poniedziałek, 17 czerwca 2013

W poszukiwaniu nowego Buriala / Walton - Beyond

Odnoszę wrażenie, że o nagranie takiego albumu mógłby pokusić się sam Burial, gdyby oczywiście zachował więcej zimnej krwi i nie stał się najbardziej spektakularną ofiarą muzycznego hajpu ostatniej dekady. Mroczny, brudny i niepokojący. Wizjonerski poprzez tworzenie nowych interpretacji brytyjskiej muzyki klubowej. Nasycony nietuzinkową rytmiką i namiętnością do ujęcia jej w parkietowo-taneczne ramy. Album ten jednak nie wyszedł spod ręki Buriala, lecz 22-letniego producenta z Manchesteru Sama Waltona, którego z elektronicznej magmy wyłowił niestrudzony w wyszukiwaniu nowych zjawisk Steve Goodman, (Kode9) szef Hyperdub. To właśnie nakładem tego kultowego w propagowaniu miejskiej elektroniki labelu ukaże się debiut Waltona, który jest tym samym pierwszym regularnym albumem wydanym przez wytwórnię w tym roku. 
Podobieństw między Burialem a Waltonem można doszukać się wielu; oprócz nagrywania dla tej samej wytwórni, obaj z upodobaniem łączą wątki taneczne z eksperymentalnymi, adaptując ku temu oryginalne patenty rytmiczne, ubrane w unikalne quasi klubowe brzmienie. Beyond to podobnie jak u legendarnego londyńczyka muzyka stricte miejska, charakteryzująca się wszelkimi jej odcieniami, eksplorująca zarówno jego mroczne zaułki, jak i jaśniejsze rejony. Od post fabrycznych, industrialnych bitów po undergroundowe housowe potańcówki i mroczne dubowe gęstwiny oraz zimne, odhumanizowane electro. Jednak podobieństwa między tymi artystami kończą się na dość szerokim kontekście urban sound, bo Walton wcale nie stara się kopiować muzyki Buriala podążając własną, oryginalną drogą, której korzenie sięgają do historii dubstepu.
Sam Walton proponuje album niezwykle eklektyczny, szeroko rozciągnięty pomiędzy gatunkami. Potrafi jednak utrzymać ów misz-masz w ramach jednej koncepcji. Centrum jego zainteresowań skupione jest na surowej industrialnej rytmice, która utkana z gęstej plątaniny rubasznych snarów, clapów, rimów i hi-hatowych cykaczy stanowi sztywną konstrukcję dla (nieczęstych) ociepleń klimatu (zniekształconych soulowych wokaliz, danceflorowych padów, oszczędnych syntezatorowych plam, jaskrawych, kwaśnych arpeggiów i funkowych loopów). Dzięki celowemu wykorzystaniu mało szlachetnych w brzmieniu perkusyjnych sampli w utworach Waltona unosi się gęsta i mętna atmosfera, nie pozostawiająca miejsca na jakąkolwiek przestrzeń. Rdzawa mgiełka osiadająca chropowatą fakturą na pojedynczych dźwiękach nadaje płycie brudnego, miejskiego charakteru, dalekiego od blichtru topowych klubów i dyskotek lansujących na gwiazdy sezonu sterylnych i wymuskanych braci Lawrence z Disclosure. Każdy z dźwięków Waltona zostaje ubrany w kombinezon z napisem distortion, rezonując miksturą nie do przyjęcia dla wszelkiej maści purystów dźwiękowych i audiofilów.
Jednak największą zaletą Beyond jest to, że klaustrofobiczne i mroczne kompozycje kapitalnie kontrastują z ultra przebojowymi motywami. Walton z niesłychaną łatwością łączy ze sobą na pozór nie pasujące elementy; ciężkości i toporności w warstwie rytmicznej ze swobodą klubowego szaleństwa w warstwie melodycznej. Sprawia to wrażenie nieco karykaturalnej, przyciężkiej fabuły, w której chwytliwe melodie kokietują słuchacza spod ciężaru niezgrabnych, kostropatych bitów. Zabiegi Brytyjczyka igrają sobie do woli z oczekiwaniami odbiorców, najpierw porywając na parkiet, aby chwilę potem plątać nogi potykającym się rytmem i walić po głowie mrocznym industrialnym dubem. Beyond ma moc przyciągania imprezowymi hookami, ale trzyma na dystans swoim przybrudzonym brzmieniem, ascetyczną konstrukcją i wykoncypowaną topornością. 
Muzyczna koncepcja Sama Waltona to śmiała i demokratyczna fuzja tak spolaryzowanych gatunków, jak industrial i garage, dub i house, techno i breakbeat. Nosi w sobie podobieństwa do radykalnej wizji tanecznej elektroniki rodem z Night Slugs oraz kwaśnych raveowych arpeggiów z wczesnych produkcji Zomby'ego (One foot ahead of the other) czy do chłodnego electro Jimmiego Edgara. Pomimo jednak tych nawiązań Walton brawurowo wydeptuje sobie zupełnie nową ścieżkę na elektronicznej mapie gatunków i trendów. Ciężko mu będzie wzniecić rewolucję w muzyce elektronicznej, jakiej głównym ambasadorem był Burial, ale z pewnością zostanie doceniony przez tych samych słuchaczy, którzy wnet poznali się na muzyce przywołanego kilkukrotnie w tym poście Ikara dubstepu.

Beyond okazuje się kolejnym wyciągniętym z rękawa znakomitym sztosem Hyperdub, labelu który z każdą kolejną sygnowaną ich logo produkcją utrzymuje swój stały (wysoki) poziom wydawniczy.
Szczerze trzymam kciuki za świeżą, muzyczną wizję Sama Waltona i liczę, że już niedługo objawi on swój wybuchowy muzyczny potencjał na żywo. Myślę, że taneczna sekcja Unsound Festival byłaby idealna do prezentacji poczynań Waltona. Tymczasem miejcie go na oku/uchu. Premiera Beyond została zapowiedziana na przełom czerwca i lipca.


WALTON - Beyond
Hyperdub 2013


czwartek, 6 czerwca 2013

Na tropach Mount Kimbie / Mount Kimbie - Cold Spring Fault Less Youth

Im dłużej słucham nowego albumu Mount Kimbie Cold Spring Fault Less Youth, tym bardziej przemawiają do mnie dźwięki duetu, a jednocześnie oddalam się od próby nazwania tego z czym obcuję. Próba sklasyfikowania w czytelny sposób muzyki Kai'a Campos'a i Dominic'a Maker'a jest z próbą karkołomną, gdyż muzycy z niebywałą elastycznością unikają prostych kalek, jedynie ocierając się o  pojedyncze wątki stylistyk, takich jak trip hop, ambient, post dubstep, muzyka klubowa czy eksperymentalna elektronika. O ile jednak wpływy i inspiracje są w ich przypadku dość czytelne, o tyle identyfikacja z nimi może być tylko w niewielkiej części trafiona. Chęć poszerzania ram gatunkowych a raczej uciekania poza nie, otworzyła duetowi szerokie pole muzycznej eksploracji ograniczonej jedynie wyobraźnią.

Post dubstep? 
Duet Mount Kimbie podąża tą samą drogą co ich rówieśnicy na elektronicznej scenie - James Blake czy Darkstar - tworząc unikalny i szalenie intrygujący międzygatunkowy patchwork. Fundamentem tego kolażu jest mariaż brzmień syntetycznych z żywymi oraz z wokalem. Dla wspomnianych twórców elektronika spełnia rolę jedynie mniej lub bardziej wyrazistego stelaża, na który muzycy z upodobaniem dokładają kolejne akustyczne i wokalne wątki. 
Paradoksem jest, że wszyscy wymienieni wyżej Mount Kimbie , Blake'a i Darkstar wylecieli z tego samego dubstepowego gniazdka, choć akurat tej stylistyki w ich nagraniach słychać chyba najmniej. Słychać natomiast brytyjską namiętność do połamanej rytmiki, perkusji i skomplikowanych  podziałów, zaczerpniętą w prostej lini z dubstepu, drum'n'bass, jungle czy garage. Mount Kimbie świadomie znaleźli się na skraju gatunku adaptując jego fragmenty w kanwę muzycznego eksperymentu, któremu bliższe są studyjne doświadczenia niż klubowe parkiety. Owszem album Crooks & Lovers i poprzedzające go epki dużo śmielej flirtowały z klubową tradycją zawadzając o burialowe duby, garage czy techno, ale Cold Spring Fault Less Youth jest już jedynie dalekim wspomnieniem tamtych około-parkietowych klimatów.

Trip hop? Ambient?
Na albumie Cold Spring Fault Less Youth atmosfera ulega jeszcze większemu zaszumieniu i przytłumieniu, a kompozycje podążają w stronę kameralnych ambientów, przytłoczonych masywnością brudnego brzmienia. Łatwiej tutaj otrzeć się o granicę przesteru i zanurzyć w głębokim, smolistym basie niż wyłuskiwać krystalicznej jakości sample i kliki, które często towarzyszyły wcześniejszym nagraniom duetu. Dźwięk jest przykurzony i zamglony szumami, bit bardziej kostropaty, pokraczny, kompozycje stają się coraz bardziej oszczędne, a muzyka wciągająca i hipnotyczna. W tłach zaś wybrzmiewają charakterystyczne dla Mount Kimbie ascetyczne rozwibrowane syntezatorowe plamy wprowadzające kwasową atmosferę, niczym klawisze Ray'a Manzarka na płytach The Doors.

Pop?
Wciąż kluczową rolę w muzyce Mount Kimbie odgrywają wątki, w których pojawiają się żywe instrumenty (zwłaszcza gitara elektryczna i basowa), które budują oszczędne melodie, oraz momentami zaskakują swoim brzmieniem, przywodząc na myśl zarówno dalekie jak i bliskie echa skojarzeń. W kilku utworach bas brzmi, jakby grał na nim sam Peter Hook (m.in. So Many Times So Many Ways, Fall Out), zaś gitary nieodparcie sprzęgają się z brzmieniem The XX i podobnie jak u nich chwytliwym riffem wyznaczają tylko cezury w ambientowej przestrzeni. Te bliźniacze powiązania między zespołami musieli również dostrzec członkowie The XX zabierając Mount Kimbie na część swojej tournee.
Po raz pierwszy w nagraniach londyńskiego duetu znikają wokalne sample i zostają zastąpione regularnymi wokalistami. Na Cold Spring Fault Less Youth za mikrofonem udziela się swoim kruchym głosem członek Mount Kimbie Kai Campos. Jego raczej delikatna barwa zostaje jednak zrównoważona brutalną artykulacją zaproszonego do dwóch utworów King Krule (Archy Marchal to nadzieja młodego brytyjskiego rapu, jedna z gwiazd zeszłorocznej edycji Tauron Nowa Muzyka). Jego wulgarna i rozlazła barwa głosu momentami może przypominać manierę i ciężar głosu grunge'owych wokalistów i niewątpliwie dodaje kompozycjom Mount Kimbie mrocznego rockowego posmaku.
W ramach poruszania popowych wątków w muzyce Mount Kimbie, warto wspomnieć również o zmianie wydawcy. Duet Brytyjczyków zamienił bowiem dotychczasowy niszowy Hotflush Recordings - matecznik nowych wątków w klubowej elektronice na rzecz "niezależnego majorsa" - Warp - ostoję gwiazd niezalu i alternatywnego popu. (Tą samą drogą na ostatniej płycie poszedł też wspominany Darkstar, który porzucił na rzecz Warp'a kultowy label Hyperdub. Niestety nie wpłynęło to tak dobrze na kondycję artystyczną Darkstar, jak stało się to w przypadku Mount Kimbie, którzy pod skrzydłami zasłużonej wytwórni wyraźnie rozwinęli swój warsztat muzyczny i wyobraźnię).

Cold Spring Fault Less Youth jest pełną niespodzianek kopalnią inspiracji, skrytą za dość szczelnym murem, ale przyciągającą swą unikalną urodą. Czas poświęcony na pokonanie tego muru, pozwala na pełne poznanie kompozytorskiego zmysłu Camposa i Markera. Nowy album zawiera w sobie szereg tropów, jakimi może podążać słuchacz. Tropów równoległych sobie i równoważnych z innymi. 
Londyński duet coraz śmielej przemieszcza się w stronę muzycznej abstrakcji, co trafnie przedstawia okładka Cold Spring Fault Less Youth. Nie oglądając się na trendy i mody panowie z Mount Kimbie z coraz to większą konsekwencją i przy coraz większym sukcesie artystycznym dążą do sformułowania jedynego w swoim rodzaju muzycznego języka. Przysłuchiwanie się temu procesowi daje słuchaczowi dużo satysfakcji i niejednoznacznych tropów do analizy.


MOUNT KIMBIE - Cold Spring Fault Less Youth
Warp 2013

wtorek, 4 czerwca 2013

Hit Parade / Disclosure - Settle

Nie ma wątpliwości, że tego lata dwaj bracia 19-letni Howard i 22-letni Guy zamiotą wszystkie klubowe parkiety świata. Począwszy od kameralnych i undergroundowych parkietów Londynu aż po największe festiwale młodzieńcza brawura braci Lawrence porywać będzie do tańca nawet najbardziej opornych. 
Wczoraj odbyła się  premiera jednego z najbardziej oczekiwanych debiutów tego roku Settle duetu Disclosure. Zbiór 14-stu parkietowych killerów, które pojawiać się będą w tym sezonie w trakcie największych imprezowych kulminacji. 

Mimo młodego wieku bracia Lawrence już dawno przygotowali publiczność na swój spektakularny debiut. Po serii debiutanckich singli nagranych dla Moshi Moshi i Greco-Roman, remiksów zrealizowanych dla Jessie Ware, Azari & III, Artful Dodger, zajęciu drugiego miejsca na liście singli w Wielkiej Brytani (White Noise z AlunaGeorge) i tryumfalnym festiwalowym tournee z Coachellą na czele, dwaj młokosi z londyńskiego przedmieścia na tyle podgrzali atmosferę swojego debiutu, że internetowy hajp osiągnął  poziom porównywalny do towarzyszącego wydaniu przez Daft Punk Random Access Memories.
Zresztą album Disclosure okaże się wyczekiwanym orzeźwieniem dla tych wszystkich, których rozczarowała nowa płyta Daft Punk, dla tych którym po Random Access Memories Francuzi jawią się już tylko jako komercyjne dziady. Ci wszyscy, którzy doznali takiego zawodu, będą mogli odreagować przy ultra-przebojowych, energetycznych i wpadających w ucho hitach Brytyjczyków.

Bracia Lawrence grają tak, jakby całą wiedzę o brytyjskiej muzyce klubowej wyssali z mlekiem matki. Pomimo stosunkowo niewielkiego doświadczenia czują tą muzykę jak mało kto, a Settle jest zacną syntezą wyspiarskiego brzmienia z naciskiem na house i garage. Na wczorajszej premierze albumu w Boiler Room obok albumu Disclosure wybrzmiały największe parkietowe hity lat 90 z UK. Kiedy bowiem my w latach 90-tych zasłuchiwaliśmy się w przaśnym euro dance i tandetnym rave od zachodnich sąsiadów, na parkietach w Anglii królował kulturowy tygiel mieszających się ze sobą muzycznych wpływów i gatunków. Drum'n'bass, house, jungle, soul, r'n'b, dance, old school, pop i rave za sprawą takich artystów jak Artful Dodger, M.J Cole, Craig David sublimowały w nową jakość nazwaną 2step lub UK garage. Właśnie takimi rytmami bracia Lawrence zainfekowali się w czasach, z których pochodzi ich okładkowe zdjęcie i teraz z niesłychaną lekkością i przebojowością przenieśli je na swój album.
Settle to czysta parkietowa przyjemność. Zupełnie niezobowiązująca i bezpretensjonalna z ściśle klubowym przeznaczeniem. Czytelna i przejrzysta, bez zbędnych dodatków, które odwracałyby uwagę od tego, co w tym albumie najważniejsze - tańca i dobrej zabawy. Album jest wizytówką brytyjskiej muzyki klubowej zanurzony w brzmieniach pompującego house, seksownego grime, udergroundowego bass music, soulowego garage, dopełniony kapitalnymi wokalami Sam'a Smitha, Jessie Ware, Jamie'go Woon'a, Aluny Francis, Elizabeht Doolittle, Ed'a Mac'a, czy Sashy Keable.

Debiut Disclosure przypomina mi nieco genialną płytę The Present Lover projektu Vladislava Delaya - Luomo. Wydany w 2003 roku album podobnie jak płyta braci Lawrence jest zbiorem przebojowych, klubowych piosenek, wypełnionych zmysłowym wokalem, oparty na jednostajnym tempie i brzmieniu house music. Płyta Luomo zyskuje jednak w tym zestawieniu, jawiąc się jako klimatyczny koncept album, przy zbiorze singli jakim jest Settle.
Trzeba przyznać, że dosyć prostymi środkami wykuwają swój sukces panowie z Disclosure, nie zupełnie pomijając takie elementy albumowej narracji jak, budowanie napięcia czy kulminacje. Biorąc pod uwagę, że Settle jest przeznaczona przede wszystkim na parkiet nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ten imprezowy samograj nie sprawia jednakowej radochy przy słuchaniu, co przy tańczeniu. I w tym tkwi w zasadzie jedyny jego mankament. W trakcie kolejnego odsłuchu album traci swoją moc, obnażając jego jednowymiarowy, mało intrygujący charakter. Dramaturgia albumu rozpływa się w powietrzu, pozostawiając lekko nużącą monotonię, gdzie wszystkie utwory oparte są na identycznym schemacie zwrotka - refren - wokal.

Z pewnością braciom Lawrence udała się jednak sztuka niebywała nagrania szalenie egalitarnego i demokratycznego albumu, przy którym zabawa nie zgorszy ani fana poszukującej elektroniki, ani wytrawnego klubowicza. Settle będzie niekwestionowanym hitem tego lata, przebijając swoim młodzieńczym wdziękiem i brawurą nawet wykoncypowany i złożony Random Access Memories.


DISCLOSURE - Settle
PMR Records 2013