środa, 30 lipca 2014

Konkretne dialogi / Nienartowicz + Wolski – “Split”

"Split" Lecha Nienartowicza i Michała Wolskiego to raptem cztery kompozycje, zaledwie 30 minut muzyki. Jeśli jednak weźmiemy pod uwagę nasycenie i intensyfikację bodźców dźwiękowych, które zawarte zostały w nagraniach, to śmiało można by nimi obdzielić co najmniej kilka albumów. Mamy tu bowiem do czynienia z obfitującą detalami, elektroakustyczną ucztą, będącą przyczynkiem do interesującego dialogu pomiędzy muzykami. Polem ich twórczej wymiany jest muzyka konkretna, zaprezentowana przez Nienartowicza w "klasycznej" formie, a następnie poddana reinterpretacji Wolskiego

Na pierwszy akt materiału składają się dwa utwory Lecha Nienartowicza, z których pierwszy "Czynności" wydaje się stanowić fundament brzmieniowy i kompozycyjny, poddawany w drugiej części (Nadczynności") licznym rekombinacjom i zabiegom modyfikacyjnym. Ów fragment rozpoczyna się przeszywającym, cyfrowym świstem; skumulowaną materią hałasu, która po chwili zostaje rozbita na czynniki pierwsze - pojedyncze dźwięki. Słuchaniu "Czynności / Nadczynności" towarzyszy wrażenie przebywania wewnątrz jakiegoś uszkodzonego mechanizmu, chwilę po usterce. Dzieje się tak za sprawą kawalkady gwałtownych i niezbornych dźwięków przetaczających się chaotycznie i ruchliwie na wskroś kompozycji. Tworzą one gęstą i wyrazistą teksturę, na tyle jednak selektywną, aby umożliwić kontemplację każdego odgłosu z osobna. Skondensowanie kulawych, rachitycznych dźwięków, szmerów, stuknięć, brzdąknięć stopniowo intensyfikuje się, nabierając kształtu nieregularnych repetycji, które w swej bezwładnej plątaninie wydają się wręcz groteskowe. Akompaniamentem dla elektroakustycznego harmidru, są kontrastujące z nim rozmyte plamy, kojarzące się z ciepłym, metalicznym brzmieniem bijącego zegara.

Paleta spreparowanych przez Nienartowicza dźwięków swoim kolorytem przypomina tą użytą przez Richarda D. Jamesa przy nagrywaniu płyty "Drukqs". W przypadku Aphex Twina punktem wyjścia były dźwięki modyfikowanych strun fortepianowych, które w połączeniu z ambientowymi plamami tworzyły zmyślną i skomplikowaną, ale w zupełności uporządkowaną rytmicznie strukturę. W przypadku rodzimego producenta - który również sięgnął po brzmienia instrumentów strunowych - kompozycja poddana została całkowitej entropii. Rozszalałe dźwięki, wprawione w nieskoordynowany ruch tworzą losowe układy, w których słuchacz w swym nawyku próbuje doszukać się logiki. Zbytecznie, gdyż utwory Nienartowicza są okazałą emanacją chaosu i nieszablonowego myślenia o muzyce.

Drugi akt tego splitu należy do Michała Wolskiego, producenta utożsamianego dotąd przede wszystkim z dub i techno. W jego przypadku obie estetyki stają się punktem wyjścia do niełatwego muzycznego wyzwania, jakim było twórcze nawiązanie do koncepcji Nienartowicza. Mnogość dźwięków, ich wszędobylskość i deliryczna ruchliwość z jaką układają się w chaotyczne struktury zostaje zabiegami Wolskiego wtłoczona w ramy wyznaczone tektonicznymi tąpnięciami, rozpiętością dubowych szumów, oraz analogowymi plamami. Kluczowym dla realizacji tego producenta jest fakt, że mimo skanalizowania dźwiękowego chaosu w konwencję ambientu, Wolski subtelnymi działaniami udanie podtrzymuje dynamiczny i zintensyfikowany dźwiękowo charakter muzyki konkretnej, nie tracąc nic z jej nieokiełznanej formy. W rezultacie otrzymujemy ambient w wersji niemal barokowej, przesycony żywą tkanką konkretnych dźwięków szelestów, puknięć, szmerów, czy szumów. 

Nagranie Nienartowicza i Wolskiego to pasjonujący seans dźwiękowego rozpadu i ponownego zespolenia. Analiza hałasu na odgłosy pierwsze; konkretne, ponowna tych odgłosów synteza, oraz metamorfoza w nową ambientową formę, przy jednoczesnym poszanowaniu pierwotnych elementów kompozycji. "Split" to dialog niezwykle błyskotliwych twórców, którzy dają dowód na to, że muzyka konkretna nie musi być jedynie domeną akademików.

Lech Nienartowicz / Michał Wolski – “Split”
2014, Pawlacz Perski

piątek, 25 lipca 2014

Bałwochwalstwo / Gaap Kvlt - "Void"

Ambient to gatunek, w którym z reguły nie dzieje się zbyt wiele. Jednak owo "niewiele" w większości przypadków oznacza bardzo wiele i bywa kluczowe dla zaistnienia nagrania w pamięci słuchacza. To estetyka, która oddziałuje na zmysły, emocje i wyobraźnie, nieczęsto zaskakując bogactwem elementów dźwiękowych, czy wirtuozerią kompozytora. To forma muzyczna wymagająca od twórcy przede wszystkim alchemicznych umiejętności łączenia dźwiękowej materii. Być może kluczem do osiągnięcia zadowalających rezultatów przy użyciu minimalnej ilości środków jest finezja i intuicja artysty, który dysponując ograniczoną paletą jest w stanie zaciekawić słuchacza swoją muzyką. Na szeroko komentowanym albumie "Void" anonimowego, (prawdopodobnie rodzimego) projektu GAAP KVLT finezja, to element, którego nieobecność najbardziej rzuca się w uszy.

Na płycie GAAP KVLT minimalizm nie posiada, ani głębi, ani drugiego dna. Oszczędność (choć może lepszym określeniem byłaby "ubogość") aranżacyjna obnaża bezsilność twórczą autora w zmaganiu się z dźwiękową ascezą. Na "Void" ani przez chwilę nie czuć alchemicznego zmysłu do łączenia dźwięków w fantazyjne słuchowiska, czy kontemplacyjne ewokacje izolacjonistycznego ambientu. Narracja muzyczna zbudowana nad wyraz czytelnie, z jakże typowych brzmień, miast zagęszczać przestrzeń, czy zawiązywać dramaturgię, najzwyczajniej nuży.

Zaangażowanie rytmiki w przestrzeń ambientu wytwarza pewną aranżacyjną sytuację, w której element dynamiczny trzeba wprowadzić w kontekst muzyki, w taki sposób, aby nie wyglądał na przypadkowy. U GAAP KVLT bity brzmią zaś jak dodane mimochodem, w desperackiej próbie urozmaicenia dramaturgii nagrania. Ani nie dynamizują materiału, ani nie zagęszczają narracji. Są gołe i dotkliwie rzucają się w uszy. Podobnie ma się rzecz z pętlami, mało zróżnicowanymi i boleśnie monotonnymi. Co zaś się tyczy brzmienia ich i elementów składowych, w tym przypadku tylko sampli, to ich dyskusyjna atrakcyjność przywodzi na myśl presetowe bazy dźwięków dołączanych w pakietach do oprogramowania muzycznego.

Trudno ukryć w muzyce GAAP KVLT fascynacji tuzami rozmaitych gałęzi ambientu. Niestety próba ich reinterpretacji, czy może zwyczajnego naśladownictwa wydaje się niezręcznym faux pas. Jeśli "Void" miałby być bowiem odpowiedzią na twórczość Demdike Stare, czy The Haxan Cloack, to brzmi przy nich jak dziecięca opowieść o duchach przy prawdziwych egzorcyzmach. (Można w tym momencie i najzupełniej przytomnie sparafrazować kwiecisty bon mot klasyka jakoby "ludzie popijający kawę ze Starbucksa poczuli ciągoty do dark ambientów, choć nigdy nawet nie asystowali przy egzorcyzmach"). Również instrumentalne nawiązania do bliskowschodniej egzotyki ("Peganum Harmala"), oraz ich sztampowa realizacja musi wywoływać uśmiech politowania wśród fanów Muslimgauze, zaś ślamazarnie przeciągane, wątłe drony, zostają już na starcie zmiażdżone przy tektonicznym pandemonium Lustmorda.

"Void" to jakże adekwatny tytuł dla tego wydawnictwa. To muzyka pozbawiona drugiego planu, a nawet tła. Wszystko odbywa się na widoku, jednowymiarowo. Schematyczność i przewidywalność tej muzyki jest wręcz nieznośna, a wyczekiwanie końca kompozycji jawi się bolesnym obowiązkiem recenzenta. Wątki kompozytorskie i aranżacyjne wykorzystują swój potencjał po chwili słuchania. Nie ma co liczyć na dysonanse, kulminacje, czy kontrasty w warstwie formalnej, ani też na jakąkolwiek namiętności w warstwie nastrojowej. Góruje zniechęcające znużenie od pierwszego do ostatniego utworu. Przejrzystość intencji i czytelność kompozycji nie wynika tu z ascetycznego kunsztu kompozycyjnego i operowania minimalizmem, ale z braku pomysłów na dramaturgię i rozwinięcie muzycznej fabuły.

Album tego anonimowego producenta wyraźnie obnaża współczesną tendencję do pochopnego wydawania nagrań twórcom o umiejętnościach technicznych i wyobraźni muzycznej pozwalającej jedynie na ekspozycje ich artystycznych wynurzeń w domowym zaciszu i jedynie dla własnych uszu.
"Void" pomimo szumnych zapowiedzi, to niestety, ale żaden kult, a jedynie pusty ceremoniał. Bałwochwalswo. Pustka dźwiękowa, która idzie w parze z pustką emocjonalną. 

GAAP KVLT - "Void"
2014, Monotype Rec.


GAAP KVLT - MIGHT from MonotypeRec on Vimeo.

niedziela, 20 lipca 2014

W dialogu z wnętrzem/ Tomasz Sroczyński & Marek Pospieszalski - "Bareness"

Tomasz Sroczyński, utalentowany skrzypek i improwizator znakomicie odnajduje się w duetach. Niekwestionowanie służy mu forma dialogu instrumentów i zderzenia muzycznych osobowości. Artystyczna konfrontacja toczona wokół tematu kompozycji. Po znakomitej, pełnej pasji i drapieżności interpretacji "Święta wiosny" Strawińskiego poczynionej wraz z klarnecistą Jerzym Mazzollem, kolejnym duetem w dyskografii Sroczyńskiego jest wspólna realizacja z Markiem Pospieszalskim (saksofon tenorowy, klarnet altowy) "Bareness".

Żywa wymiana dwójki muzyków to zawsze spotkanie wysokiego ryzyka, w którym umiejętności instrumentalne, wyobraźnia, zmysł improwizacji, obserwacja i reakcja na kreacje adwersarza musi być błyskawiczna i celna. W starciu dwóch jamujących muzyków każda słabość odbija się echem na kompozycji i dalszej współpracy. "Bareness" to dialog idealny, oparty w większości na trafnej intuicji, oraz inteligencji muzyków, którzy doskonale kontrolują żywioł improwizacji równoważąc elementy harmonijne z sonorystyką. W podobny sposób rozkładają stylistyczne wątki, swobodnie przeplatając je ze sobą i kierując narrację w formę otwartą, uciekając tym samym od zbyt krępujących konwencji.

Dialog Sroczyńskiego z Pospieszalskim, ma również swojego nieożywionego bohatera, kluczowego z perspektywy realizacji i odbioru całego nagrania. To miejsce rejestracji materiału, którym są XV-wieczne wnętrza gotyckiego Kościoła Nawiedzenia NMP w Warszawie. Imponująca akustyka kościoła stanowi na "Bareness" integralny element nagrania, poprzez który ewokacje instrumentalistów nabierają pełni rozmachu. Skrzypce, klarnet i saksofon przeglądają się w strzelistej architekturze świątyni, która odbija ich instrumentacje potężnym pogłosem wzmacniając ekspresję każdego muzycznego gestu.
Prowokują również muzyków do muzycznej drapieżności, objawiającej się surowością brzmienia, chropowatością faktur, brudną barwą instrumentów, sonorystycznym szumem, wysokimi rejestrami, czy tektonicznymi dronami. Wykorzystując akustyczne walory kościoła muzycy podają intymny dialog w pełnej rozmachu formie i epickim brzmieniu.

Element przestrzenny nagrania wydaje się również rzutować na narrację prowadzoną przez Pospieszalskiego i Sroczyńskiego. Ośmieleni warunkami dźwiękowymi artyści swoimi woltami stylistycznymi testują w tym imponującym środowisku rozmaite gatunki muzyczne śmiało sięgając po watki ludowe, klasyczne, jazzowe, sonorystyczne, improwizacyjne, jak również zerkając ku awangardowym tradycjom minimalistycznej repetycji, w czym pomaga im subtelnie wykorzystana elektronika.

"Bareness" pomimo, że fundamentami tkwi w improwizacji i z rozmachem porusza gros fabularnych tropów to płyta niezwykle zdyscyplinowana i spójna, zaskakująca dynamiką wydarzeń, wielością technik instrumentalnych i muzycznym konkretem. Owa spójność determinowana jest przytomnością z jaka dwaj muzycy wzajemnie kontrolują swoje poczynania, oraz z okolicznościami akustycznymi, które nie tolerują błędów i zaniechań.

TOMASZ SROCZYŃSKI & MAREK POSPIESZALSKI"Bareness"
2014, Requiem Records

piątek, 4 lipca 2014

Trzy strony świata cz. 3 "Ścieżki i drogi" / Pathman - "Monady"

 PATHMAN - "Monady" / 2014 / Requiem Records


Nie pamiętam, w którym to dokładnie roku (lata 90te) w poszukiwaniu techno, raveów i nowych estetycznych przeżyć zagościłem na festiwalu Muzyka w Krajobrazie w Inowłodzu. Tych dwóch pierwszych zachcianek (stwierdzam bez żalu) nie udało mi się tam doświadczyć, ostatnią już jak najbardziej. Przeżyciem był wieczorny występ pod gołym niebem pełen akustycznych dźwięków wydobywanych z egzotycznych instrumentów. Nie miałem zielonego pojęcia kto występuje na scenie, ale były to czasy kiedy nazwa nie odgrywała jeszcze większego znaczenia dla zaangażowania publiczności w koncert. Dopiero po powrocie z festiwalu, w trakcie wizyty w kafejce internetowej (istniały kiedyś takie miejsca) udało mi się dotrzeć do relacji z tego wydarzenia zamieszczonej na portalu terra.pl (obecny serpent) i zidentyfikować tajemniczy zespół, który swoimi etnicznymi inspiracjami, transową dynamiką i intrygującą atmosferą dźwiękowego spektaklu uwiódł mnie tamtej letniej nocy. Zespół ten nazywał się Pathman, a jego członkowie okazali się być także organizatorami całego festiwalu..

"Z zakamarków pamięci się wyłania, przenika umysł i wiąże palce na strunach. Nie można się wyrwać z kręgu wibracji, brzmień i rytmów nabieranych przez lata" 

Powyższy cytat jest odautorskim komentarzem do utworu "Dropenhar" pochodzącego z najnowszej, wydanej sumptem Requiem Records płyty "Monady". Jednym zdaniem określa zarówno zawartość dźwiękową całej płyty, oraz szlak muzycznych ścieżek które od 16 lat wydeptują Piotr Kolecki i Marek Leszczyński pod szyldem Pathman. Poprzedzała go (1976-1998) działalność legendarnego Teatr Dźwięku Atman; związanego z Obuh Records, zespółu folkowych improwizatorów i melomanów szamańskich właściwości dźwięku, wydawanych z imponującej kolekcji etnicznych instrumentów z całego świata.

Kilkunastoletnia działalność muzyczna Pathmana prowadzona była w iście swobodnych ramach, opartych głównie na występach na żywo, oraz interakcjach z innymi artystami. Muzyka dla tego składu była procesem odbywającym się tu i teraz, improwizowanym przeżyciem, dźwiękową celebracją chwili i miejsca, stroniącą od sal studyjnych i nagraniowych. Stąd też mimo dość intensywnej działalności koncertowej zespół mógł się pochwalić do tej pory jedynym oficjalnym wydawnictwem. Albumem "Poza" wydanym w 2002 przez Mik Musik,  skompilowany z koncertowych rejestracji zespołu przez Wojtka Kucharczyka, który w tamtym okresie dość żarliwie współpracował z Pathmanem.

Kanwą "Monad" jest brzmienie zdumiewającego arsenału (podobnym zbiorem mogą się pochwalić w Polsce chyba jedynie członkowie Hati i Małych Instrumentów) "akustycznych dźwiękorobów", wśród których można znaleźć tak osobliwe i dźwięczne instrumenty jak (chordofony) cytra, sitar, afrykańska zanza znana też jako kalimba, fińska odmiana cytry - kantele, harfa tschang, czy (idiofony) indonezyjski angklung, nigeryjski udu, misa tank drum, cymbały polskie i ukraińskie, czy drumla. Właśnie pochodzenie i przeznaczenie wymienionych instrumentów tworzy jedyny tak wyraźnie odznaczający się kontekst albumu. Zebrane na nim kompozycje funkcjonują bowiem zgodnie z założeniem twórców poza wszelką koncepcyjną nadbudową. Z narracji nie wyczytamy nic więcej, niż muzykę samą w sobie. "Monady" są w pełni naturalnym twórczym zewem, swobodnym przepływem dźwięków opartym na unikalnych brzmieniach. Kolecki i Leszczyńsk z towarzyszącymi im w nagraniu Aleksandrą Grudą i Jakubem Pieczyńskim pomimo tak charakterystycznego instrumentarium nie odnoszą się w swej muzyce ani do form ludowych, ani folklorystycznych, prowadząc własną swobodną narrację nasyconą delikatną wonią mistycyzmu i skierowaną do kontemplacyjnego odbioru.

Płynące dźwięki cytr, ornamentują tło, po którym z wolna snuja się gitarowe akordy, oplatane mazami fletów i instrumentów dętych, tworząc wspólnie oniryczne, natchnione duchem krajobrazy. Zwiewnym gestem przeziera się pomiędzy instrumentami szumiąca elektronika, subtelnie cieniująca marginesy kompozycji. Pathman maluje dźwiękami swoich wyszukanych instrumentów ulotność. To notatka z chwili, fluid szybujący swobodnie i bez balastu. To muzyka, która przypływa do słuchacza i odpływa nie pozostawiając po sobie ciężaru. Jest niczym pieczołowicie stworzona mandala, o kunsztownych wzorach i wyrazistych kolorach, która wraz z ostatnim gestem/taktem odchodzi w niebyt.

***

Rongwrong, Spear, Pathman. Z każdym z tych projektów mam osobiste zaszłości i wszystkie darzę sentymentem. Koncert Pathman w trakcie legendarnego festiwalu Muzyka w Krajobrazie. Występ Spear w łódzkim Forum Fabricum uświetniający premierę wydawnictwa "Sapphire Flower". Wielogodzinne, nocne odsłuchy "Historii Alfonsa Czachora" Rongwrong i rozkminianie mitologi tej enigmatycznej opowieści. Jako młody, mniej świadomy słuchacz i poszukiwacz dźwięków, udało mi się zetknąć z intrygującą twórczością wyżej wymienionych w czasach ich najbardziej kreatywnej działalności i fakt ten miał niepodważalny wpływ na rozwój mojego muzycznego postrzegania. Fascynacja realizmem magicznym, magia drzemiącą w folku, etnologiczna namiętność do poznawania muzyki, a poprzez nią i świata (Pathman, Rongwrong), wreszcie staranowanie wrót percepcji i inicjacja po ciemnej stronie muzyki (Spear). Dla chłopaka przed dwudziestką, każde z tych spotkań było ekscytującą przygodą otwierającą kolejne ścieżki muzycznych eksploracji. Nie byłem sobie w stanie nawet wyobrazić, że ta przygoda będzie miała swoją kontynuację półtorej dekady później. Jednak, jak się okazuje nie były to tylko moje fascynacje, dzięki czemu wspomnienie tamtych czasów zostało gromko przywołane przez moich rówieśników kreujących scenę polskiej muzyki eksperymentalnej. To właśnie wspomnienie złotych czasów polskiego undergroundu, skupionego wokół Obuha pozwoliło na nowo wyciągnąć ducha z szafy. Ducha, który jednak nie straszy, a wciąż inspiruje nowe pokolenia muzyków i słuchaczy.

środa, 2 lipca 2014

Anarchia, miłość, postmodernizm / Abrada + Técieu + Duy Gebord

ABRADA - "Abrada" / 2014 / Family Adventures


Stęskniłem się mocno za muzyką Piotra Kurka. Od wydania nieziemskiej "Edeny" minęło już przeszło półtora roku, w trakcie których muzyk objeżdżał cały świat prezentując swe nietuzinkowe dźwięki i podejmując rozmaite twórcze kooperacje. Jedną z nich jest Abrada - projekt zrealizowany wespół z rezydującym w Kanadzie muzycznym improwizatorem Francesco De Gallo. "Abrada" to 24minutowy zapis ich wspólnego występu w jednym z Montrealskich klubów. 
Zarejestrowana na kasecie improwizacja tylko fragmentami przypomina muzyczne wątki poruszane dotąd przez Piotra Kurka, częściej zaś wprawia w prawdziwe osłupienie. "Abrada" to nieokiełznany żywioł dwóch bezkompromisowych twórców, w których gest twórczej wolności dominuje nad poszanowaniem jakiejkolwiek konwencji. Już sama jakość nagrania przyprawia o konsternacje. Przytłumione, przesterowane i zduszone dźwięki brzmią jakby zostały nagrane na dyktafon wprost z klubowego stolika. Zaprezentowana koncepcja audio tej rejestracji idzie jednak wespół z treścią kasety, która brutalnie stawia nas wobec muzycznych przyzwyczajeń, konfrontując słuchacza z nieokiełznaniem i chaosem. Ze względu na unikalną formę nagrania nawet identyfikacja dźwięków wydaje się być wróżeniem z fusów. Mózg nieudolnie próbuje rozpoznawać dźwiękowe poszlaki, przez co odszyfrowanie instrumentarium i wątków estetycznych pozostaje jedynie w zakresie domysłów, obarczone widmem nadinterpretacji. Jednak ponieważ "Abrada" ma wdzięk muzycznego omamu, trafna identyfikacja przestaje być sprawą nadrzędną, dopuszczając wyobraźnię słuchacza do swobodnej interpretacji tożsamej z improwizowaną formą nagrania.

Zawartość muzyczna kasety jest odwrotnie proporcjonalna do czasu jej trwania. Szalona improwizacja kompresuje w zaledwie dwóch krótkich kompozycjach mnogość odniesień i poruszonych wątków. "Abrada" to surrealistyczna kakofonia poszatkowanego folkloru, niezidentyfikowanych sampli, piejących w wysokich rejestrach organów, zanurzona w egzotycznej psychodelii klawiszy Kurka, preparowanego saksofonu De Gallo i hałaśliwych efektów. Umieszczona zostaje w przeraźliwym przesterze, przy niskiej przejrzystości dźwięku i zerowej selektywności. Przebieg improwizacji dynamizuje wszechobecna w materiale rytmika przybierająca głównie krautrockowe podziały, świetnie korespondujące z południowoamerykańska cumbią, której obecność (jak mi się wydaje) zostaje na "Abrada" kilkukrotnie przytoczona, bądź to poprzez dźwięki (przypominające) poszatkowany akordeon, bądź przez specyficzne taktowanie tej ludowej formy muzycznej.

Wspólne nagranie Kurka i De Gallo przypomina natchnioną kinematografię Alejandro Jodorowskiego. To obłąkańczy rytuał, gloryfikujący szaleństwo i wolność od wszelkiego rodzaju konwencji i ograniczeń. Brutalna i destrukcyjna próba odcięcia się od skojarzeń, sprawnie wymykająca się próbom interpretacji. Ilustracja zapadania się w muzycznej ekstazie (twórczym szale), przekroczenie przyjętych norm kompozycji i brzmienia. Rodzaj artystycznej transgresji, wyjścia poza to co akceptowalne i oswojone. Utrata kontroli i poddanie się żywiołowi improwizacji.



***


TECIEU - "Miłość" / 2014 / Fuck You Hipsters!


Nie tak dawno goszcząca na łamach tego bloga Tekla Mrozowicka, tym razem jako Técieu prezentuje swoją najnowszą epkę. "Miłość" to trzy kompozycje oparte na podobnym schemacie, w którym niski, pulsujący dron zostaje obleczony szumem o różnym stopniu intensywności, ziarnistości i gęstości. Jedyny ruch dyktują tutaj sinusoidalne fale nakładających się na siebie dronów, wibrujące wewnętrznym rytmem. Reszta zaś tkwi w statycznym zawieszeniu generując kumulujące się ściany glitchowych szumów. Trzeba selektywnego ucha aby wyłowić u źródeł gęstniejących hałasów syntezator. Gdyby nie skonfrontowanie tego faktu z wydawcą obstawiałbym bez wahania gitarę, zaprzężoną w serię destruujących efektów.

Swoistą właściwością nagrań Tekli Mrozowickiej jest ich zmysłowość, która powoduje, że niezależnie od drapieżności materiału i natężenia hałasu omamia on swą hipnotyczną aurą i urzeka wewnętrznym ciepłem. W tych medytacyjnych kompozycjach bez trudu można oderwać się od rzeczywistości, tracąc rachubę czasu.

Muzyka Técieu ma dla słuchacza głęboko ukryty przekaz, skryty pod brutalnym brzmieniem hałasów i potężnym ciężarem dronów. Trafi on do każdego, kto zanurzy się w jej kompozycje bez żadnych oczekiwań i pretensji. Tym skrytym przed niepowołanymi gośćmi komunikatem jest; miłość i namiętność bijąca z jej muzyki. A "Miłość" według Técieu jest zarazem gwałtowna intensywna, cierpka i chropowata, ale jednocześnie namiętna, rozedrgana i pełna pasji.

Jeśli można czegokolwiek żałować po przesłuchaniu tej epki to jedynie tego, że jest zbyt krótka, aby z pełną satysfakcja zatracać się w niej. 



***

DUY GEBORD - "Kelp" / 2014 / Pawlacz Perski


Duy Gebord to nowa twarz na polskiej scenie eksperymentalnej. Ukrywającym się pod pseudonimem stanowiącym ananim imienia i nazwiska francuskiego filozofa i myśliciela jest Radosław Sirko realizator dźwięku, radiowiec i kulturoznawca. Jego debiut dla Pawlacza Perskiego to pocztówka z postmodernizmu, gra konwencjami i deliryczny kolaż mieszający wszystko ze wszystkim, bez żadnych świętości. To przywalony tonami gruzu popkulturowy śmietnik, który na skutek fermentacji obrodził hybrydami estetyk i cytatów. IDM, nagrania terenowe, jazz, ambient, kulawe techno, quasi pop, shoegaze, industrial, post rock, a nawet repetycyjne eksperymenty przywodzące na myśl minimalizm Steve'a Reicha, kłębią się chaotycznie na kasecie Geborda, przysypane wszechobecnym gitchem. Ślady estetyk i konwencji wynaturzone do granic możliwości, zostają brutalnym i beznamiętnym gestem zrównane do hałaśliwej pulpy przesterowanej elektroniki. Trudno cokolwiek antycypować na tej płycie, bowiem wątki wyskakują tu niespodziewanie, niczym królik z kapelusza, wielokrotnie przeplatając się i mieszając w ramach tej samej kompozycji.

Nie można odmówić Gebordowi talentu, kompozytorskiego, szczególnie w gitarowo- "piosenkowym" wydaniu, który zdradza w krótkich fragmentach kasety. Trzeba bowiem zaznaczyć że na "Kelp" znajdują się również nastrojowe melodie, utrzymane w balladowym klimacie, których urok odkryć można po żmudnym przedarciu się przez hałaśliwe struktury trzasków, szumów, pogłosów i przesterów. Obecność harmonijnego elementu w pewnym stopniu równoważy kompozycyjny i aranżacyjny zgiełk materiału, dzięki czemu naszym wspomnieniem po jego przesłuchaniu nie będzie jedynie wykoncypowana kawalkada hałasów, ale i obietnica wrażliwości i delikatności.

Brzmieniowo, doszukać się można podobieństw do twórczości muzyków reprezentujących nowojorski label Paw Tracks zwłaszcza do artystycznego niechlujstwa Black Dice, czy eklektycznego rozgardiaszu Erica Copelanda.