje podobnych uniesień.

„Rite of the end” jest modern classicalową pulpą, w której trudno znaleźć wyraziste punkty odniesienia, czy to formalne, czy brzmieniowe kontrasty. Muzyka jest masywna, a momentami nawet drapieżna, ale i to nie wynosi jej poza przeciętną gatunkową. Z pewnością to płyta emocjonalna, ale na pewno nie porywająca, bardziej te emocje wymusza, podaje jakby w pakiecie z gatunkową stylistyką. Smutna? Możliwe, lecz z większym prawdopodobieństwem zwyczajnie nudna. Wyrafinowana? Co to to nie. Szumy, pogłosy i owo gęste, masywne brzmienie maskuje jedynie mało finezyjną formę. Najlepszym tego przykładem może być kompozycja „Seven Maidens”, z dramatycznie przewidywalną linią melodyczną. W tym momencie zrobię tu osobistą dygresję. Ta zagrana na kilku nutach melodia przypomina mi moje dawne karkołomne i pozbawione odrobiny talentu zmagania z klawiaturą syntezatora, kiedy to kulawym paluchem nieporadnie próbowałem odgrywać najprostsze harmonie, aby nie ograniczać się jedynie do dronowania.

Jedyne, nieliczne momenty, które były w stanie wyrwać mnie z objęć estetycznego stuporu, to chwile w których autor pokazuje pazur. Czy to w otwierającym album „Prelude”, gdzie osiąga intensywność artykulacji zbliżoną do totalności „Polimorfi na 48 instrumentów smyczkowych” Pendereckiego, bądź w chwilach kiedy sięga po estetykę harsh noise wall („Rex, Rex!”, „Hoarfrost II”).

Dopiero w trakcie pisania tej recenzji przypomniał mi się fakt, że oto byłem niegdyś na koncercie Stefana Wesołowskiego. Miało to miejsce po wydaniu przez niego, płyty „Liebestod”. Moje wspomnienia z tamtego występu jak i refleksja po przesłuchaniu (kilkadziesiąt razy, stąd tak opóźniona jest ta recenzja) „Rite of the end” jest ta sama. Stefan Wesołowski jest kompozytorem pozbawionym artystycznej charyzmy, nie potrafiącym dotąd wzbić się ponad schematy, które paradoksalnie samemu sobie narzucił. Jest zaś tyle możliwości gdzie można by tchnąć ten zatęchły modern classical, które dla wykształconego kompozytora  nie powinny stanowić problemu formalnego; choćby elektroakustyka, sonoryzm, nawet minimalizm (choć ten z równie wielkimi krokami zmierza do podobnego wyeksploatowania przez rodzimych twórców), czy nawet techno, które niektórzy recenzenci starają się uparcie, choć w mojej opinii zupełnie niefortunnie przypisać muzyce Wesołowskiego. Być może schematyczne podejście, reprezentatywne dla muzyki kompozytora sprawdza się w filmowych i teatralnych soundtrackach, jednak w formie autonomicznych nagrań boleśnie mnie rozczarowuje. Mimo szczerych chęci, żadna z licznych entuzjastycznych recenzji płyty, nie przekonała mnie dotąd do zmiany tej opinii.

STEFAN WESOŁOWSKI „Rite of the end”
2017, Ici D'ailleurs

poniedziałek, 3 lipca 2017

Schizofonia vs. retromania / Soundscape Mirror „Schizofonie”

Soundscape Mirror, audiowizualny duet z Bydgoszczy archiwizuje swą artystyczną działalność, prezentując ją na debiutanckiej płycie „Schizofonie”.

W skład kolektywu wchodzą Freeze odpowiedzialny za ścieżkę dźwiękową, oraz Skoff zajmujący się warstwą wizualną projektu. Wydany własnym sumptem materiał jest zapisem cyklu koncertów i performansów dźwiękowych, zainspirowanych koncepcją schizofinii Raymonda Murraya Schafera. Bada ona aspekt oderwania dźwięku od swjego źródła, a także jego funkcjonowania poza naturalnym kontekstem. Akcje kolektywu odbywały się we wnętrzach legendarnego bydgoskiego Mózgu, kolebki yassu. Formuła site specific, która przyświecała przedsięwzięciu, uniemożliwiła pełne oddanie schizofonicznego charakteru eksperymentów grupy. Pojawia się on jednak w nagraniu, w nieco innym kontekście, związanym ze współoddziaływaniem elementów audio i wideo. 

Z uwagi na nośnik (płyta CD), na którym zostały zarejestrowane wydarzenia, mamy możliwość zapoznać się jedynie z warstwą audytywną. Nie powinno to jednak zniechęcić odbiorców, bowiem muzyka SSM jest wystarczająco sugestywna, aby kreować w wyobraźni słuchacza wizualne panopticum. Została zaprojektowana w dużej mierze w oparciu o próbki dźwiękowe pochodzące ze źródeł video. Stąd tak wiele tu cytatów z filmów, dialogów, fragmentów kronik filmowych, telewizyjnych dżingli. Schizofoniczny kontekst ujawnia się poprzez fakt, że w słuchawkach słyszymy dźwięki kojarzone z telewizją. Uszy stają się zatem naszymi oczami i zabierają nas w krainę wyblakłego technicoloru, prześwietlonych klisz i interferencyjnych zakłóceń.

Muzyczna warstwa, z którą mam przyjemność obcować na płycie „Schizofonie”, roztacza przede mną melancholijny pejzaż rodem z nagrań Boards Of Canada, czy The Caretaker. Przykurzone winylowe trzaski, długie wstęgi pastelowych syntezatorów, hipnotyczne pętle, kosmiczne melodie rodem z programów edukacyjnych („Sonda”, „Kwant”) niespiesznie rozbrzmiewają, układając się w psychodeliczną ambientową suitę. Dynamika dźwiękowych wydarzeń jest wyraźnie wyciszona co sprzyja kontemplacji, a nawet hipnozie. Mamy tu do czynienia z kwintesencją muzycznej retromanii. Estetyka ta co prawda należy do mocno już wyeksploatowanych, jednak jej magnetyzm zdaje się być niewyczerpanie wręcz uwodzący; otumaniający niczym syreni śpiew. Mimo, że muzyka SSM nic nowego do niej nie wnosi, to nie można zarzucić twórcom, że nie potrafią posługiwać się nią w sposób, który gwarantuje słuchaczom nad wyraz sugestywne przeżycie. Doświadczenie hipnagogii, które udanie rekonstruuje SSM sięga wprost do naszej pamięci, poruszając się w niej przebiegle i niepostrzeżenie. Słuchając nagrań duetu mamy bowiem podświadome wrażenie że sięgają one bezpośrednio do naszych wspomnień, wydobywając z nich znajome dźwięki; zasłyszane mimochodem, najpewniej w dzieciństwie. Takie wrażenie stwarza słuchaczowi komfort odsłuchu i poczucie bezpieczeństwa, zaś utkana zagadkowymi dźwiękami narracja nie pozwala mu się oderwać od nagrań. Choć prawdę mówiąc materiał SSM zyskałby jeszcze na solidnym przycięciu.

Ten łagodny i absorbujący uwagę repertuar, powstał z wykorzystaniem szerokiego spektrum technik, koncepcji artystycznych i sprzętów; sampling, synteza, field recording, plądrofonia, elektroakustyka, komputer, magnetofon, darmowe programy, instrumenty akustyczne. W jednej z kompozycji usłyszymy również znajomą trąbkę, dawno niesłyszanego Grzegorza Pleszynskiego. Jego zamglone i przyczajone partie solowe dostosowują się do sennej melancholii nagrania, przepasając je przydymioną frazą, która kojarzy mi się z artykulacją Jona Hassella.

Lektura „Schizofonie” pod sztafażem ambientowego nokturnu, zupełnie nieoczekiwanie ujawnia szereg interesujących tropów. Nie tylko zatem przyjemnie mami onirycznością dźwiękowej kreacji, ale i stawia przed słuchaczem intelektualne wyzwania. 


SOUNDSCAPE MIRROR „Schizofonie”
2017, wydanie własne