niedziela, 15 lipca 2018

Refleksje końcowe

Klamka zapadła. Po prawie sześciu latach prowadzenia raz uchem / raz okiem, podjąłem decyzję o zakończeniu działalności blogowej. Niektórzy wiedzą, że nosiłem się z tym już od jakiegoś czasu.

To był świetny etap, który przyniósł mi wiele radości i satysfakcji. Otworzył nowe możliwości, dał szansę sprawdzenia się w miejscach, o których nawet bym nie marzył, pozwolił poznać wspaniałych ludzi z pasją jeszcze większą od mojej, a przede wszystkim umożliwił dotarcie do ekscytującej muzyki.

Mimo tego, że cały czas przybywa tak wiele nagrań o których chciałbym napisać, czuję, że z formatu recenzji, który tu uprawiałem nie jestem w stanie wykrzesać już nic więcej, a kontynuacja odbiła by się ze szkodą dla jakości, którą starałem się na 1/u/1/o utrzymywać. Niestety pasja i chęć dzielenia się swoimi muzycznymi przeżyciami została z czasem zastąpiona poczuciem obowiązku, a także presją bycia na bieżąco. Mimo to mam nadzieję, że moje teksty o muzyce (a może nie tylko) będą nadal okazjonalnie ukazywać się to tu, to tam, jednak na pewno już poza tym blogiem.

Poświęcając temu przedsięwzięciu 6 lat życia, zaniedbałem wiele innych istotnych dla mnie spraw, do których zdążyłem już zatęsknić. Kończę zatem ten etap, z nadzieją, że pozwoli mi to rozpocząć nowe równie ciekawe.

Dziękuje Wam wszystkim za wsparcie, naukę, dobre słowa i dźwięki.
Powodzenia w wytyczaniu własnych muzycznych ścieżek.

środa, 16 maja 2018

Dyskretny urok konwencji / ate „Secondary Drowning”

Są chwile, w których znajduję ukojenie w prostocie i konwencji. Im bardziej znajomo tym bezpieczniej.


Przewidywalna, zupełnie niezaskakująca, a także osłuchana w dziesiątkach innych wcieleń jest bardzo udana płyta Petara Petkova, podpisującego swą muzykę monikerem ate. Petkov jest absolwentem Akademii Muzycznej w Gdańsku. Tam też mieszka i tworzy, snując przy pomocy gitary intymne, dronowe suity. Obarczając nagrania ate mianem przewidywalnych i konwencjonalnych nie mam na myśli ich wartości estetycznej, jedynie ich wymiar formalny i silne osadzenie w tradycji gitarowego ambientu, w której strunowy instrument zakamuflowany serią efektów, pojedyncze muśnięcia w struny zamienia w nieskończone dźwiękowe wstęgi. Nie napiszę, że w estetykę tą autor wchodzi z oryginalnymi pomysłami, czy to kompozycyjnymi, czy brzmieniowymi. Siłą jego drugiej płyty, która ukazała się właśnie w bułgarskiej oficynie Amek Collective jest przede wszystkim świadomość konwencji; jej linearnej, warstwowej anatomii, oraz elegancka realizacja, która nadaje muzyce Petkova poetyckiej wręcz ulotności.

Na „Secondary Drowning”, podobnie jak na dziesiątkach bliźniaczych albumów, zawiesiste dronowe smugi z wolna przepoczwarzają się, eksponując swoją brzmieniową masę i koloryt. Dźwięk rozciąga się dając ułudę nieskończonego, zatrzymanego w czasie. Miejsce dramaturgi zajmuje kontemplacja. Kolejne pasma przybywają i znikają, aby wibrować w statycznym dronowym trwaniu. Choć przepis jest banalnie prosty, to dobranie odpowiedniej, palety dźwięków i ich odcieni waży o powodzeniu realizacji. Petkow preferuje dźwięki świetliste i ulotne, pozbawione mrocznego balastu. Podaje je z wyczuciem harmonii godnym absolwenta konserwatorium. Gdzieś w głębokich planach przemyca zarysy melodii, które z pasją wychwytuje wyczulone na zmianę ucho. Za pomocą przemyślanych i delikatnych ingerencji udaje się ten kameralny bezruch natchnąć liryczną, nastrojową głębią, którą słuchacz może z zapamiętaniem kontemplować, bądź bezwstydnie pławić się w dźwiękowej zadumie. Zasłuchanie przechodzi tu często w zamyślenie, to ostatnie zaś w śnienie na jawie. Głębokie zanurzanie się w dźwiękach, wydobywa z nagrań ate słodko-gorzką aurę melancholii, uwodząc nasz wewnętrzny smutek. 

Lektura „Secondary Drowning” magnetyzuje jak wpatrywanie się w wodne masy niesione wolnym nurtem rzeki. Statyczne brzmienia, wyciszona dramaturgia, oszczędna konstrukcja dają ujmujące efekty. Płyta Petkova, zachwyca umiarem, harmonią i kompozycyjną elegancją. To zaskakujące w jaki sposób ta nienachalna muzyka tła, potrafi zaabsorbować uwagę słuchacza, współbrzmieć z jego wnętrzem, kojąco wpływać na nastrój i oczarowywać podskórnie ukrytą liryką.

Płytę udanie wieńczy malownicza, mieniąca się snopami dźwięków, trzyminutowa miniatura, do złudzenia przypominająca brzmieniem i aurą fragmenty płyty „Astral Disaster” Coila. Stanowi to dla mnie dodatkowy atut płyty Petkova, bowiem z racji mojej nieskończonej słabości do twórczości Brytyjczyków z upodobaniem poszukuję śladów ich muzyki w nagraniach innych wykonawców.   

ate „Secondary Drowning”
2018, Amek Collective

poniedziałek, 30 kwietnia 2018

Wpatrzeni w gwiazdy, wsłuchani w siebie / kIRk „Ich dzikie serca”

Nowa płyta kIRk pozostawia w zamyśleniu i zasłuchaniu. Pasjonuje subtelnością użytych środków, bogactwem detali, frapuje odrealnionym, retrofuturologicznym klimatem.

kIRk na krążku „Ich dzikie serca” to monolit; zespół w pełnym tego słowa znaczeniu. Mimo nagromadzenia w składzie wyrazistych artystycznych osobowości; świetnych instrumentalistów i producentów, podstawą jest kolektyw. Tu nikt nie wyróżnia się ponad resztę. Albo inaczej, wszyscy wyróżniają się na równym, znakomitym poziomie. Paweł Bartnik aranżacją smakowitej elektroniki, o wspaniałym, głębokim brzmieniu, którego źródeł możemy doszukiwać się na ubiegłorocznym, solowym albumie „Przeciwciała”. Filip Kalinowski (były już członek zespołu) doborem intrygujących, egzotycznych sampli, efektami brzmieniowymi, czy subtelnymi scratchami. Olgierd Dokalski swą lakoniczną, ale do głębi przejmującą trąbką, która często ukrywa się w tłach, nie zaburzając kolektywnej harmonii. Eteryczna Antonina Nowacka magnetyzującą uwagę słuchacza swoją widmową wokalizą. Mimo, że w didaskaliach czytamy, że jest to „płyta o głodzie poznania, przekraczaniu granic i szaleńczej wręcz odwadze...”, żadnych granic muzycy kIRk nie forsują, a odwaga objawia się raczej w praktycznej powściągliwości. Stonowane artykulacje muzyków splatają się w niezwykle plastyczną, działającą na wyobraźnię opowieść, emanującą osobliwym, odrealnionym nastrojem.

Sugestywne, retrofuturologiczne klipy, grafika okładkowa, tytuły i tekst o kosmicznych podróżach w nieznane i spotkaniach z obcymi, to pozamuzyczny fundament fabuły płyty „Ich dzikie serca”. Choć długo broniłem się przed narzuceniem sobie tej narracji, w końcu uległem urzeczony sugestywnością muzycznej ilustracji. Wszystko co kryje się pod kliszami „kosmiczne pejzaże”, „kosmiczne brzmienia” zostaje tu podane bez banału i blagi. Intrygują szczególnie lapidarne linie melodyczne, utrwalane analogowymi barwami klawiszy. Zaskakują efekty dźwiękowe rodem z kina si-fi, dziwaczne, nieokreślone odgłosy pobudzająco oddziałujące na wyobraźnię. Wreszcie artykulacja Nowackiej, której inkantacje jawią się tutaj niczym obcy, pozaziemski dialekt. Za sprawą wokalistki i trębacza Olgierda Dokalskiego narzucony w opisie płyty motyw kosmiczny, zyskuje zaskakujący w tym kontekście poboczny wątek folkowy. Artykulacje Nowackiej postrzegam bowiem jako omni-folk; pozbawiony granic i kulturowego przywiązania do terytorium, absorbujący liczne tradycje, epoki i języki, aby na ich kanwie odnaleźć uniwersalną ekspresję; nowe esperanto. Wątki ludowe zostają tu przeszczepione również wprost z natchnionego bliskim wschodem wspaniałego albumu „Mirza Tarak”  Dokalskiego. Przykładem może być kompozycja „Nie jesteśmy tu sami” Niemal w pełni akustyczny (trąbka i wokal) szkic, zdaje się być wręcz cytatem zaczerpniętym z udźwiękowionej historii Jakuba Murzy Buczackiego. Z kolei w tytułowej kompozycji „Ich dzikie serca” zestawienie ze sobą fletu i sążnistych elektronicznych uderzeń na początku utworu, pozwala doszukać się motywów muzycznych tożsamych z tradycją Indian Ameryki Południowej. To zaś prowokuje do przeniesienia akcji fabularnej z kosmicznych otchłani do amazońskiej dżungli forsowanej przez konkwistadorów. Wyobrażenie to potęgują dodatkowo pojawiające się w utworze „Bez powrotu” odgłosy przypominające okrzyki małp. Z resztą na całej płycie roi się wręcz od dźwięków niezbornych i nieoczekiwanych.

„Ich dzikie serca” kryją w swoich wnętrzach jakąś tajemnicę, do której nie potrafię dotrzeć. Płytę odsłuchałem kilkadziesiąt razy przyciągany jej zjawiskowym powabem, nadal jednak wymyka mi się ona przed dookreśleniem słowami. Wciąż nie czuję się usatysfakcjonowany, próbując zwerbalizować to co mnie w tej płycie tak bardzo intryguje i urzeka. Pozwolę sobie zatem postrzegać ów muzyczne doświadczenie jakie zaserwował nam kIRk, jako odpowiednik Monolitu z „2001: Odysei kosmicznej” (w alegorycznym i natchnionym mistyką ujęciu Stanleya Kubricka). Zagadkowego obiektu mocy, nieokreślonego, pociągającego, otwierającego szerokie pole do interpretacyjnych projekcji.


 

kIRk „Ich dzikie serca”
2018, Fundacja Kaisera Söze

czwartek, 19 kwietnia 2018

genialna muzyczka do słuchania sb / zwariowane nutki (czyli; młoda polska elektronika) :3


Paszka, Julek Płoski, ehh hahah, młody łucznik. W ostatnich tygodniach mogliśmy odnotować w Polsce wysyp zjawiskowych wydawnictw (w tym kilku debiutów), będących powiewem świeżości w rodzimej elektronice. Gdyby rozszerzyć cezurę czasową o kilka miesięcy wstecz to do grona wymienionych należałoby dodać jeszcze m.in. KXLT, muzę do fury, nadzieja.. To co łączy wszystkich wymienionych, to oryginalne i wyraziste podejście do elektroniki pozwalające dostrzec w twórcach nową jakość w polskiej muzyce niezależnej, a także kluczowy z perspektywy tego tekstu fakt, że żaden z nich nie skończył jeszcze 25 roku życia.

Perspektywa kronikarska kusi, aby bohaterom niniejszego wpisu przypiąć metkę sceny, fali, czy pokolenia. Postaram się jednak wystrzegać tak stereotypowej generalizacji, bowiem poza wieloma wspólnymi kulturowymi czynnikami dla których punktem wyjścia jest metryka, w kontekście czysto muzycznym każdy z wywołanych wykonawców jasno wyznacza indywidualne granice swojej ekspresji, odbiegające od twórczości pozostałych na tyle, że trudno objąć je jedną stylistyczną ramą.

Nie znajduję zazwyczaj potrzeby, aby grzebać ludziom w metrykach, ale w przypadku tych artystów ich młody wiek ma ogromne znaczenie. Wskazuje bowiem na nowy kontekst, który dopiero rodzi się w szerszym dyskursie kulturowo-społecznym. W obieg muzyczny / artystyczny (multidyscyplinarny) wchodzą właśnie ambasadorzy generacji urodzonej w latach milenijnego przełomu (po 1995 roku), którzy dorastali w erze powszechnego dostępu do szerokopasmowego internetu (tym samym do dóbr kultury), i dla których naturalna jest koegzystencja świata realnego i sieci. Z perspektywy historycznej, to również pierwsze polskie pokolenie nie dojrzewające w cieniu konfliktu, przełomu kulturowego, komunikacyjnego, czy społecznego. Towarzysząca ich wchodzeniu w dorosłość rzeczywistość to świat internetu; memów (ehh hahah jeden z bohaterów wpisu jest ich uznanym autorem), fake newsów post-prawdy i post-ironii. Nic dziwnego, że takie kulturowe uwarunkowania wytworzyły nowe swoiste formy komunikacji, sztuki, oraz wykreowały nowe normy estetyczne, tak wyraźne w multidyscyplinarnej twórczości bohaterów tekstu.

Brak zakorzenienia w latach 80. i częściowo w 90. pozbawił ekspresję omawianych producentów ciężaru nostalgii, melancholii, czy retromanii, która w znacznym stopniu zdominowała dyskurs muzyki rozrywkowej w ostatnich dekadach. Wychowując się w czasach dominacji kultury mash upu, dowolnego mieszania wszystkiego ze wszystkim, obcą pozostaje dla nich zarówno jako słuchaczy, jak i producentów spójność gatunkowa. Jako twórcy reprezentują ekspresję hybrydyczną, post gatunkową, unikającą identyfikacji z klasycznymi gatunkami muzycznymi. Jednak co ciekawe, pomimo że funkcjonują w świecie memów, fake newsów i post ironii, mając do nich nieukrywaną słabość (nazwy projektów, okładki, identyfikacja graficzna, tytuły utworów, działalność poboczna), ich muzyka sama w sobie pozostaje wyrazem autentycznej ekspresji, nietkniętej post ironicznym wirusem. Potwierdza to Radosław Sirko (Audile Snow) wydawca nagrań ehh hahah i KXLT – „Są to twórcy bardzo świadomi, nie muszący niczego udowadniać, są bardzo dobrze rozeznani i sprawnie balansują pomiędzy tym co ironiczne, a tym co poważne, zarówno we własnych produkcjach, remiksach, jak i w graniu setów”. Świadomość artystyczna tych utalentowanych młodych muzyków jest zresztą jednym z fundamentów formujących ich tożsamość jako artystów. Takiego zdania jest Mikołaj Tkacz (Magia) wydawca m. in. ehh hahah, Młodego Łuczniczka, KXLT – „Mam wrażenie, że nieco prędzej nabierają świadomości tworzenia niż moje pokolenie i przez to mimo młodego wieku ich rzeczy brzmią bardzo dojrzale.”

„Są to twórcy bardzo świadomi, nie muszący niczego udowadniać, są bardzo dobrze rozeznani i sprawnie balansują pomiędzy tym, co ironiczne, a tym, co poważne”


Jak celnie zauważa Jarosław Szczęsny w recenzji, wydawnictwa „Dreambank” młodego łucznika, urodzony w 2000 roku twórca ”nigdy nie słyszał jak brzmiał internet w latach 90.”. Dorastał jednak tak jak jego rówieśnicy w dobie wielkiej ekspansji nowych technologii, w związku z czym dziś stanowią one dla niego (ich) naturalne środowisko. Łatwość poruszania się w świecie nowych mediów ma z pewnością wpływ na biegłość w opanowywaniu technicznych aspektów tworzenia muzyki, oraz ułatwia możliwości komunikacyjne co zauważa Radek Sirko – „Szybciej opanowują programy muzyczne, graficzne, do obróbki wideo i 3d. Szybciej znajdują się nawzajem i kolaborują ze sobą; tworzą sobie nawzajem remiksy, reworki, klipy, featy, bity itp.”. Biegłość w przyswajaniu nowinek technologicznych nie zawsze jest jednak zbieżna z posługiwaniem się zaawansowanym oprogramowaniem do tworzenia i rejestracji muzyki. Nagrywający swój debiutancki album „Tesco” (BAS Kolektyw) Julek Płoski (1998 r.) korzystał z nagrań terenowych i sampli zarejestrowanych za pomocą aplikacji w smartfonie, kompozycje zaś kleił i montował na ledwo działających, pożyczonych laptopach z wgranym oprogramowaniem DAW (wirtualne domowe studio), podłączonych do małej klawiatury midi. Nie przeszkodziło mu to jednak w uzyskaniu znakomitych efektów.

Debiutancki album Julka Płoskiego „Tesco” (BAS Kolektyw) powstawał od pierwszej do trzeciej klasy liceum. Zanim jednak ujrzał światło dzienne, jego autor zdołał rozpocząć studia w Warszawskiej Szkole Filmowej. "Tesco" to hybrydyczna forma elektroniki kompozycyjnie przypominająca produkcje współczesnego, eksperymentalnego cloud r'n'b, z którego Płoski czerpie głównie rytmiczne podziały i wolne tempa. Temperamentu nagraniom dodają liczne hałaśliwe spiętrzenia szumów, cyfrowe przestery, które zdradzają fascynację autora estetyką lo-fi i noisem. W momentach, w których autor buduje nastrój pojawiają się z kolei hipnotyczne echa poetyki vaporwave. Paleta dźwięków meandruje miedzy radykalnym zgiełkiem i przesterem, a łagodną suitą, której wyrazistość potęgują liczne katedralne pogłosy, oraz melodyjne frazy przypominające barwą i tonacją średniowieczne organy. „Większość sampli, które można tu usłyszeć zrobiłem sam, albo pochodzi z jakichś moich archiwalnych nagrań. Na telefonie mam zawsze zainstalowaną apkę "dyktafon" i to ona w sumie jest odpowiedzialna za mnóstwo dźwięków na tym albumie” – wyjaśnia autor.

Materiał ujawnia talenty dekonstrukcyjne Płoskiego, który wykuwa subtelne melodie i rytmiczne formy z amorficznego śmietniska szumów, pogłosów i glitchów. Dramaturgia „Tesco” jest kreowana stopniowo, bez pośpiechu, w finale zaś doprowadza do spektakularnej, wielowątkowej kulminacji. Złożoność aranżacji, ciekawe zaadaptowanie planów, sięganie do rezerwuaru niecodziennych (inspiracji muzyką dawną w „Laurze konsumenta”) sprawia, że na tle nagrań Paszki i ehh hahah, muzyka Julka Płoskiego zdaje się być bardziej wykoncypowana niż emocjonalna. Warta podziwu jest tutaj powściągliwość kompozycyjna i dramaturgiczna, twórcy godna doświadczonego producenta. „Tesco” jest mętne brzmieniowo, przelewa się niczym gęsta smolista maź, niesie jednak w sobie odświeżający szept o lirycznym uroku. Hybrydyczna muzyka Płoskiego zawierająca w swoim DNA skrawki elektronicznych gatunków i estetyk idealnie wpisałby się w repertuar duńskiego labelu Posh Isolation.

„Tesco” jest mętne brzmieniowo, zrodzone z szumu i w rozmywającego wszystkie dźwięki pogłosu. Przelewa się niczym gęsta smolista maź, niesie jednak w sobie odświeżający szept lirycznego uroku.




Płoski współtworzy również eksperymentalny duet lo -fi domen omen, oraz jest odpowiedzialny za ujawnienie światu kolejnego uzdolnionego młodziana Paszki (1995 r.). „Do debiutu doszło głównie dzięki Julianowi Płoskiemu, który puścił Paszkę ludziom z enjoy life, spodobała im się i byli tak mili, że zgodzili się na wydanie” – wspomina Szymon Spalski ukrywający się pod pseudonimem, który Jakub Adamek prowadzący blog Weird Temple uznał za „najgenialniejszy od czasów Ścianki”. „Rytmy, cykle i czas" imponują, swobodą w łączeniu elektronicznych środków wyrazu, dynamiką zmian i zadziornym charakterem.

Nagranie inauguruje melodyjna mozaika, ale w większości kompozycji dominują partie rytmiczne; ultra szybkie, niezborne, nawarstwione i szatkujące kompozycje na mikro opiłki. Zrytmizowane struktury zostają zbilansowane basowymi tąpnięciami i cyfrowymi przesterami, a puentylistyczna muzyka mimo spiętrzenia warstw brzmi czysto i potężnie. „Rytmy, cykle i czas” sprawiają chwilami wrażenie jakby noisowiec próbował interpretować nagrania z katalogu raster - noton. Intensywna dynamika cyfrowych perkusjonaliów, o industrialnych proweniencjach, estetyzacja hałasu, brutalność brzmieniowa, a także doskonała jakość dźwięków, przy hałaśliwym repertuarze, idealnie wpisuje się również w klimat muzycznych dokonań rodzimego kolektywu Intruder Alert. W przypadku tego twórcy warto również poszperać w sieci, aby trafić na jego kanał YT, w którym prezentuje swoje znakomite multidyscyplinarne ekspresje; wypadkowe video artu, memicznej poezji i muzyki, podlane rzecz jasna, lekką dawką ironii i autoironii.

„Rytmy, cykle i czas" imponują, swobodą w łączeniu elektronicznych środków wyrazu, dynamiką zmian i zadziornym charakterem. 




Obok Młodego Łucznika najmłodszym w gronie prezentowanych artystów (choć paradoksalnie najbardziej doświadczonym) jest ehh hahah (2000 r.), pragnący zachować anonimowość licealista z Krakowa, który przed trzema laty laty zadebiutował w Magii, otwierając kompilację „Tytan” zaś w 2016 wydał tamże udaną „Kasetę” (wydaną swoją drogą na pendrivie) będącą flirtem eksperymentalnej elektroniki z popową wrażliwością. „Muzykę zacząłem nagrywać jak miałem 13 lat, tak jakoś od zawsze mnie do tego ciągnęło. Chodziłem do szkoły muzycznej na perkusję, gdzie oprócz perkusji grałem na marimbie, która mnie totalnie oczarowała, do dzisiaj tęsknie za tym instrumentem” – wspomina ehh hahah, na którego najnowszej płycie „Netia genialna rozmowa z klientem” (Audile Snow) bez trudu można odnaleźć dźwiękowe fascynacje afrykańskim idiofonem. 

„Netia...” tytułem nawiązuje do kultowego nagrania rozmowy konsultanta Netii z klientem i jest doskonałym przykładem popkulturowego remiksu. Inspiracją muzyczną jest przebojowy singiel  „On Hold” pochodzący z ostatniej płyty The XX. Cytaty pochodzące z tej piosenki (melodia i wokal) stały się podwaliną zupełnie nowej, niezwykle intrygującej impresji. W warstwie dźwiękowej producent nieszablonowo łączy rożne struktury elektroniczne (szumy, tekstury), odgłosy terenowe, urokliwe melodie syntetycznej marimby, ekstremalnie spowolnione wokale i rozmywające całość pogłosy, oraz sęga po awangardowe praktyki kompozycyjne (plądrofonia, deformacja). Tak brzmi remiks popkulturowego przesytu, bezkompromisowo skrzywiony narracyjnie i brzmieniowo, ale i absolutnie majestatyczny formalnie. „Rozmowa z klientem” to dźwiękowa dystopia, odbijająca echem elektroniczny shoegaze Christiana Fennesza z czasów „Endless Summer” i antyestetykę vaporwave (paulstretch - technika wydłużania ścieżek, bez utraty jakości dźwięku). „Rozmowa z klientem” skrzy całym wachlarzem emocji od rozkoszy, po zgorszenie. Jest niczym muzyczna odyseja, w której słuchacz co chwila gubi się w dźwiękowym tyglu i kuszony jest pięknymi melodiami, oraz onirycznymi wokalizami. Dźwięki odbijają się w pogłosach i zakrzywiają, niczym zdeformowany obraz w gabinecie luster, tworząc fascynujący, ale i chwilami przerażająco ciężki trip. Bonusowy utwór staje się kwintesencja tego wykrzywienia. Wierci dziurę w mózgu; meczy i przyciąga, odstręcza i fascynuje. (Jak dotąd jest to mój tegoroczny faworyt w kategorii ulubiona płyta 2018)

Tak brzmi remiks popkulturowego przesytu, bezkompromisowo skrzywiony, ale i absolutnie majestatyczny formalnie. „Rozmowa z klientem” to dźwiękowa dystopia, odbijająca echem cyfrowy shoegaze Christiana Fennesza z czasów „Endless Summer” i antyestetykę vaporwave  




Wśród młodych wiekiem producentów poruszających się własnymi ścieżkami w kontekście nowej elektroniki, trzeba wymienić także młodego łucznika (Wojtek Filipowicz, 2000 r.), który dopiero co wydał swój mini album w Magii. „DREAMBANK” w porównaniu z wyżej wymienionymi nagraniami to album zdecydowanie bardziej zrównoważony, harmonijny i łagodny. Kompozycje łucznika są eleganckie i melodyjne, stronią od szumów, zgiełku i przede wszystkim od gatunkowej dekonstrukcji. Lawirują gdzieś między downtempo, housem, a breakbeatem, czyli gatunkami modnymi jeszcze przed pojawieniem się na świecie tego twórcy. Taki jest też koncept artystyczny tego przedsięwzięcia wyeksplikowany, nie bez dozy humoru, w didaskaliach na bandcampie; „młody łucznik nagrał album o wyobrażaniu sobie czasu spoza swojego czasu. Jest w tym dużo więcej nostalgii i świeżości niż mogłoby być w muzyce osoby znającej dobrze tamte czasy. Widocznie wyobrażenia o czymś mogą przynieść dużo więcej, niż doświadczenie tego naprawdę, a doświadczanie wyobrażeń to już w ogóle”.


Kolejnym twórcą młodym wiekiem, choć niekoniecznie doświadczeniem, (swoimi dokonaniami dał się już bowiem poznać słuchaczom) jest Kacper Leszczyński nagrywający jako KXLT, którego ubiegłoroczne wydawnictwo z satysfakcją odnotowałem na blogu pisząc; „Kompozycje KXLT są wyrazem praktycznego minimalizmu, (...) Perfect Creature” jawi się z pozoru jako eklektyczny galimatias, tymczasem ów zbiór inspiracji jest utrzymany w ryzach przez nienaglący, czy wręcz chill-out'owy charakter nagrania. W muzyce Leszczyńskiego nie czuć ani grama młodzieńczej brawury, czy pretensji. Wszystko zostaje podane bez sięgania po ekstremum i bez kokietowania słuchacza”.


Miłosz Cirocki ze Złotej Jesieni podsuwa jeszcze postać Filipa Grzeszczuka, odpowiedzialnego za cieszącą się uznaniem głębokiego undergroundu „muzę do fury mixtape” – „ziomek który za tym stoi to przyszła główna postać polskiej elektroniki (jeśli będzie mu się chciało). Zachciało mu się zrobić album inspirowany filmami z youtube testującymi bas w samochodach. Rezultaty są takie że chce się skakać po pokoju z ekscytacji że coś takiego w ogóle istnieje” – zachwyca się Cirocki.  „muza do fury mixtape” to postgatunkowy remix, sięgający od raveowej wiksy, po popularny trap. Dominuje tu całkowita kompozycyjna anarchia, oraz brzmieniowa destrukcja pełna przesterów i słabej rozdzielczości dźwięków. Jeśli zaś jesteśmy już przy labelu enjoy life, który odważnie stawia na tak bezkompromisową ekspresję, to w kontekście młodych twórców nie wypada nie wspomnieć choćby o nadzieju., który w ubiegłym roku zwrócił uwagę diggerów niezalu abstrakcyjną swoją wizją elektroniki. Wydawnictwo „nie lubię myśleć o niemiłych sprawach gdy nie jestem w stanie” zaskakuje użyciem radykalnych hałaśliwych brzmień, potęgujących efekt dźwiękowy pogłosów, i intrygujących zrytmizowanych struktur. Zadziorny charakter i brzmieniowy chłód nadzieja. pokrewne są eksperymentom Paszki, z tą różnicą, że ten pierwszy wykazuje większe zainteresowanie noisowymi strukturami, podczas gdy tego drugiego bardziej pochłania dynamika nagrań i ich nieregularne zrytmizowanie. Jest jeszcze oczywiście w Młody Kotek bezczelnie łączący trapową produkcję i rap z permanentnym przesterem i elektronicznym lo-fi.



Jeśli wziąć pod uwagę jedynie muzykę bohaterów tego tekstu, to wydawnictwa Paszki, Płoskiego, ehh hahah i innych przesiąknięte są genetyczną świadomością elektronicznych estetyk. Muzycy nie posługują się jednak nimi wprost do tworzenia gatunkowych kolaży. To raczej muzyczny rdzeń (muzyczne DNA), który ujawnia się podświadomie w ich muzyce, i na którego gruncie powstają unikalne post gatunkowe hybrydy. To zaś co łączy ich muzykę, to jedynie elementy składowe; upodobanie do pogłosów, przesterów, deformacji dźwięku (paulstretch), eksperymentów z jakością cyfrowych formatów, łączenia brzmień hi-tech z estetyką lo-fi, a także słabość do posługiwania się popkulturowymi cytatami i ich twórczego przerabiania. Jednak pomimo tak wielu wspólnych praktyk producenckich, w przypadku wymienionych wyżej artystów mamy do czynienia z indywidualnymi kierunkami rozwijania muzycznej ekspresji. Mimo że czerpią z podobnych źródeł to jednak trudno byłoby ich muzykę ometkować w jakiś konkretny nurt. Co innego jeśli spojrzeć na kulturowy i socjologiczny background ich twórczości i zastanowić się co w tym kontekście łączy tych młodych uzdolnionych artystów, którzy właśnie brawurowo wchodzą w dyskurs polskiej muzyki alternatywnej?

Ów fenomen przytomnie ujmuje Kuba Malinowski (Anatol / Złota Jesień) założyciel labelu enjoy life; „Myślę że trzeba być świadomym tego, że jest grupa młodych, dla których klasykiem jest bala club, czy spaceghostpurrp, którzy nie myślą o nośniku, czy wydawaniu płyty (bo np. nie myślą w sposób płytowo-branżowo-konceptualny), ale bądź co bądź nagrywają tzw. >>pierwszy w polsce rap<< czyli rzeczy bardzo świeże. I dodatkowo też bardzo osobiste, surowe, otwarte, eksperymentujące niekiedy tak samo ze sobą jak z muzyką. Ich kanały youtubowo-soundcloudowe (tzw. 'czeluście') przypominać mogą formę pamiętnika, gdzie te poważniejsze rzeczy robione po nocy, mieszają się ze śmiesznymi mp3 z ziomkami i prywatnymi linkami. I to jest super, i trzyma tę muzykę w surowości, ale jako że „ogar” soundclouda w Polsce promotorskiej jest raczej średni, a własnych pamiętników nie chce się po czasie czytać, istotne jest wydawanie płytek jako takiej bardziej skupionej formy”.

„Myślę że trzeba być świadomym tego, że jest grupa młodych, którzy nie myślą o nośniku, czy wydawaniu płyty (bo np. nie myślą w sposób płytowo-branżowo-konceptualny), ale bądź co bądź nagrywają rzeczy bardzo świeże”


Młodzi ludzie coraz śmielej wkraczają w obieg kulturowy (multidyscyplinarny, nie tylko muzyczny), nie zaprzątając sobie tym nawet głowy. Ich twórczość jest absolutnie spontaniczną formą, gdzie zabawa, czy hobbystyczne podejście do ekspresji sąsiaduje jak wskazują Sirko, Malinowski i Tkacz z tym świadomym i absolutnie serio. Dowodem na to niech będzie upodobanie twórców do złego smaku, post ironii, czy memów (nazwy projektów, tytuły, opisy, okładki, nomenklatura), które jednak, co istotne, nie wychodzi poza obręb inspiracji i koncept wizualno-nazewniczy, kończąc się tam gdzie zaczyna się muzyka. Trudno wymienione wyżej nagrania posądzać o jednoznaczne jajcarstwo, bekę, czy ironię. Na tym poziomie mamy już do czynienia z niezwykłą świadomością artystyczną, widoczną w spójności koncepcyjnej albumów, w budowaniu narracji, operowaniu dramaturgią, a przede wszystkim w producenckich umiejętnościach (skilach). Pod grubą warstwą ironii (będącej notabene częścią aktu twórczego), dekoncentrującą i pozostawiającą na jej powierzchni pobieżnego obserwatora, kryje się esencja, w omawianym przypadku głównie muzyczna.

Obcując w sposób świadomy z wytworami, omawianych tu artystów, możemy zaobserwować jak hartuje się nowa zmiana elektronicznych producentów, pozbawionych balastu przeszłości, wychowanych w czeluściach internetu, dla których codziennością jest post ironia, a którzy rzeczywistość postrzegają przez pryzmat memów. Oderwani od sztampy zunifikowanych gatunków, a także od ciężaru przeintelektualizowanej i przekonceptualizowanej awangardy tworzą wymykające się opisowi estetyczne hybrydy i nowe, bezpretensjonalne dźwiękowe narracje. Zakrzywiają rzeczywistość posługując się wielopiętrowymi deformacjami i scalają ją z wirtualnym wymiarem, uzyskując płynną hybrydyczną całość. To sztuka przystająca do swoich czasów, nie imitowana, mówiąca aktualnym językiem młodych ludzi. Najwyższy czas zdać sobie sprawę, że to nie Kuba Ziołek, Wacław Zimpel, czy Stefan Wesołowski kształtują przyszłość rodzimej muzyki i kultury. Przyszłość jest zupełnie gdzie indziej. Jest dużo młodsza, bardziej spontaniczna i o wiele ciekawsza. Chowam nadzieję, że pozostanie taka gdy dojrzeje i nieco okrzepnie.

Płosik, Paszka, ehh hahah, młody łucznik, nadziej., czy KXLT to znakomite przykłady żywotności muzyki, tworzonej tu i teraz, próbującej doścignąć czas. Im szybciej zechcemy sobie uzmysłowić, że do nich i ich rówieśników należy przyszłość muzyki i sztuki, i że dzieje się ona tu i teraz, tym szybciej będziemy mogli zakosztować i cieszyć się tą muzyczna ewolucją dokonującą się póki co na marginesie dyskursu muzycznego w Polsce. Jej bohaterowie, dokonując tego małego (niewidocznego z wysokiej perspektywy) przewrotu w rodzimej muzyce, nie są tego absolutnie świadomi i nie spędza im to snu z powiek, bo przede wszystkim dobrze się tą całą muzyczką bawią. Co szczerze szanuję, gorąco polecając ich dokonania!


Paszkę, Płoskiego, ehh hahah, nadzieja., Zaumne, w towarzystwie Fischerle, Wilhelma Brassa, boy kot, Auride, Arkadiusza Entropii, oraz ædm będziecie mogli usłyszeć na żywo w ramach urodzin Audile Snow w warszawskiej Przychodni już 27.04. (link)
---------------------------------------------------------------------

Podziękowania za konsultacje i wsparcie dla: Julka Płoskiego, Paszki, ehh hahah, Kuby Malinowskiego (enjoy life), Radka Sirko (Audile Snow) i Mikołaja Tkacza (Magia).





sobota, 14 kwietnia 2018

Hub z recenzjami vol.3 (2018) - Rites of Fall / Kompozyt / Janusz Jurga / Patryk Cannon

Zgiełk z cmentarza, dub z Londynu, techno z lasu i zięć na parkiecie.


RITES OF FALL „Truthsayer¨ / 2017 / wydanie własne / kaseta + digital

Rites of Fall to jednoosobowy projekt Bartka Kuszewskiego, który płytą „Truthsayer” inauguruje swoją solową działalność. Wcześniej nabierał muzycznych doświadczeń w zespołach So I Scream / Fiasko, czy Onedaytemple, w których mało wyszukane ciężkie gitarowe riffy współegzystowały z mało wyszukaną warstwą elektroniki. Na szczęście Kuszewski nie przenosi wiele z tamtych fascynacji na pole nowych działań, w przeciwnym razie mógłyby zbierać zachwyty jedynie na łamach takich periodyków jak Teraz Rock. ROF wybrał inną drogę na połączenie gitar z syntezatorami i sequencerami. I choć jest to droga niezbyt oryginalna i dość mocno przetarta już kilka lat temu, to jednak realizacja nagrań, brzmienie i potężny klimat „Truthsayer” sprawiły, że odnotowałem sobie to wydawnictwo jako godne zapamiętania.

Wspomniane brzmienie jest niewątpliwie największą z zalet debiutanckiej epki. Przestronne, mięsiste, potężne i selektywne zarazem. Gotycka przestrzeń wykreowana za sprawą powszechnie wykorzystywanych pogłosów i zewów posiada w swoich fundamentach solidne basowe oparcie. Pozwala również wyeksponować soczyste blasty, i pełne detali górne pasma. Przede wszystkim jednak umożliwia użytym w nagraniu akustycznym instrumentom (fujara, klarnet, kontrabas) ukazać swój temperament. Jak w „Corpus Resonanticum”, gdzie dronujący klarnet Michała Wiśniewskiego, wespół z kontrabasem Jana Wierzbickiego przeszywają głośniki potężną muskulaturą dźwięku. Doświadczenie brzmieniowe na „Truthsayer” jest wyjątkowo intensywne, co z pewnością jest dużą zasługą samego Rafaela Antona Irisarriego, artysty wyspecjalizowanego w łączeniu instrumentów akustycznych i elektronicznych, odpowiedzialnego tutaj za mastering.

ROF podąża tropem brutalizmu magicznego łączącego estetykę sludge z inspiracja folkową i funeralną atmosferą. Twórczość The Haxan Cloack wydaje się być tutaj najlepszym drogowskazem dla słuchaczy. „Truthsayer” to muzyka pełna mocy, o znakomicie zakomponowanych planach brzmieniowych, wciągającym klimacie, a także wspaniale wyeksponowanymi w tej potężnej formie detalami. Warto pozwolić sobie na tę estetyczną przyjemność, bo mimo, że ROF Ameryki nie odkrywa, to znaną już konwencję realizuje w porywający sposób.

Macie dziś okazję usłyszeć Rites of Fall w koncertowym wydaniu (w ramach supportu Father Murphy) udając się do poznańskiego Pawilonu. (LINK)



***


KOMPOZYT „Synchronicity” / 2018 / Trees Will Remain Recordings / cd + digital

Kompozyt to duet stworzony przez zamieszkałych w Londynie braci Michała i Piotra Żuralskich. Do nagrania debiutanckiej płyty „Synchronicity” zaproszony został również gościnnie trębacz Olgierd Dokalski, który dopełnił zanurzony w dubie repertuar zespołu, zawiesistymi smugami dęciaka.

Sposób w jaki bracia Żuralscy poruszają się w dubowej stylistyce przywodzi mi na myśl dokonania zespołu Blimp, którego wydaną 18 lat temu płytę „Superpolen” niedawno wspominałem na fanpejdżu 1uchem/1okiem. Siłą napędzającą oba oddalone w czasie albumy jest analogowe instrumentarium ewokujące głębokie, przestrzenne, a jednocześnie bardzo plastyczne, brzmienie, zwłaszcza perkusjonaliów i elementów rytmicznych, które stanowią szkielet kompozycji na „Synchronicity”. Ta zwiewna motoryka odbiera gęstej estetyce tak tożsamego z nią ciężaru, pozwalając nagraniom dryfować swobodnie w powietrzu. Przestronne sekwencje są przez muzyków dopełniane smużącymi melodiami, bądź migotliwymi pasmami dronów, zarysowanych przez delikatne syntezatory. Bardziej wyraziste ślady pozostawiają w utworach linie basu, niejednokrotnie wijące się kwaśnymi akordami. Na „Synchronicity” dominują długie, transowe kompozycje; utkane repetycjami wyzwalają, z nagrań duetu mocno psychodeliczny potencjał. Olgierd Dokalski towarzyszący Kompozytowi w niektórych nagraniach, dobrze odczytuje kontemplacyjny i natchniony charakter muzyki duetu, udanie adaptując do niego ilustracyjne wersy swojej trąbki.

Debiutancki materiał ukazał się we własnym labelu braci Żuralskich Trees Will Remain Recordings. Jego nakładem już niebawem ukaże się singiel Kompozytu zrealizowany z gościnnym udziałem samego Lee Scratch Perry’ego, papieża dubu.



***

JANUSZ JURGA „Duchy Rogowca” / 2018 / samowydanie / cd + digital

Janusz Jurga ma dar do bajania tajemniczych historii z rodzinnych stron. Niczym stara szeptucha opowiadał Emilii Stachowskiej o duchach i zjawach, tworzących zaświatową mitologię Rogowca, z którego artysta pochodzi. Nagrał też o nich płytę, szczęśliwie mniej lejąc wodę niż we wspomnianym wywiadzie. Muzyka debiutanckiego solowego albumu Jurgi, członka duetu Vysoké Čelo, doskonale poradziłaby sobie bez tej całej zaświatowej nadbudowy, a zwłaszcza bez patetycznej inwokacji rozpoczynającej płytę. Tym bardziej, że inspirowaną lokalnymi tradycjami nadprzyrodzoną atmosferę Jurga potrafi sugestywnie przytoczyć samymi środkami muzycznymi. Sięga zatem po liczne szumy, zewy, pogłosy, folkowe melodie i zaśpiewy, odgłosy przyrody, subtelne dzwonki, za sprawą których klimat albumu tężeje, emanując tajemnicą leśnych przypowieści (tutaj ukazuje się również podobieństwo Jurgi do projektu Docetism, którego autor Maciej Banasik z rozmiłowaniem zapuszcza się na długie wędrówki w leśne ostępy, i z nabożnością stara się oddać ich nastrój w natchnionej dubem muzyce). Swą fascynację uroczyskami, odludnymi domostwami, rozstajami dróg Jurga wtłacza w tryby regularnej, motorycznej rytmiki, inspirowanej techno. I kiedy tak warstwa po warstwie komponuje kolejne pętle, małymi krokami spiętrza dramaturgię, zmierzając prosto do kulminacji, brzmi chwilami jak The Field w folkowym anturażu; gęsto, hipnotycznie i transowo. Jedyne czego można żałować, to to że autor nagrań nie zechciał na przykładzie właśnie The Field, z rozmachem wydłużyć swoich sugestywnych dźwiękowych opowieści. Kończą się one mało fortunnie w momencie kiedy dopiero co nabierają pożądanego transowego wigoru; kiedy powtarzająca się pętla pęcznieje od kolejnych warstw szumów i chce aby kontemplować ją w nieskończoność. W tych momentach można było spokojnie wydłużyć napięcie, nie martwiąc się o znużenie słuchacza. Z dwojga złego lepsze wrażenie robi lekki niedosyt towarzyszący „Duchom Rogowca”, niż przesyt, który mógłby zdominować tę płytę, gdyby Jurga był równie wylewny jako muzyk co gawędziarz.



***

PATRYK CANNON „Family Movies Waves And Friends” / 2018 / Father And Son Records And Tapes / cd + digital

Elegancki, opanowany, elokwentny, prostolinijny, pozbawiony mrocznych sekretów i niepokojących natręctw. Bynajmniej nie nudny, ale też raczej powściągliwy jeśli chodzi o przebojowość i podbijanie świata. Każdy ojciec marzyłby o zięciu, który byłby personifikacją muzyki Patryka Cannona zarejestrowanej na płycie „Family Movies Waves And Friends”. Ten wydany nakładem Father And Son And Tapes materiał charakteryzuje senna dynamika, smakowite brzmienie i kompozycyjna elegancja. To dobrze poukładana elektronika, która najlepiej sprawdzi się w roli imprezowego otwieracza, stopniowo nakręcając atmosferę przed kulminacją wieczoru. Groove jest tutaj, owszem solidny, mechanizm perfekcyjnie nastrojony, a tłoki nasmarowane, tempo jednak kontemplacyjne i spacerowe. Wszystkie składowe muzyki Cannona są transparentnie skomponowane. Muzyki nie muszą tuszować szmery i hałasy, bo została ona dopieszczona brzmieniowo do najmniejszego detalu, za co słowa pochwały należą się także odpowiedzialnemu za mastering Pawłowi Bartnikowi. Do każdego cykającego hi-hata, do prężących się pluszowym brzmieniem basowych profili, sięgniemy bez wytężania ucha i przedzierania się przez warstwy szumu. W tym schludnym anturażu eterycznej mocy nabierają wpadające w ucho, nostalgiczne melodie, a wisząca w powietrzu melancholia zostaje spowita barwą zachodzącego słońca (golden hour). Ten album nie daje słuchaczowi granicznych przeżyć, ale nie takie jest jego założenie. To subtelna, kunsztowna konstrukcja, spójna brzmieniowo i aranżacyjnie, ale również eklektyczna jeśli chodzi o inspiracje. Przewijają się tu echa downtempo, house, fascynacje burialowym brzmieniem, starym kinem, a przy tym to płyta doskonale wpisująca się w profil wydawniczy FASRAT, wytwórni poszukującej, niebanalnej muzyki klubowej, która oddziaływała by mocniej na wyobraźnię słuchacza niż na jego ciało.

poniedziałek, 9 kwietnia 2018

Efekt oswojenia / SYNY „Sen”

Debiut Synów był kamieniem węgielnym formułującym tożsamość duetu Piernikowski - 1988. Mitem założycielskim mającym dwóch wyrazistych bohaterów, unikalną poetykę, konflikt wewnętrzny, scenografię. Stworzenie tak mocnej i wyrazistej figury artystycznej zjednało Synom wyznawców, prawdziwych fanatyków „Orientu”. Ogromne wyzwanie czekało zatem przed 1988 i Piernikowskim; jak odnieść się do doprowadzonej do perfekcji formuły. Jak kontynuować ten udany koncept, a jednocześnie nie powtarzać się.

Nie pamiętam, aby w ostatnich latach ktokolwiek wywodzący się z kultury niezależnej stworzył tak wyrazisty i przekonujący koncept artystyczny jak 88 i Piernikowski. Figurę świadomego blokersa, który swą głęboką wrażliwość świata, doświadczenie życiowe i bystrą obserwację rzeczywistości ubiera z dezynwolturą w osiedlowy żargon, zjawiskowo łącząc prymitywizm słowa i artykulacji z przenikliwą, wyrafinowaną i wielopoziomową refleksją. Zaszokowani krytycy i recenzenci długo nie potrafili poradzić sobie z „Orientem” i synoską (pisownia oryginalna zapożyczona od zespołu) mitologią, deliberując nad autentycznością ekspresji duetu. Beka? Ironia? Żart? Stylizacja? Dorosłe chłopy, bawią się w blokersów? Tymczasem mit tężał wśród oczarowanej publiczności, dodatkowo potęgowany zapadającymi w pamięć występami na żywo, oraz doskonale zdyskontowany solowymi albumami 88 i Piernika. Nomenklatura synoska zdążyła przeniknąć w obieg wyznawców „Orientu”, co stało się ukoronowaniem mitu. „Sen”, ten mit subtelnie utrwala, uzupełnia jego szczeliny i wprowadza kilka nowych elementów, choć w skutek oswojenia z synoską estetyką jest też silniej wystawiony na twórczą erozję i powolne ulatnianie się esencji.

Mitotwórczy „Orient” określał wyraźnie tożsamość swoich bohaterów. Stąd warstwa literacka dotykała ukonstytuowania Synów w świecie; określenia terytorium („Orientuj się”), wskazania życiowych priorytetów („Babcia”, „Heavy”, „WSR”), wrogów („Wkurw”, „Stoję”) i kodów komunikacji („hitykamienie”, „włanczaj”, „orientuj się”). Reasumując, opowiadała na pytania; kim są Syny („Orientuj się”, „Złe Znaki”) i w co wierzą („Hitykamienie”). We „Śnie” teksty Piernikowskiego w większości nadal pozostają znakomite („Nag Champa”, „Synoskie sny”, „Bluzy Kangury”, „Wiersze”, „S.O.S.”) jednak ich waga jest chwilami błaha, mniej fundamentalna dla synoskiej tożsamości. Tym razem Syny nawijają m.in. o kupowaniu wytwornicy dymu, bluzach z kapturem, pisaniu wierszy, a także o miłości, zaś do szerszego obiegu za ich sprawą powróci zapewne określenie „białasy”. Na nowej płycie nadal roi się od synoskich, perlistych punchów i bon motów („ponoć białasom odbierają tlen / Ja się pytam jaki tlen / my od lat bez tlenu całą noc cały dzień”, „białas chce być suchy marzą mu się dobre ciuchy”; „bluzy kangury, daszki, kaptury / chuj nas obchodzi co leci z góry”, „białasie! ja się w domu bawię ciszą, kiedy na ścianie chuje dla mnie wersy piszą”, „jak moknąć to kurwa ze stylem”, „... kupuję całą ryzę pachnącej różami papeterii / teraz siedzę piszę wiersze / o miłości wiersze / a Ty jeb się”, „mamy w chuj, w chuj dużo miłości w chuj, dużo miłości w chuj”) - w ogóle „Bluzy kangury”, czy poetyckie „Wiersze” i „S.O.S.” to jeden wielki błyskotliwy bon mot. Natomiast sam przekaz i jego wyrazistość, tak mocna na debiucie, nieco się utlenia. Tematy i ich dramaturgia nie są tak przeszywające jak na „Świnoujściu”, „Babci”, czy „WSR”, zagęszczenie słów rzadsze, a niektóre strofy sprawiają wrażenie odpuszczonych, dopisanych od niechcenia („Kiedyś byliśmy królami”, „Nie testuj Białasa”, „Mój Ruch”). Na nowej płycie Syny częściej bywają refleksyjni i puszczają oko w kierunku publiczności. Ich wizerunek ubranych na czarno skąpanych w kłębach dymu Antari M-10 ziomali, trzymających dystans do otoczenia wyrażony na „Oriencie” postawą „Stoję, a wszystkie chuje dookoła biegną”, we „Śnie” jest z humorem poluzowany. Od pierwszego numeru (znakomity „Nag Champa”) „Sen”jest po prostu często zabawna i dzieje się to w sposób nieironiczny, co jest zupełnie odmienne w porównaniu z recepcją „Orientu”, gdzie ironia funkcjonowała głównie w interpretacjach niektórych dziennikarzy muzycznych.

Warstwa muzyczna nowej płyty również zdaje się być bardziej refleksyjna, niż agresywna; zaciągnięta pasmem melancholii. Jednak podobnie jak w przypadku „Grudy” 1988, to absolutne arcydzieło, które w przypadku „Snu” udanie odciąga słuchacza od tych słabszych tekstowych momentów („Kiedyś byliśmy królami”, „Nie testuj Białasa”). Analogowe rozmyte brzmienia, oldskulowe, przysadziste perkusjonalia, gęste basy, zaszumiała akustyka, pulsująca, bardzo plastyczna dynamika rytmów, unikalny smak kwaśnych, rezonujących klawisz i znakomite żeńskie podkładki wokalne. Inspiracji można by doszukiwać się zarówno wśród kosmicznych, syntezatorowych pejzaży Vangelisa, serialowych tematów Jana Hammera, jak i w kalifornijskim g-funku. Abstrakcyjny finał „BSJ”, który dla Bartka Chacińskiego okazał się niepotrzebny, to wisienka na torcie „Snu”; wyjątkowy popis beatmakerskich umiejętności i abstrakcyjnej wyobraźni dźwiękowej 1988.

Dla kogo są zatem Syny? To pytanie pozostaje aktualne właściwie od premiery „Orientu”. Syny to rap dla tych, którym ulewa się przy słuchaniu szowinistycznych nawijek i gangsterskich przechwałek Oskara z Pro8l3mu, czy salonowych, powierzchownych wersów Taco Hemingwaya. Syny co prawda meandrują między galerią, a ulicą, ale jednocześnie ich twórczość wciąż pozostaje bliższa blokowiskom, niż modnym przestrzeniom klubowym, które zawłaszczył sobie współczesny hip-hop, oferujący muzykę i rap dla nowej bananowej młodzieży; karmiący słuchaczy aspiracjami wychodzącymi poza możliwości przeciętnego osiedlowego słuchacza („białasa”). Tak jak polski rap wstydzi się dziś osiedla, aspirując do splendoru klubów, domów, zagranicznych wojaży i dobrych samochodów, tak Syny pozostają na straży undergroundu. Jednak za sprawą przywiązania do rapowych korzeni, oraz ze względu na korzenie swojej twórczości na ośce raczej pozostaną awangardą. To część tragiczna ich mitu, syndrom wiecznego niedopasowania do środowiska, którego czują się (są) częścią, i z drugiej strony fanatycznego uwielbienia w środowiskach niezależnych i artystycznych.

Choć uważam, że potencjał mitotwórczy wcale nie został dostatecznie wyczerpany, Syny kończą powoli ze stroszeniem piór i stawaniem okoniem. Puszczają oko i wrzucają na luz, skłaniając się ku wrażliwości, poezji, miłości. Czy następnym krokiem będzie wzięcie w nawias „białasów”, burzenie mitu? Wyzwanie kolejnego albumu z pewnością wydaje się jeszcze większe.

SYNY „Sen”
2018, Latarnia Rec.

piątek, 30 marca 2018

Wieczni naturszczycy / ZŁOTA JESIEŃ „W tobie nie jestem sobą”

Dezynwoltura, niezależność, sztubacki rozmach, intuicja? Niewątpliwie musiała zajść jakaś koincydencja miedzy tymi atrybutami, która pozwoliła Złotej Jesieni postawić znak równości miedzy prymitywizmem, a wyrafinowaniem, co swoją drogą często drzemie w naturze wszelkich naturszczyków, outsiderów i samouków.

Dostaliście kiedyś na Gwiazdkę niechciany prezent? Wełniane skarpety, szalik, sweter? Zestaw filatelistyczny? (Hipsterzy zaraz stwierdzą, że zbieranie znaczków pocztowych to świetna zajawka). Mam wrażenie, że dla członków Złotej Jesieni takim niechcianym podarkiem było instrumentarium rockowej kapeli. Zawsze marzyli aby założyć band (twierdził tak przynajmniej Kuba Bożek) postanowili zatem spożytkować ten zestaw w taki sposób, aby nikt nie próbował kojarzyć ich z rockiem. Prawdopodobnie większość takich muzycznych epizodów wiedzie do chałupniczego / garażowego robienia hałasu, według schematu wiosło, piec, sprzężenia, przestery. Wyobraźnia członków Złotej Jesieni pozwoliła sięgnąć jednak dalej niż sztampowy gitarowy zgiełk.

Warszawski zespół mimo wydania drugiej płyty wciąż pozostaje nieskrępowany jakimikolwiek estetycznymi regułami. Celniej byłoby napisać, że żadnych reguł nie uznaje. Dramaturgia, narracja, kompozycja; wszystkie składowe muzyki ZJ trudne są do przewidzenia; nie rządzi nimi logika, schemat, czy jego kontestacja. To własny język oparty na brudnym jazgocie gitar, widmowych wokalizach, pełzających dronach. Zastanawia mnie na ile utwory Złotej Jesieni są wyimprowizowane; na ile zespół jest w stanie odtworzyć je np. w warunkach koncertowych. Nieliczne są tu bowiem zamknięte formy. Powtórzenia również należą do rzadkości. Cała narracja, z balastem brzmieniowego ciężaru i gęstością ścieżek przepoczwarza się niczym hybryda gitarowych estetyk. Wznosi się i pikuje między pełnym wigoru zgiełkiem, a apatycznymi zawiechami, nasuwając na myśl cykl powracających depresyjnych epizodów. W nagraniach Złotej Jesieni zniesieniu ulega element czasu i dynamiki. Kolejne zdarzenia pojawiają się i znikają niezapowiedzianie. Gubienie dopiero co napoczętych tropów to charakterystyczna cecha tego bandu.

Spróbujmy rozłożyć nieco na czynniki pierwsze „W tobie nie jestem sobą” i wytłumaczyć sobie co tu się właściwie się odjesieniło. Kulminację albumu mamy załatwioną już w pierwszych kilku minutach otwierającego płytę „Dwie osoby patrzą na ten sam neon”. Następnie dopada Złotą Jesień syndrom uśpienia; maligna zewów, toczących się ociężale przesterowanych basów i zaklinania szumów. Ta posępna kontemplacja trwa, aż do „Piekła”, piosenki rozpoczynającej się od basowego solo odbijającego się czkawką po grunge'u. W „Krainie dni” ponownie mamy erupcję wigoru, która w wersji koncertowej musi być przeżyciem spektakularnym i krawędziowym zarazem. Tej euforii wystarcza jeszcze na fragment „Naklejek z liskami”. Potem następuje głęboki zjazd w krainę stuporu, smużących dronów, kwaśnej elektroniki, akuzmatycznych odgłosów, i powracających gitarowych spiętrzeń „Rzeka płynie dookoła”. Finalnie czeka na słuchacza widmowy lot „Logicznej postaci”, psychodeliczna otchłań, zwieńczona wyciągnięciem z kontaktu przewodu z zasilaniem.

Mimo wyraziście hałaśliwego charakteru, muzyka Złotej Jesieni zdaje się egzystować w widmowym stanie skupienia. Owa widmowość ujawnia się w zamierzonej niedoskonałości przekazu; narracji, brzmieniu, wokalach, języku, czy dramaturgi. Owa inercja, która jest programową właściwością zespołu, a którą Filip Szałasek przy okazji poprzedniej płyty („Girl Nothing”) wytykał zespołowi, zdaje się być postawą pozwalającą zakwestionować, ujarzmić lub choćby podjąć grę z figurą rockandrollowca i rockowej kapeli. Muzycy Złotej Jesieni wypierają ze swej gry kunszt i wszelką profesjonalizację. Pozostają odporni na estetyki, a ich repertuar jest przy tym pozbawiony ducha kontestacji. Działają niczym artyści nieprofesjonalni, outsiderzy, ale ich muzyka nie przestaje zaskakiwać świeżością. To czy ich ekspresja jest szczera / naiwna, czy pozostaje wystudiowaną kreacją nie ma wpływu na odbiór nagrań.

Kiedy Miłosz Cirocki zaproponował mi recenzję tego materiału odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że nie czuję się zbyt kompetentny „w gitary”. Cirocki odpowiedział, że on właściwie też już „gitar” nie słucha. I może to jest właśnie klucz do tego by przy ich pomocy wyczarować coś co brawurowo wymyka się próbom racjonalizacji. Bagaż historyczny, muzykologiczny i czysto logiczny w przypadku obcowania „W tobie nie jestem sobą” jest ładunkiem zbędnym.

Dodatkowo cieszy fakt, że płyta zespołu ukazuje się w ostatnio geriatrycznym (z punktu widzenia inspiracji) katalogu Lado ABC (ChopinBurroughsWodeckiprzedwojenne orkiestryJohn CagePiotr z Grudziądza). Wejdzie tam jednak do znamienitego panteonu osobliwości wraz z innymi noizowymi straceńcami / szmanami z Dużego Jacka, czy Eda Wooda.


ZŁOTA JESIEŃ „W tobie nie jestem sobą”
2018, Lado ABC

środa, 14 marca 2018

Wciągnięta taśma / Rzecz o polskiej scenie kasetowej



Kaseta magnetofonowa. Przez jednych traktowana pobłażliwie jako hipsterska fanaberia, jeszcze przez innych lekceważona, jako przedmiot niepraktyczny i zjawisko marginalne. Jeśli jednak z perspektywy ostatnich kilku lat spojrzymy na polską muzykę eksperymentalną, to jako element ją formujący, w pierwszej kolejności powinniśmy wskazać aktywność wydawniczą i kuratorską kasetowych labeli, które stały się inkubatorem dla licznych awangardowych zjawisk muzycznych.


Do napisania niniejszego tekstu zainspirował mnie 4 odcinek „Antyfoni”; cyklu realizowanego przez Jacka Staniszewskiego i Andrzeja Załęskiego na antenie TVP Kultura, dokumentującego zjawiska z rodzimej sceny eksperymentalnej. Bohaterami odcinka są Adam Frankiewicz (Grupa Etyka Kurpina / Pionierska Rec.); Emil Macherzyński (Palcolor / Jasień), oraz Kaśka Królikowska i Darek Pietraszewski (Pointless Geometry), którzy opowiadają o fenomenie rodzimej sceny kasetowej. Poniższy wpis jest próbą syntezy tego zjawiska, oraz zagadnień z nim związanych. Co jest unikalnego w kasecie magnetofonowej i dlaczego akurat tę formę nośnika upodobali sobie wydawcy związani ze sceną eksperymentalną? Czy muzyka zyskuje coś będąc wydawana na kasecie? Czy jest jakaś forma muzyczna, która może być wyrażona jedynie za pomocą kasety (taśmy)?  Jak ten archaiczny dziś format odnajduje się w czasach galopującego postępu technologii cyfrowych?  Rozważę kulturotwórczy potencjał tego nośnika, oraz zastanowię się nad etyką słuchania kasety. Niniejszą refleksję opieram jedynie na fenomenie rodzimej sceny, którą staram się śledzić i wnikliwie opisywać od kilku lat.

[Ten akapit możecie pominąć jeśli chcecie od razu przejść do analizy zjawiska. Uważam jednak za wskazane, aby dookreślić moje osobiste doświadczenia z tym nośnikiem. Kaseta od dzieciństwa była jednym z najważniejszych obok piłki do nogi atrybutem mojego życia. Pierwszymi kasetami w mojej kolekcji były „True Blue” Madonny i „Bad” Michaela Jacksona. Od tego czasu zacząłem zbierać kasety i naciągać na nie rodziców. Zajmowały one honorową półkę nad moim łóżkiem, od której dzieliło mnie zaledwie wyciągnięcie ręki. Przed każdym weekendem starałem się mieć w zapasie czyste kasety. Zarywałem noce aby nagrywać ulubione piosenki z list przebojów (LP3, „Top 30 Dance Chart” Bogdana Fabiańskiego (!), notowania Billboardu retransmitowane przez Program 1 Polskiego Radia o godzinie 3 nad ranem (!) w niedzielę. Wszystkie znane mi zestawienia prezentujące w całości, zapowiedziane wcześniej piosenki). Miałem wtedy 7-8 lat, a magnetofon taszczyłem ze sobą nawet do łazienki. No właśnie, magnetofony! Było ich kilka; pierwszy który pamiętam to Unitra Automatic Ic Kapral. Następnie Manuela, dwukasetowy jamnik Unitry, zabierany do podstawówki w celu puszczania muzyki na przerwach w korytarzach (dziś pewnie byłby to głośnik bluetooth). Wreszcie wymarzona dwukasetowa wieża Aiva z odtwarzaczem CD. Jednak oryginalne płyty CD w połowie lat 90. były luksusem więc pożytek z CD playera miałem niewielki. Dodatkowo walkmany zabierane wszędzie. Niestety nie nadawały się do swojego głównego przeznaczenia, czyli chodzenia i słuchania (nagrania falowały, baterie się szybko rozładowywały). Kasety grały u mnie mniej więcej do czasu pierwszego peceta z nagrywarką i podłączenia Neostrady ok. 2002. Ostatnimi tytułami z mojej kolekcji były kasety To Rococo Rot i Ovala wydawane przez Gusstaff i Sound Improvement. Kiedy bez żalu likwidowałem swoją kolekcję łącznie z wieżą, w której w pierwszej kolejności padły właśnie oba kasetowe decki, nawet nie śmiałem przypuszczać, że kiedykolwiek ten nośnik się odrodzi. A jednak kasety wróciły i odmienił krajobraz polskiej muzyki eksperymentalnej.]

Kiedy bez żalu likwidowałem swoją kolekcję łącznie z wieżą, w której w pierwszej kolejności padły właśnie oba kasetowe decki, nawet nie śmiałem przypuszczać, że kiedykolwiek ten nośnik się odrodzi. A jednak kasety wróciły i odmienił krajobraz polskiej muzyki eksperymentalnej.




HISTORIA

Rolę pośredniczącą między czasami łączącymi „pierwotny“ obieg kaset, i obieg „revivalowy” odegrały, prowadzona do dziś przez Janusza Muchę oficyna Gusstaff Records, oraz wrocławska Antena Krzyku. Przeniosły one ten nośnik przez pierwszą dekadę XXI wieku. Nie brały jednak udziału w ponownym formowaniu się zjawiska po 2010. Wydawanie muzyki na kasetach przez oba wspomniane labele było naturalną konsekwencją, wynikającą z dopasowywania nośnika do aktualnie popularnego na rynku. Zarówno Gusstaff, jak i Antena mają na tyle długą tradycję wydawniczą, że ich działalność pokrywa się z ewolucją nośników muzycznych. Warto jednak jeszcze na wstępie wspomnieć o wydawnictwie Triangle, prowadzonym od 2005 w Warszawie przez Sergeja Hannolainena (MAAAA), które zaczęło od 2007 publikować swój noizowy repertuar także na kasetach. Kroczy ono jednak swoją autonomiczną niszą i pozostaje poniekąd z boku fenomenu „nowych” kasetowych wydawnictw, o których chcę napisać. Nie wspominam natomiast ze względów repertuarowych na scenę hip-hopową, gdzie na początku lat 00. kaseta była najpopularniejszym nośnikiem.

W niniejszym tekście interesuje mnie polska muzyka eksperymentalna wydawana na kasetach. Dla opisu zjawiska wyznaczyłem sobie cezurę czasową rozpoczynającą się od powstania labelu Sangoplasmo założonego w 2011 przez Lubomira Grzelaka. Było to pierwsze stricte kasetowe wydawnictwo w Polsce. W jego katalogu znalazło się wielu artystów zarówno z Polski, jak i z zagranicy, którzy odgrywają dziś ważną rolę na międzynarodowej scenie eksperymentalnej, by wymienić choćby Lutto Lento, Ensemble Economique, czy Félicię Atkinson. Sango zapoczątkowało kiełkowanie kolejnych kasetowych oficyn. Od 2012 na kasetach zaczęły się ukazywać nagrania z katalogu Oficyny Biedoty Michała Turowskiego (począwszy od splitu Arkona / Kolektyw Ebola, m.in. The Kurws, kIRk, Krojc, Pustostany). W 2013 dołączyło Wounded Knife prowadzone przez Janka Ufnala i Paulinę Oknińską. Pojedyncze kasety do repertuaru dołożył Instant Classic (The Dead Goats, Belzebong, The Stubs) i Few Quiet People, protoplasta Latarni, odpowiedzialny za debiut Starej Rzeki „Cień chmury nad ukrytym polem”, który w pierwszej kolejności ukazał się na taśmie. W 2014 pierwsze kasety pojawiły się w katalogu Pawlacza Perskiego. Narodziły się Jasień i Super, a działalność zakończyło Sangoplasmo. W kolejnych latach dołączyły Pointless Geometry (2015), Magia (2015), Złe Litery (2015), Czaszka (2016), Plaża Zachodnia (2016), DYM Records (2016), outlines (2016) oraz w ubiegłym roku (2017) Szara Reneta. Najmłodszym wydawnictwem na krajowej scenie jest Mondoj stworzony jako następca zamkniętego w 2016 Wounded Knife. W międzyczasie wydawnictwa na taśmach magnetofonowych okazjonalnie pojawiały się w różnych rodzimych labelach (m.in. w Latarni, czy Monotype Rec.).


OBIEKT

„Kaseta cieszy oko” - tłumaczy Emil Macherzyński w wywiadzie dla Estrady i Studio. Tezie tej wtóruje Janek Ufnal (Wounded Knife, Mondoj) w wywiadzie z 2014 - „Jest to format bardzo wdzięczny, pozostawia dużo możliwości w kwestii rozwiązań graficznych i opakowaniowych. Mamy w domu kilkaset kaset, wiele z nich to po prostu bardzo ładne przedmioty”. Wizualna osobliwości nośnika stanowi pewien swoisty paradoks związany ze sceną kasetową. Niemal w każdej wypowiedzi na jaką trafiłem, bądź w rozmowach jakie przeprowadziłem z wydawcami i twórcami muzyki wydawanej na kasetach, argument odnoszący się do wizualności tego dźwiękowego nośnika padał w pierwszej kolejności.

Unikatowe artefakty jakimi są wydawane dziś kasety powinny cieszyć się powodzeniem wśród miłośników dobrego projektowania. Ogromną uwagę labele poświęcają na wizualną reprezentację, która poszerzałaby oddziaływanie estetyczne poza recepcję słuchową. Na okładkach kaset często pojawiają się surrealistyczne kolaże i odręczne rysunki, dołączane są nawet stare fotografie (Szara Reneta). Każda z oficyn ma swoją rozpoznawalną linię graficzną, za którą odpowiedzialni są współpracujący z labelami artyści. Tak jest choćby w Pawlaczu Perskim, gdzie o spójność szaty graficznej dba Laura Kudlińska i Gosia Słomska; w Wounded Knife / Mondoj (Paulina Oknińska - współzałożycielka labelu), czy w outlines (Iwona Jarosz). Same kasety przybierają najróżniejsze odcienie tęczy; bądź też w formie nadruku, lub naklejki nawiązują bezpośrednio do motywu z okładki.Także opakowania poza standardowymi plastikami (także wielobarwnymi) bywają popisem projektowania, jak w przypadku specjalnie zaprojektowanych ochronnych kieszeni z wydawnictwa Złe Litery. Poręczność kasety odgrywa dużą rolę w postrzeganiu jej jako użytkowy obiekt. Nic dziwnego, że przedmioty te stają się obiektem fetyszyzacji, a obcowanie z nimi może stać się przeżyciem wręcz cielesnym.

Wizualny fenomen kasety wnikliwie zgłębia Dariusz Brzostek w publikacji dla Glissanda; „Cechą która w sposób niewątpliwy określa kulturowy charakter kasety magnetofonowej i determinuje jej funkcjonalność jest jej materialność. Zwykle marginalizowana lub ignorowana jako nazbyt oczywista, ożywa dopiero w konfrontacji z amatorskimi, dyletanckimi twórczymi praktykami codzienności, owocując wówczas pięknem zdumiewającym i nieoczekiwanym, którego doświadczył każdy, kto choć raz zetknął się z kasetowymi wydawnictwami nieoficjalnych twórców. Psychodeliczne kolory, kolażowe okładki, surowa, punkowa produkcja w duchu „zrób to sam”. Dawno zapomniana dziś sztuka zdobienia i opisywania kaset, znaczenia pudełek i zabezpieczania nagranego materiału przed przypadkowym zmazaniem, technika klejenia, rozplątywania i wygładzania taśmy, a nawet ekwilibrystyczna umiejętność przewijania kasety za pomocą ołówka.” Słowa Brzostka nie powinny dziwić nikogo kto z pasją kaligrafował tytuły własnoręcznie skomponowanych mikstejpów, wzmacniał opakowania tekturą, zdobił rysunkami, bądź adaptował ilustracje z gazet pod klimat muzyki.


MODA

Moda, to jeden z częstych zarzutów i form umniejszania znaczenia z jakimi spotyka się zjawisko wydawnictw kasetowych. Tymczasem trudno mówić o modzie, kiedy przeciętny nakład jednego kasetowego tytułu wynosi około kilkudziesięciu sztuk, które często rozchodzą się środowisku wiernych fanów. „Najbardziej męczy mnie to, że wszystko się kręci wokół tej samej grupy ludzi. Taki zaklęty krąg. Chciałbym, żeby kasety trafiały do przypadkowych osób” — szczerze punktuje Mateusz Wysocki z Pawlacza Perskiego, dodając pragmatycznie; „Może wystarczy, że zacznie się nimi interesować 10 razy więcej osób i to ożywi cały biznes”. Autentyczna moda na kasety, bezpośrednio przełożyłaby się nie tylko na samą sprzedaż, ale i na zainteresowanie niszowymi zjawiskami muzycznymi, a co za tym idzie poprawiła frekwencję na koncertach, na których występują artyści związani z kasetowymi wydawnictwami. Póki co pozostaje to jednak zaklinaniem rzeczywistości. 


EKONOMIA

Jedną z motywacji przyświecającą publikowaniu muzyki w formacie kasetowym jest fakt, że kaseta jest najtańszym nośnikiem zarówno w procesie wydawniczym, jak i w duplikacji. „Tanie przy zakupie, są też stosunkowo niedrogie w produkcji” — stwierdza w rozmowie z Emilią Stachowską Michał Fundowicz prowadzący w Edynburgu wydawnictwo Czaszka Rec. 

Za nakład 50 sztuk jednego tytułu, trzeba zapłacić średnio 500 złotych. W tej kwocie mieści się nośnik fizyczny, czyli przycięta do określonej długości taśma sprowadzana z zagranicy (wraz z opakowaniem), tantiem dla grafika, a także wydruk okładki (chyba że jest tworzony chałupniczymi metodami). Koszty znacząco podnosi mastering, jednak często wydawcy robią go po znajomości, lub samodzielnie wykorzystując studyjną wiedzę i umiejętności nabyte podczas nagrywania autorskich projektów. Należy doliczyć również jednorazowy, wydatek na duplikator taśm. Zwyczajowo zamiast honorarium autor nagrania otrzymuje część nakładu, którym może dysponować wedle uznania. Analizując bilans wydatków i potencjalnych zysków, (cena kasety waha się od kilkunastu do 30 PLN) nietrudno dostrzec, że prowadzenie labelu bywa przede wszystkim połączeniem hobby i mecenatu. „W Pawlaczu finanse wyglądają tak, że jak dobrze pójdzie, to po sprzedaży jednego tytułu, po dwóch miesiącach mamy na produkcję kolejnego. I tak w kółko” — zdradza Wysocki. Paradoksalnie jednak cena kasety nie odbiega znacząco od CD wydanego w digipacku, przez rodzimy label. Dlatego z perspektywy kupującego koszt nie odgrywa głównej roli przy decyzji o zakupie kasety. Z kolei bilans zysków i strat jaki ponosi wydawca pozwala mu na w miarę regularne publikowanie, oraz ułatwia podejmowanie odważnych decyzji repertuarowych (czytaj: REPERTUAR).


NOSTALGIA / SENTYMENT

Lata świetności kasety magnetofonowej przypadły na lata 80. ubiegłego wieku. Dekadę, która jak bodaj żadna inna cieszy się do dziś nieustającym revivalem. Zgodnie z tym nostalgicznym nurtem ze  szczególnym sentymentem we współczesnej popkulturze traktowane są nośniki analogowe; klisza fotograficzna i papier, polaroid, kaseta vhs i oczywiście kaseta magnetofonowa. Wśród założycieli rodzimych oficyn oferujących muzykę na tym nośniku, większość urodziła się właśnie w latach 80 i podobnie jak Ja wychowała się w epoce magnetofonów. Wnioskuję zatem, że również sentyment za nośnikiem z dzieciństwa, związany z pierwszymi muzycznymi odkryciami, tworzeniem własnych kolekcji i kompilacji, a wreszcie celebracją odsłuchu z materialnego, analogowego nośnika mogą mieć istotny wpływ na chęć wydawania muzyki na taśmie. W „kasetowym” odcinku „Antyfonii” zwraca na to uwagę Kaśka Królikowska z Pointless Geometry.

„Sentyment za nośnikiem z dzieciństwa, związany z pierwszymi muzycznymi odkryciami, tworzeniem własnych kolekcji i kompilacji, a wreszcie celebracja odsłuchu z materialnego, analogowego nośnika mogą mieć istotny wpływ na chęć wydawania muzyki na taśmie”.




IDEA

Jakikolwiek sentyment niknie jednak wobec idei przyświecającej inicjatywom związanym z kasetowymi labelami. Mowa o etosie DIY, utożsamianym z promowaniem sztuki bez oglądania się na zysk, wzajemnym wsparciem w obrębie sceny, czy osobistym zaangażowaniem na wszystkich etapach wydawania muzyki. Anty konsumpcyjnemu obiegowi kultury towarzyszy jak twierdzi Mateusz Wysocki; „Pokora, ciekawość, otwartość, brak uprzedzeń, spokój i cisza. Usunięcie na daleki plan aspektu finansowego i skrócenie dystansu słuchacz - wydawca /muzyk”. Premiera wydawnicza jest często zaledwie inicjacją szerokiego kulturotwórczego procesu, w skład którego wchodzi wiele towarzyszących multidyscyplinarnych działań (wykłady, warsztaty, występy, giełdy) mających konsolidować środowisko twórców i odbiorców.

W ciekawy sposób etos DIY zapośrednicza Paweł Dunajko z footworkowej oficyny outlines, której działalność nawiązuje koncepcyjnie do źródłowych praktyk chicagowskiego undergroundu tanecznego — „taśma uwypukla pewien fakt z historii footworka — mówi Dunajko. „Chciałem w luźny sposób odwołać się do tradycji z początku lat 90. i czasu, kiedy najważniejsi DJ’e ghetto house’owi (protoplaści mającego się pojawić kilka lat później footworka) sprzedawali miksy ze swoimi (ale nie tylko) numerami na kolorowych kasetach. W zasadzie, poza imprezami i audycjami w radiu, tylko za sprawą tego nośnika można było usłyszeć swoich ulubionych producentów i ich najnowsze numery.”


DOBRE MANIERY / WOLNE SŁUCHANIE

Dobrym standardom wydawniczym powinny towarzyszyć dobre maniery słuchania, do których skłania funkcjonalność kasetowego nośnika. Joanna Świderska, współzałożycielka labelu Jasień w rozmowie z Filipem Kalinowskim przekonuje, że; „kaseta jest nośnikiem narzucającym jeszcze trochę skupienia, dyscypliny przy słuchaniu. Trzeba zmienić stronę, trzeba posłuchać całego albumu w tej, a nie innej kolejności. To taki ostatni nośnik z dobrymi manierami”. Wtóruje jej Mateusz Wysocki z Pawlacza, który twierdzi, że kaseta przywraca wyjątkowy status muzyce — „Pieprzyć skipowanie tracków i chęć poznania wszystkiego (ale po łebkach). Kaseta to pokora wobec dźwięku, ćwiczenia z cierpliwości.” Na fizyczne obcowanie z materialnym nośnikiem zwracają uwagę również Kaśka Królikowska i Darek Pietraszewski z Pointless Geometry, wspominając w „Antyfoniach” o etyce słuchania kaset, tak nie przystającej do nawyków jakie wywołują praktyki streamingowe.


BRZMIENIE

Kaseta nie tylko posiada swoje brzmienie w postaci ciepłego, jednostajnego, analogowego szumu, ale również określoną charakterystykę przenoszenia częstotliwości. „Pasuje mi to charakterystyczne brzmienie – proporcja między szumem a sygnałem, to że ścięte jest górne pasmo ale i dół też, więc wszystko bardzo się zmiękcza. W ten sposób zapamiętałem brzmienie muzyki z dzieciństwa i to brzmienie jest dla mnie punktem wyjścia” - tłumaczył Wysocki Filipowi Kalinowskiemu w wywiadzie dla Estrady i Studia. Zarejestrowany cyfrowo materiał zostaje zatem przetransferowany na taśmę, oraz zmultiplikowany z myślą o dynamice brzmieniowej analogowego nośnika. „Jest bardzo wiele wytwórni, które starają się nagrywać swoje kasety na naprawdę dobrym sprzęcie. Jeśli będziemy odtwarzać te taśmy na sprzęcie podobnej jakości, to nie ma powodu, dla którego nie miałyby one dobrze brzmieć (...) Do tego dochodzi jeszcze cała masa innych rzeczy, jak kompresja, która w przypadku taśmy jest bardzo specyficzna i na przykład nagrywanie niskich częstotliwości z użyciem regulacji prądu podkładu BIAS daje ciekawe możliwości operowania temperaturą brzmienia. - tłumaczył na łamach EiS Adam Frankiewicz z Pionierskiej Rec.

Same właściwości brzmieniowe kasety mogą mieć niebagatelny wpływ na percepcję materiału nagranego na nią. Świadomie użyte przez twórcę, bądź wydawcę stają się istotnym artystycznym gestem. Tak było w przypadku kasety Calineczki „Wydatek neutronów...”, która ukazała się w oficynie Szara Reneta. Założyciel labelu Maciej Wirmański tak opisuje ów doświadczenie; „Postawiłem się przed nie lada wyzwaniem i kłopotem, bo było to jak dotychczas najbardziej wymagające pod względem produkcji wydawnictwo. Jednolitego szumu kasety w duplikacji naturalnie się nie pozbyłem, niemniej po odsłuchach kontrolnych stwierdziłem, że materiał ten jest nieco różny od materiału wyjściowego przesłanego mi przez Calineczkę. Nośnik, ze swą niezmienną naturą i niezmiennym szumem, dodaje to coś od siebie do "Wydatku neutronów...". To coś zdaje się być niedookreślone, niewypowiedziane. W digitalu muzyka ta wybrzmiewa z cyfrowej ciszy; na kasecie wyłania się niepostrzeżenie z właściwości szumowych nośnika.”

Jeszcze innym osobliwym aspektem brzmienia taśmy jest jej starzenie się. Z biegiem czasu i pod wpływem użytkowania, taśma rozciąga się, ściera, bądź ulega procesowi rozmagnesowania. Powolna degradacja nośnika zmienia jego brzmienie w stosunku do materiału pierwotnego. To istotny w moim mniemaniu przykład, że mamy do czynienia z nośnikiem żywym. Nagrana na nim muzyka nigdy nie jest dziełem skończonym. Przeciwnie, ulega ciągłemu procesowi formowania, zwieńczonemu dopiero w momencie całkowitego zniszczenia obiektu. To autonomiczny akt twórczy, pozbawiony autorskiej ingerencji, oddany na pastwę czasu i przypadku. Tę właściwość nośnika szczególnie ceni sobie Maciej Wirmański; „kasetę lubię nie tyle z uwagi na jej zalety, co wady. Wszystkie szumowo-nojzowe rzeczy zawsze mi były bliskie, a kaseta wydaje się być odpowiednia dla muzyki, która nie dość że sama jest śmieciowa to jeszcze na nośniku, a tym bardziej na nośniku używanym, prędzej eroduje”.

„Kasetę lubię nie tyle z uwagi na jej zalety, co wady. Wszystkiego szumowo-nojzowe rzeczy zawsze mi były bliskie, a kaseta wydaje się być odpowiednia dla muzyki, która nie dość że sama jest śmieciowa to jeszcze na nośniku, a tym bardziej na nośniku używanym, prędzej eroduje” - Maciej Wirmański








REPERTUAR

Głównym czynnikiem wpływającym na repertuar prezentowany na kasetach wydaje się być ekonomia. Wykluczenie z działalności labeli modelu biznesowego i zawężenie jej do roli hobbystycznej zajawki daje swobodę w podejmowaniu wydawniczych decyzji i ogranicza ryzyko finansowe. Jedyne ryzyko jakie pozostaje,dotyczy wartości artystycznej prezentowanej muzyki. Kasetowi wydawcy ręczą za nią swoją wiarygodnością kuratorską, której utrata w środowisku DIY byłaby nie do zaakceptowania. Kredyt zaufania jaki swoimi decyzjami repertuarowymi budują szefowie kasetowych labeli sprawia, że częstym modelem jest kupowanie kolejnych tytułów przez słuchaczy i kolekcjonerów w ciemno. Niewielkie ryzyko finansowe, oraz lojalność na linii muzyk - label - słuchacz sprawia, że oficyny nie boją się poszukiwać i stawiać na formy eksperymentalne, nierzadko radykalne.

Pojawienie się na przestrzeni kilku lat wydawnictw takich jak Pointless Geometry, Pawlacz Perski, Pionierska, Wounded Knife, Plaża Zachodnia, Super czy Jasień, dostarczyło rodzimej scenie nieprawdopodobny zastrzyk świeżej krwi. Kaseta okazała się być akceleratorem wielu awangardowych zjawisk w polskiej muzyce eksperymentalnej i improwizowanej. Odegrała ważną rolę w odrodzeniu się formy słuchowiskowej („Droga do Tarszisz”„I wtedy ukazało się, że umarłem”, „Wsie”„Robot Czarek”), plądrofonii (Grupa Etyka Kurpina, Micromelancolie, Lutto Lento), ambientu (Sangoplasmo) elektroakustyki (Bouchons d’oreilles, Łukasz Kacperczyk, Lech Nienartowicz), drone music (Calineczka, DMNSZ), improwizacji (Paper Cuts, Bachorze, Cukier), field recordingu (Szara RenetaSuper), eksperymentów gitarowych (Jasień, Złe Litery), post-klubowych (outlines, Pointless Geometry) i pozagatunkowych (Super Label). Nośnik kasetowy przypomniał również o instytucji bootlegu (Lounge Ryszards, sumpf, ADPC) Warta wspomnienia jest różnorodność gatunkowa będąca domeną wielu kasetowych labeli. Niszowa muzyka zyskała równie niszowy nośnik.


TWORZYWO

Scena kasetowa i jej otwartość na eksperyment kumuluje wokół siebie twórców, którzy nie dość że związani są z nośnikiem jako artyści, czy wydawcy, to eksperymentują z nim i jego fizycznymi właściwościami. Do antenatów taśmowych preparacji należy zaliczyć plądrofoniczny duet sultan hagavik tworzony przez kompozytorów muzyki współczesnej; „Wszystko zaczęło się od Philipsa AQ5150. Jego działanie jest bardzo proste. Po pierwsze można odtwarzać kasetę dociskając przycisk „play” w różnym stopniu. Po drugie – można to połączyć z pauzą przyciśnięta w różny sposób. Po trzecie – z przewijaniem do przodu i do tyłu, też w różnym stopniu. Zmienia się i prędkość odtwarzania i barwa dźwięku (w zależności od tego w jaki sposób odczytuje go głowica). To daje już całkiem duży zestaw możliwości, który akurat w tym magnetofonie jest mniejszy niż w pozostałych” — opisywał swoja pracę z magnetofonami Mikołaj Laskowski w wywiadzie udzielonym Michałowi Fundowiczowi.

Manualne modyfikacje przeprowadzane bezpośrednio na magnetofonowej taśmie odświeżają na rodzimym gruncie praktyki tożsame z działalnością Studia Eksperymentalnego Polskiego Radia. Do tego fenomenu wielokrotnie nawiązywał Lubomir Grzelak jako Lutto Lento. Na łamach M/I Magazynu (3/2015) tak tłumaczył Małgorzacie Halber działanie swojego warsztatu; „W niektórych utworach nagrywam partie i robię z nich loopy, potem wyciągam taśmy, kroję, rozciągam, zdzieram ich fragmenty i sprawdzam jak brzmią po takim zabiegu… rozbieram kasetę i wycinam 20 cm. Nie wiem co jest na tej taśmie. Sklejam, składam i słucham” — kontynuując wywód muzyk zwraca uwagę na istotny element improwizacji — „Robiąc pętlę taśmową, w żaden sposób nie mogę przewidzieć, co z tego będzie”

Improwizacja i plądrofonia patronują również twórczości Grupy Etyka Kurpina projektu Adama Frankiewicza z Pionierskiej. Jego metody twórcze wydają się niezwykle dopracowane; „najbardziej jara mnie technika cięcia i zbitek, mushupu, glitchu (głównie tape hiss-u [szumu własnego taśmy]), mam masę loopów (przypadkowo pocięte taśmy) z których grałem niegdyś w projekcie Ojun i ZXSinclair to są sample które przez granie w klubach zostały już tak dojechane, że ich brzmienie to już unikatowa sprawa. Pamiętam jak po soundchecku na Unsoundzie siedziałem w hotelu i ratowałem niektóre pętelki, bo były już tak zużyte, że trzeba było je skracać i przekładać do innych pudełek, ale zawsze byłem przygotowany. Bez zestawu do cięcia i sklejania taśmy nie wyjeżdżałem w trasę. Uwielbiam taśmy z oprogramowaniem w różnych systemach i tak zwane tape marki, oczywiście w całej tej zabawie najważniejsze są magnetofony. Niektóre są czyste z systemami DOLBY, dbx i tu ładuję sample które mają być sterylne i punktowo zagrane. Inne magnetofony te które brumią i brudzą z wbudowanych transformatorów mają podpięte kostki efektowe z fuzzem, żeby to dodatkowo wyciągnąć, albo grać już tylko na tym. Gdy gram impro to właściwie korzystam z dwóch magnetofonów Philipsa, które łączę w pętle i gram na sprzężeniach pomiędzy nimi. Podłączam to do pieca lampowego i mam gotowy ciekawie brzmiący zestaw do hałasowania. Najważniejsze są różne mechanizmy zwalniające przesuw taśmy, a przytrzymywanie palcem silnika, żeby robić cuty i inne efekty, no to zawsze wychodzi i zawsze brzmi przedobrze. Na koncertach zawsze lecę na żywioł, mam kilka swoich ulubionych kaset około 12 (oryginalnych, nie modyfikowanych w całości), 6 kaset na których nagrane są improwizację (różnie od syntezatorów na których miałem przyjemność grać czyli Aelita, Poly po systemy modularne) i 3 kasety gotowe Grupy („Bedlam”, „VHS”, „Revolutionnnaire”), no i w zależności od koncertu nagrywam sobie coś nowego, przygotowuje jakiś kolaż, żeby sprawdzić jak działa na sali… lubię przesuwać sobie granicę tego co tam wklejam. Wielu kaset nawet nie przewijam po prostu reaguję na to co na nich jest. Wszystkie koncerty nagrywam, potem słucham i zdarza się, że w ten sposób z tych bootlegów powstają nowe utwory które potem słychać na wydawanych przeze mnie kasetach” — wyjawia tajemnice swojego warsztatu Frankiewicz, który także miksuje muzykę z taśm jako (Tape Jockey) Tj Dolby. (Fragment kasetowego performansu Grupy Etyka Kurpina możecie obejrzeć pod tym linkiem)

W przypadku nagrań realizowanych przez wydawnictwo Szara Reneta mamy z kolei do czynienia z formą palimpsestu. Taśmy, na których rejestrowany jest materiał zostały znalezione przez Macieja Wirmańskiego i poddane twórczemu recyklingowi. Na pierwszej stronie kasety „Burza i gradobicie” znajduje się nagranie terenowe. Na drugiej pozostał pierwotnie zarejestrowany audiobook „Kapitan i Wróg”. Mamy zatem do czynienia z gestem zaczerpniętym wprost z koncepcji ready made; zagospodarowaniem gotowego artefaktu w nowy kontekst, w którym możliwe jest śledzenie wzajemnego oddziaływania na siebie obu nagrań i dramaturgii.

„Pamiętam jak po soundchecku na Unsoundzie siedziałem w hotelu i ratowałem niektóre pętelki, bo były już tak zużyte, że trzeba było je skracać i przekładać do innych pudełek, ale zawsze byłem przygotowany. Bez zestawu do cięcia i sklejania taśmy nie wyjeżdżałem w trasę” - Adam Frankiewicz





RÉSUMÉ

Jaka przyszłość czeka rodzimą sceną kasetową? Statystyki przeprowadzane za granicą donoszą o rosnącym zainteresowaniu tym nośnikiem, graniczącym wręcz z wydawniczą nadpodażą. W 2017 na Bandcampie lądowało 50 kaset dziennie. Nie natknąłem się niestety na żadne statystyki z Polski, ale wśród rodzimych wydawców zdania są podzielone co do koniunktury tego nośnika.

Główny problem w popularyzacji kasetowego nośnika upatruję w zupełnie nieadekwatnym mechanizmie percepcji kasety do dzisiejszych nawyków konsumowania kultury. Kultura słuchania, o której przypominają kasetowi wydawcy i którą sama kaseta implikuje, jest podobnie jak sam nośnik przeniesiona jeszcze sprzed internetowej epoki. W XXI wieku uczestnictwo w kulturze muzycznej jest bezpośrednio związane z popularnością serwisów streamingowych. Klęska fonograficznego urodzaju, łatwość w dostępie do cyfrowej muzyki, jej dystrybucji i tworzenia sprawia, że na tym tle kaseta funkcjonuje głównie w kontekście sentymentalnym i kolekcjonerskim, czyli w kontekście osobistym. Jednak ludzie związani ze sceną kasetową twardo stąpają po ziemi. Cieszą zatem inicjatywy świadczące o świadomości wychodzenia z nośnikiem poza barierę sentymentu w obieg codziennej praktyki (choćby próba wprowadzenia kasety w kontekst dj'ski i klubowy przez Adama Frankiewicza i Justynę Banaszczyk). Tymczasem próby poszerzenia terytorium odbioru, o co zabiegają kasetowi wydawcy, często kończą się niezrozumieniem, wzruszeniem ramionami, bądź zarzutami; od hipsterskiej fanaberii rozpoczynając, na snobizmie i sekciarstwie kończąc. To jednak co niektórzy określają mianem snobizmu, w moim mniemaniu jest w rzeczywistości idealistycznym zrywem, jednym z tych o jakich przestaliśmy pamiętać w tych odbiegających od ideału czasach.

Jakkolwiek sporo szumu wywołują kasety w mediach społecznościowych, tak ich regularna obecność w mediach głównego nurtu bywa marginalna. Tymczasem mamy do czynienia z istotnym fenomenem kulturowym jaki objawił się w rodzimym dyskursie muzycznym na przestrzeni ostatnich lat. Składają się na niego; setki kasetowych premier, dziesiątki wydarzeń, kooperacji, giełd fonograficznych, stylistyk i zjawisk dźwiękowych, a także budowanie (a właściwie to odbudowywanie) więzi i relacji miedzy wydawcami, autorami i słuchaczami. Reasumując zawdzięczamy temu zjawisku wymierny wkład w rozwój wielowątkowej muzyki eksperymentalnej w naszym kraju. Wszystko za sprawą zaledwie kilku labeli, za którymi stoi niespełna kilkanaście osób. Kuratorów i artystów nienastawionych na zysk, którzy bez żadnego instytucjonalnego wsparcia zaangażowani są w propagowanie i wspieranie oddolnych inicjatyw twórczych, robiąc to w przerwie od obowiązków zawodowych, rodzinnych; poświęcając na to własny czas i pieniądze.

O ile wiele argumentów przemawiają za opinią, że kaseta jest medium niepraktycznym, to jednak warto zdać sobie sprawę, że w pokonywaniu przeszkód hartuje się postawa słuchacza, a nie konsumenta. Obcowanie z kasetą, wymaga zaangażowania, przypomina, o tym że kultura to nie jest to samo co rozrywka i wymaga własnego wkładu w interakcję. Kultura i higiena słuchania muzyki z kaset jest oczywista dla każdego kto zakosztował powolnego słuchania. Jest ona obarczona pewną fetyszyzacją, ale stoi za tym także jeszcze jedna okoliczność. Owo słuchanie jawi się czynnością niezwykle intymną. Otacza nią nimb eteryczności, spokoju, kontemplacji. I choć odsłuchuję, póki co ,swojego skromnego zbioru jedynie na starym kaseciaku Thomsona,  to stwierdzam że dawno z taką przyjemnością i swobodą nie słuchałem muzyki. Możliwe, że od lat 90 kiedy każdą złotówkę kieszonkowego wydawałem na kasety, aby później przesłuchiwać je tyle razy ile nigdy nie przesłuchałem muzyki zassanej z sieci.