Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Musica Genera. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Musica Genera. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 20 grudnia 2016

Muzyka apokaliptycznego przesilenia / Robert Piotrowicz „Walser”

Czy plemienny ceremoniał może przemówić językiem elektroakustyki? Kompozycje Roberta Piotrowicza użyte w filmie Zbigniewa Libery „Walser”, i opublikowane pod postacią autonomicznego wydawnictwa, są ciekawą próbą przypisania awangardowej koncepcji muzyki do formy utożsamianej z prymitywnymi (pierwotnymi) metodami ekspresji i komunikacji.

Zacznijmy od filmu, zrealizowanego przez jednego z najbardziej uznanych artystów wizualnych rodzimej sztuki krytycznej. „Walser” to dzieło, nie mające w mojej opinii pretensji do wytyczania nowych kontekstów w dziedzinie kinematografii, tak jak czyni to bez wątpienia działalność Libery na polu sztuki. Jako widzowie mamy do czynienia z kameralną opowieścią, o apokaliptycznym wydźwięku, w której oś dramaturgiczna została oparta na prostych dychotomiach; natura - kultura; społeczność plemienna - cywilizacja zachodu, a których przecięcie stanowi zarzewie filmowego konfliktu. Nagłe pojawienie się cywilizacyjnego rozbitka, pośród leśnych ostępów zamieszkałych przez żyjące w izolacji plemię, uruchamia mechanizm społecznego rozkładu.

„Walser” nie jest filmem muzycznym, ani podającym pod dyskusję rolę muzyki w medium filmowym. Warstwa dźwiękowa została tu klasycznie zaadaptowana i podporządkowana wydarzeniom dziejącym się na ekranie. Jej charakter jest ilustracyjny i zdystansowany, a dramaturgia wyzwalana najczęściej za pomocą kontrastu między rozległymi, płynącymi aurami, a dynamicznym pojawieniem się zrytmizowanych sekwencji - co jest dość powszechną metodą komponowania kulminacji w muzyce filmowej. Natomiast niezwykle istotną rolę odgrywa muzyka i dźwięk wewnątrz samej fabuły; w życiu przedstawionej społeczności. Członkowie plemienia celebrują dźwięk z niezwykłą atencją. Jest dla nich formą kontaktu z naturą; tłem, i głównym elementem tajemniczych rytuałów; płaszczyzną emocjonalnego współodczuwania i porozumienia, wreszcie sposobem tonizowania negatywnych emocji i konsolidacji plemienia; a finalnie ostatnią szansą na zapobieżenie nadchodzącej katastrofie. Filmowi bohaterowie konstruują własne organiczne instrumenty na bazie lnu, drzewa i powietrza; dudniący kocioł zakopany w ziemi, naciągnięte między drzewami lniane włókna wydające przeszywający basowy pomruk, pod wpływem pocierania o nie patykami. Posługują się specjalnie skonstruowanymi fletami, fujarami, a nawet tworzą własny system nagłośnieniowy. W obrazie wyłowiłem również tykwy, kalimbę i sztabkowy idiofon - tongue drum. Instrumentarium tej rozwiniętej muzycznie społeczności, zostaje dodatkowo wzbogacone umiejętnością wydawania ustami przeciągłych dźwięków, będących, hybrydą gwizdu i wycia. Zaskakujący jest fakt, że ta utożsamiana z pierwotną kultura, biegle posługuje się formami atonalnymi i sonorystyką, zaś transowe rytuały, które praktykuje opiera w głównej mierze na dronach, niż na rytmie. Muzyczna ekspresja „dzikich” zyskuje aktualny kontekst, również poprzez nawiązanie do współczesnej sztuki dźwięku, wchodzącej w relacje z ekologią i środowiskiem (environmental art).

Najwyższy czas, aby przywołać w tym miejscu osobę Roberta Piotrowicza, odpowiedzialnego bezpośrednio za wszystkie muzyczne elementy, o których wyżej wspomniałem. Pełnił on przy realizacji „Walsera” nie tylko rolę kompozytora muzyki, ale i reżysera scen muzycznych, a także autora projektów instrumentów. Prace na planie, toczyły się osobliwą drogą równoległego dostrajania muzyki, obrazu i aktorskiej choreografii, a dźwięki wydawane w trakcie unikalnych plemiennych rytuałów mają swoje źródło w preparowanych przez Piotrowicza; kontrabasie, fortepianie i instrumentach perkusyjnych.

Mam nieodparte wrażenie, że muzyka Piotrowicza w oderwaniu od obrazu zyskuje i bywa bardziej przekonująca, od jej filmowych wycinków. Dzieje się to, jak myślę po drodze z intencjami artysty. „W moich stricte muzycznych pracach staram się formować wyrazistą narrację poprzez całkowicie abstrakcyjne elementy, w podobny sposób pracuję z tekstem, choć oczywiście nie zależy mi na całkowitym oderwaniu go od pierwotnego znaczenia. Chodzi mi raczej stworzenie pewnej równoległej wersji znaczenia; czegoś nowego co powstaje po wysłuchaniu utworu” - stwierdził Robert Piotrowicz w korespondencji jaką odbyłem z nim w trakcie zbierania materiałów do tekstu o słuchowiskach. Jestem przekonany, że ów deklaracja ma również bezpośrednie przełożenie na relacje między jego muzyką a filmem Libery. Piotrowicz komponuje byty na tyle osobliwe, że funkcjonują jako w pełni autonomiczne dzieła, poza kontekstem wyznaczonym przez inne medium. „Walser”, wydany na winylu przez Musica Genera, nabiera mocy, wydaje się być intensywniejszy i bogatszy brzmieniowo. Artysta już dawno przyzwyczaił nas do wysokiej jakości swoich nagrań, uzyskanych drobiazgową pracą nad miksem, oraz wzbogaconych o mastering nieocenionego mistrza Rashada Beckera. Tu jest podobnie. Dźwięk na płycie jest wielowymiarowy i pełen rozmachu. Imponuje swą rozpiętością tonalną i masywnością. Pozostaje przy tym znakomicie selektywny i zniuansowany. Kontrabas wybrzmiewa potężnie, przestrzennie, a momentami wręcz brutalnie. Jego przeciągłe dronujące dźwięki zanurzone są w rezonującej przestrzeni, a ich faktura pozostaje surowa i chropowata. Towarzyszą temu gromkie uderzenia perkusjonaliów, rozchodzące się zamaszyście w katedralnym pogłosie. Podobny minorowy strój przybiera fortepian oszczędnie cyzelujący poszczególne tony i wchodzący w ascetyczny dialog najprawdopodobniej z kalimbą. Pogłosy instrumentów nakładając się na siebie tworzą rozwibrowaną, szumiącą poświatę, która staje się nośnikiem niepokoju i zwiastunem nieuchronnego fatum.

Materiał Piotrowicza opowiada historię, być może ciekawszą od głównego wątku fabularnego filmu. Artysta przerzuca pomost przez historię muzyki łącząc jej dwa skrajne elementy; pierwotne dźwiękowe rytuały, i dwudziestowieczną, muzyczną awangardę. Sugeruje postawienie metaforycznego znaku równości między ekspresją prymitywną, a formami wyrafinowanymi. Tym samym, ostentacyjnym gestem pomija przepastną tradycję muzyki tonalnej. Jako ów znak równości postawiony pomiędzy dwoma muzycznymi biegunami, rozumiem tu kontrkulturowy eksperyment, będący w przypadku plemienia gestem intuicyjnym wywiedzionym bezpośrednio z utożsamienia się z siłą natury, zaś w przypadku awangardzistów (w poczet, których można umieścić i Piotrowicza) wyrazem kontestacji muzycznego kanonu.


 
ROBERT PIOTROWICZ „Walser”
2016, Musica Genera

czwartek, 12 maja 2016

Hałas? Wprost przeciwnie / Anna Zaradny "Go Go Theurgy"

Punktem wyjścia jest konkret. Zwieńczeniem chaos.

Nowa, oczekiwana od ośmiu lat solowa płyta Anny Zaradny zainspirowana została teurgią – rytualną praktyką o magicznym charakterze, zakładającą wywieranie wpływu na bóstwo w celu zmuszenia go do czegoś. Intymny rytuał, który odprawia Zaradny przybiera formę dźwiękowego performansu, intensywnego akustycznego przeżycia.

Punktem wyjścia jest konkret. Kuszący. Najczęściej rozedrgana pętla, utkana z dźwięków mięsistych, atrakcyjnych brzmieniowo, nasyconych, o wyraźnych konturach, i kształcie. Ów punkt jest zarodkiem. Centrum. Pretekstem do zatopienia go w chropowatej chmurze dźwięków.  Czytelne z początku formy, ulegają zatarciu w procesie intensywnej multiplikacji. Spiętrzenie repetycji, które jest tu naczelną zasadą kompozycji tworzy statyczną dostojną konstrukcję, z której bije majestat i witalizm. Istotną rolę pełni zarówno brzmieniowa dynamika, ale i wyraźnie odczuwalna charyzma artystki. Ów osobliwy nerw budujący napięcie i napędzający rozwój narracji tkwi korzeniami gdzieś w black metalowej drapieżności i wagnerowskim rozmachu.

Hałas zatem? Wprost przeciwnie. To celebracja dźwięku, jego siły oddziaływania. Tryumf intensywności i przenikliwości. Zaproszenie do bezpośredniego obcowania z fizyczną namacalnością drgających fal powietrza, pompowanych przez kolumny i słuchawki. Surowość i obskura? Dla mnie kwintesencja elegancji. "Go Go Theurgy" jest bowiem skomponowane z przepychem. Z niespotykaną dbałością o wysoką jakość brzmienia, za którą ręczy masteringowiec Rashad Becker. Wykreowany dźwięk pęcznieje, jest dostojny i hipnotyzujący, a jego gęstość i intensywność imponująca. Zaradny dba o to, by każdy zawarty na płycie element został dociążony basowym fundamentem. Zabieg ten pozwala odbierać dźwięki trójwymiarowo, co wpływa na postrzeganie muzyki jako formy przestrzennej. Akustycznego obiektu, dźwiękowej rzeźby.

Doświadczenie i obcowanie z "Go Go Theurgy" przybiera momentami charakter katartycznego przeżycia. Zaradny z plastycznym wyczuciem wznosi okazały dźwiękowy monument, nasycony fluktuującymi cząstkami dźwiękowych zdarzeń. Ich ruch wyznacza nieustanna, podskórna pulsacja. Jak w obrazach Wojciecha Fangora, które przy dłuższym wpatrywaniu ożywają, mieniąc się powidokami. Wsłuchiwanie się w strukturę "Go Go Theurgy" pozwala uwalnić umysł spod pręgierza rygorystycznego, logicznego postrzegania i zanurzyć go w halucynacji. Będąc w intensywnym stadium słuchania dostrzec można złożoności dźwięko-kształtów i rytmicznych konstrukcji jakie się między nimi zawiązują. Śledzić nieustanny, żywy potok rezonansów, jak również zatracić się między dźwiękami rzeczywistymi a wyimaginowanymi.

ANNA ZARADNY - Go Go Theurgy"
2016, Bocian Rec. / Musica Genera

niedziela, 6 grudnia 2015

Słuchanie ciałem / zeitkratzer "Saturation"

Dwa lata temu, 12 grudnia zmarł enfant terrible muzyki współczesnej - Zbigniew Karkowski. Kompozytor otoczony zagranicą kultem, w Polsce doceniany głównie w środowiskach związanych z kontrkulturą. Rocznica śmierci artysty zbiegła się w czasie z premierą winylowego wydawnictwa, (wydanego wspólnie przez Bocian Records i Musica Genera), dedykowanego jemu i Iannisowi Xenakisowi. Oba utwory zostały napisane przez Reinholda Friedla (w przypadku "Monochromy" wspólnie z polskim kompozytorem) i wykonane przez jego legendarny ansambl zeitkratzer, zajmujący się akustyczną interpretacją muzyki eksperymentalnej. Obie kompozycje zostały zarejestrowane w 2004 na festiwalu Archipel w Genewie.

Geneza powstania "Monochromy" naznaczona jest bólem i krwią, sam zaś utwór zapisem twórczego kompromisu dwóch bezkompromisowych osobowości artystycznych. Tym co połączyło obu kompozytorów w procesie wspólnej kreacji, była niezwykła świadomość muzycznej ekspresji i determinacja w jej realizacji. W 2000 roku na prośbę Friedla, Karkowski skomponował dla zeitkratzer 35 minutową kompozycję, która okazała się wyzwaniem przerastającym fizyczne możliwości ansamblu. Zanim Friedl skapitulował przed dewastującym ciężarem utworu i wraz z Karkowskim podjął się prac nad przearanżowaniem i skróceniem kompozycji, polała się krew, a każdy z członków zeitkratzera fizycznie odchorował próby mierzenia się z oryginałem. Pocięty język, krwawiące palce, to cena jaką przyszło zapłacić muzykom za ambicję zmierzenia się z ekspresją totalną.

Cielesna absorpcja dźwięku, będąca nieodzownym elementem recepcji muzyki Karkowskiego, to nie tylko rany instrumentalistów zeitkratzera, ale przede wszystkim fizyczne doznanie słuchacza. Właśnie tak zapamiętałem moją (niestety) jedyną konfrontację z muzyką Karkowskiego na żywo, w 2004 w Łodzi, gdzie wespół z Peterem Rehbergiem (występując pod nazwą POP), przy użyciu jedynie dwóch laptopów zaaplikowali publiczności soniczny atak, pod którego ciężarem zapadły się przepony i klatki piersiowe słuchaczy. Wstrząsające i pasjonujące doświadczenie obcowania ciała z intensywnością i wszechobecnością dźwięku, gęstością struktury, i surowością brzmienia. Jego źródłem były możliwości transmitowania dźwięku przez systemy nagłaśniające, które jak zauważył Daniel Brożek w tekście towarzyszącym"Saturation" były głównym instrumentem Karkowskiego.
Może właśnie z tego powodu muzyka Karkowskiego najbardziej znana ze swojego noisowego oblicza, dość pochopnie traktowana jest jako harsh noise wall. Tymczasem wziąwszy pod uwagę "Monochromy" o ścianie hałasu nie może być mowy. Jest to głównie zasługą instrumentalistów zeitkratzera, że za pomocą ich organicznej ekspresji możemy dość swobodnie poruszać się miedzy fakturami, odkrywając niezwykłą przestrzenność i selektywne rozplanowanie poszczególnych ścieżek utworu. Tym samym słowo "hałas" wydaje się zupełnie nieadekwatne dla wielopoziomowej kompozycji Friedla i Karkowskiego. Zwłaszcza wykonanie z 2004, które znalazło się na wydawnictwie Bociana i Musica Genera, jest kompozycją na tyle czytelną, że nawet mniej osłuchane ucho zdoła usłyszeć mnogość faktur i ich wzajemne oddziaływanie na siebie.

Spełnienie marzeń Russola o sztuce hałasu, ślad Varèse'a i ukłon w stronę Pendereckiego? Jako zupełny laik wobec muzyki współczesnej próbuję odczytać współpracę Friedla i Karkowskiego raczej w kategoriach muzycznego naturalizmu, eksponującego brutalność dźwięku, przy jednoczesnym zachowaniu pełnego szacunku dla formy i kompozycji. Manifestację orkiestrowego rozmachu, utrzymanego w kolorystyce brzmienia typowej dla estetyk industrialnych,

Jednak reakcje jakie towarzyszą lekturze "Monochromy" to nie tylko intelektualny zachwyt nad tradycjami XX-wiecznych awangard, które harmonijnie koegzystują ze sobą w nagraniu, czy zdumienie kiedy przypomnimy sobie o akustycznym pochodzeniu generowanych dźwięków. Emocje są również zasługą budowanej stopniowo dramaturgi, opartej na powolnym spiętrzaniu dźwięków i zagęszczaniu wątków prowadzących do zamaszystych orkiestrowych kulminacji.

Po drugiej stronie krążka znajduje się utwór Friedla zadedykowany i zainspirowany twórczością Xenakisa. Kompozycja równie gęsta i nasycona dźwiękami, nieco mniej selektywna i zdecydowanie mniej dynamiczna od "Monochromy". Czytelniejsze są z pewnością techniki sonorystyczne jakimi posługują się muzycy zeitkratzer, co ułatwia identyfikacje poszczególnych instrumentów. Dronujące klarnety, dźwięczące perkusjonalia, jęczące talerze piłowane perkusyjnymi pałkami, przeszywające flażolety skrzypiec i wiolonczeli. Wszystko osobliwie zaaranżowane przez Friedla w oparciu o koncepcję "ludzkiej maszyny", ograniczającej możliwości ekspresji do ściśle przypisanych ruchów i zależną od wytrzymałości fizycznej muzyków. Zdecydowana przewaga długich, płynących dźwięków, kumuluje całą narrację w rozedrganym dronie, który przywołuje wspomnienie "Persepolis". Ta chłodna, statyczna konstrukcja potrafi wybrzmieć z niezwykle intensywną dramaturgią.

Spotkanie z dwoma wybitnymi XX-wiecznymi kompozytorami, jest tylko z pozoru trudne i obarczone intelektualnym ciężarem. Oczywiście, będąc osłuchanym z awangardą słuchaczem, lekturę "Saturation" z pewnością da się postrzegać w bardziej analityczny sposób. Jednak sam Karkowski, wraz ze swoim antyakademickim, punkowym etosem, bliższy był jak mniemam "przeciętnemu" słuchaczowi chłonącemu otwartą głową rzeczy, które nie koniecznie potrafi nazwać i umiejscowić w odpowiednim kontekście. Tak właśnie trafił do mnie.

zeitkratzer  - "Saturation"
2015, Bocian Rec. / Musica Genera