poniedziałek, 14 października 2013

Niby coś nowego, a jednak to samo / Tim Hecker - Virgins

Wciąż zadaję sobie pytanie dlaczego albumy Tima Heckera jeszcze nie znudziły się słuchaczom. Wszakże między jego pierwszymi produkcjami, a mającą dzisiaj premierę "Virgins" nie doszło nigdy do radykalnego przewrotu, zanegowania przez  autora swojej twórczości, otwarcia na nowe estetyki, czy wreszcie pojawienia się zwyczajnie słabych wydawnictw. Hecker przez lata swojej muzycznej przygody utrzymuje stylistyczne status quo (mam nadzieję że się ktoś ze mną nie zgodzi) w muzyce z pogranicza elektroniki i modern classic opierając się modowym pokusom i trendom. Przyjęta w początkach twórczości wizja muzyki jaką nagrywa jest aktualna także dziś. Jedyne przesunięcia następujące na kolejnych albumach Kanadyjczyka to te wynikające z powiększającego się doświadczenia muzycznego i dokonujące się na płaszczyźnie aranżacji; jej wzbogacania, bądź zubożania.

Muzyka Heckera przypomina pisanie ikon, pełny mistycyzmu i uświęcenia proces - modlitwę, zaś jej paradygmatem jest poszukiwanie poprzez muzykę absolutu. Szukania dźwięków które go najpełniej wyrażą. Takie poszukiwania sacrum przy urzyciu narzędzi ze sfery profanum, (brudów, hałasów, kakofonii,) zawsze niesie ze sobą wysokie ryzyko przekroczenia delikatnej granicy oddzielającej uniesienie od patosu, wzruszenie od egzaltacji. O niesłychanej świadomości i trzeźwości kompozytorskiego umysłu Heckera świadczyć musi zatem fakt, że udało mu się nigdy tej granicy nie przekroczyć. Nigdy jego nagrania nie stały się zbyt ckliwe, czy nachalne. Mechanizm samoograniczenia i dobrego smaku równowarzący to co wzniosłe (liryzm melodii) od tego co przyziemne (brzmieniowy brud i obskura) działa u Heckera w sam raz aby dozować niesłabnącą i oczekiwaną przez słuchaczy dramaturgię. 
Do mechanizmu tonizującego "boskie" aspiracje muzyki Hecker niepotrzebnie próbuje dodać na swej nowej płycie niechlujność i niestaranność. Jak bowiem inaczej tłumaczyć brutalnie urwane wątki kompozycji, które od czapy kontynuowane są w innej części albumu ("Virginal I" "Black Refraction").  Konstrukcja "Virgins" jest niechronologiczna i sprawia wrażenie chaotycznej, co przecież nie przydarza się tak doświadczonym muzykom przypadkowo.

Zresztą cała zawartość "Virgins" sprawia wrażenie dzikości i drapieżności, oraz jest próbą rozpętania dźwiękowej anarchii. Wyznacznikiem tego albumu jest ruch, dyfuzja i artystyczny zamęt. Hecker deprymuje słuchaczy porzucając skupienie na rzecz nieregularności i nieładu. Dźwięki, brzmienia, sprawiają wrażenie pulsujących, i nerwowo meandrujących. Zupełnie inaczej niż w klasycznych produkcjach ambientowych. Wszystko buzuje, kipi, wibruje. Metaliczna maszyneria Heckera sprawia wrażenie jakby ledwo zipała i już za chwilę miała rozpaść się w gigantycznej eksplozji. Poluzowane elementy z hałasem stukoczą o siebie, tryska smar i unosi się para. Pijane dźwięki fortepianu pobrzmiewają z gracją perkusji, basowy klarnet prowadzi złowieszczy deliryczny dron (zupełnie jak Mazzoll w Dwutysięcznym, czy w ostatniej współpracy ze Sroczyńskim przy próbie reinterpretacji "Święta wiosny"), zardzewiałe, zniszczone ambientowe plamy ulegają entropii. Chropowate cząstki, gltchowe szmery, trzaski, szumy, eksplozje przesterowanych gitar, i spastyczne postukiwania dopełniają krajobrazu dźwiękowego wszechświata na "Virgins". Jednak pomimo nagromadzenia takiej ilości dźwiękowych faktur, każda z nich wydaje się być autonomiczna, przejrzysta i doskonale słyszalna. Dzieje się to głównie dzięki doskonałej produkcji albumu, która zapewnia świetną dynamikę i selektywność nagranego materiału.

Z pod ręki Heckera wyszedł bodaj najbardziej ruchliwy, rytmiczny i dynamiczny album, choć ani na chwilę nie można mieć wątpliwości, ze mamy do czynienia z jego i tylko jego muzyką. Producent ma umiejętność wyzwalania i ujarzmiania chaosu, w pełni kontrolując tworzące go elementy. W świecie muzyki offowej, niezależnej, czy alternatywnej brzmienie Kanadyjczyka ma bezdyskusyjną wartość indywidualnej sygnatury, która nadaje mu status klasyka. Jednak klasyka ma to do siebie, ze szybko przechodzi w konwencje. 

Muzyka Tima Heckera za każdym razem spełnia oczekiwania zarówno fanów jak i krytyków. Nagrywając dokładnie takie płyty jakich się spodziewają, kanadyjski producent utrzymuje bezpieczne ststus quo nie wychylając się zbytnio poza oswojone przez siebie terytorium. Brak podejmowania przez artystę ryzyka oznacza jednak często tyle, że nawet najlepsza sztuka z czasem staje się konfekcją. W przypadku Heckera to wciąż elegancka i zarazem awangardowa propozycja, ale dla niektórych może wydać się już nieco przenoszona.




TIM HECKER - "Virgins"
2013 Kranky



piątek, 11 października 2013

Hiperrealizm cyfrowy / Oneohtrix Point Never - "R Plus Seven"

Nowa płyta Daniel'a Lopatin'a (Oneohtrix Point Never) choć przy pierwszych przesłuchaniach wydaje się nielogiczna, kiczowata i absurdalnie abstrakcyjna, po kilku kolejnych wydaje się już przystępna i melodyjna. Nie kokietuje z taką mocą jak zanurzona w melancholijnych, ambientowych, i quasi jazzowych pasażach "Replica" ale i tak hipnotyzuje wciągając do kolejnych odsłuchów. "R Plus Seven" kontynuuje namiętność artysty do fetyszyzacji muzyki i dźwięków. Podobnie jak wcześniejsze albumy Lopatina swoją mocą oddziaływania sięga daleko poza muzykę wpisując się w szeroki kontekst sztuki krytycznej, która nie
oddziałuje w pełni, bądź nie jest zrozumiała bez  nadbudowy w postaci ideologicznego komentarza.

Po ostatnim albumie "Replica" który był, nastrojowym kolażem reklam telewizyjnych z lat 80tych przyszedł czas na cyfrową nostalgię nad początkiem lat 90tych, radośnie naiwną estetyką new age eksponowaną dwie dekady temu jako pseudo-filozoficzny komentarz nad właśnie rozprzestrzeniającymi się technologiami cyfrowymi i raczkującą społecznością internetową.

Aby dobrze zrozumieć zarówno album "R Plus Seven" jak i idee których jest nośnikiem najlepiej zestawić go z towarzyszącą jej oprawą wizualno-graficzną. Odpowiadają za nią m.in. Jacob Ciocci, Takeshi Murata i Nate Boyce artyści reprezentujący mariaż nowych sztuk inspirowanych internetem (datamoshing, gif, electronic art, net art) z grafiką i video artem, przedstawionych w formie krytycznej metanarracji. Wszyscy oni budują abstrakcyjną, choć koherentną wizję cyfrowej utopi, chętnie sięgając po takie kategorie estetyczne jak kicz, czy hiperrealizm. Daniel Lopatin odnajduje ów hiperrealizm w audiosferycznych śmieciach, w absurdalnych dźwiękowych tłach i "czasoumilaczach", ilustrujących natrętnie nasze codzienne czynności i  dodając im przez to jakiejś niedorzecznej dramaturgi. Elevator music, wszechobecne dżingle, reklamy, nastrojowe ścieżki dźwiękowe z hipermarketów, relaksacyjne melodie salonów sprzedaży, dzwonki telefonów, czy sygnały powiadomień. To całe panopticum dźwięków zanieczyszczających audiosferę człowieka, będące śmietnikiem czasów nadprodukcji stało się centrum zainteresowań jakie Lopatin realizuje w swoich licznych projektach. Fabryczne brzmienia syntezatorów, tanie presety imitujące żywe instrumenty (gitarę, saksofon, pianino), patetyczne arpeggia, kościelne organy, chorusy zastępujące anielskie śpiewy to z kolei dźwięki jakimi chętnie się posługuje artysta do budowania imitacji rzeczywistości widzianej w hipercyfrowym zwierciadle. OPN uprawia dźwiękowy recykling nie upiększając i nie maskując dźwiękowego kiczu jakim jest jego budulec. Przy użyciu takiej unikalnej palety dźwięków, kompozycje OPN osiągają wymiar surrealistycznych kolaży, w których pobrzmiewają echa new aeg'owego ambientu lat 90tych jak choćby Future Sound Of London. Podobnie jak na hiperrealistycznych obrazach Muraty pełnych optycznych złudzeń imitujących rzeczywistość, tak u Lopatina cyfrowe presety imitując muzykę.

OPN, kreśli soniczny krajobraz cyfrowej rzeczywistości wpisujący się w internetowy metanarracyjny nurt muzyczny zwany vaporwave, który korzystając z recyclingowych metod tworzenia z treści znalezionych w sieci buduje równocześnie jedną z ciekawszych autorefleksji dotyczącej medium internetu i naszej permanentnej i nierozerwalnej obecności w nim. Jest to komentarz w którym kicz i ironia przybiera postać mrocznego, niepokojącego widma (koszmaru) czego przykładem niech będzie.usunięty przez YouTube i Vimeo teledysk do utworu  OPN"Still Life" (Dostępny na stronie artysty)

"R Plus Seven" jest krytyczną refleksją nad internetowym medium, który stał się wysypiskiem nadprodukcji, nieskończonym szumem informacyjnym i gigantycznym zlewem treści, paraliżującym swoim rozmiarem i łatwością dostępu, który zamiast namiastki wolności przyniósł głównie ogłupienie, zniewolenie i wyobcowanie.


ONEOTHRIX POINT NEVER -  "R Plus Seven"
2013 Warp

czwartek, 10 października 2013

Dawno dawno temu... czyli bajki nie dla dzieci / Fischerle + Musa Czachorowski - "Mniej niż 40 opowieści"

Musa Czachorowski to członek Muzułmańskiego Związku Religijnego w RP i Związku Tatarów Rzeczypospolitej Polskiej, dziennikarz publicysta, ale przede wszystkim aktywista, tłumacz, poeta.
Fischerle (Mateusz Wysocki) to młody twórca elektroniki chętnie przemieszczający się pomiędzy takimi estetykami jak dub, techno, mikro-elektronika czy ambient.
Jeśli na pierwszy rzut oka trudno wam znaleźć między nimi jakieś pokrewieństwa, lub wyobrazić sobie współpracę poety z producentem techno, możecie sięgnąć po najbardziej niezwykłe wydawnictwo AD 2013 w Polsce, czyli ich wspólny materiał - słuchowisko "Mniej niż 40 opowieści" wydane właśnie przez Biedotę.

Kanwą współpracy między Czachrowskim i Wysockim są bajki. Bajki nie byle jakie bo wyszperana przez Musę z almanachów przypowieści tatarskich. I mimo że ta kategoria utworu literackiego przeznaczona jest przede wszystkim do dzieci, to wyselekcjonowane przez Czachorowskiego opowieści dla dzieci się w żaden sposób nie nadają. Tematykę utworów zdradza już wspaniała okładka stworzona przez Ewę Hryniuk, która zwiastuje dramatyczne wydarzenia zawarte w treściach będących barwnym połączeniem pitawala z mitologią. "Mniej niż 40 opowieści" pomimo poszanowania dla konwencji bajkowej i jej charakterystycznych elementów jak alegoryczność, morał, magiczny nastrój, czy personifikacja pozbawione są szczęśliwego zakończenia, a treść ich wypełnia podstęp, zdrada, kłamstwo i zazdrość, czyli ludzkie namiętności, które w efekcie prowadzą do wstrząsających zbrodni. Często brutalnej, gdyż bohaterowie tych opowieści nierzadko obciekają krwią mając poderżnięte gardła, bądź rozczłonkowane ciała.

Przed wysłuchaniem tej płyty można było w ciemno zakładać, że dub techno pasuje do tych mrocznych opowieści jak pięść do oka. A jednak czeka nas duże zaskoczenie bo Wysocki doskonale wpisał się w stylistykę magicznego realizmu, nie rezygnując przy tym ze swojego upodobania do elektronicznego brzmienia. Nie daje się również zepchnąć do roli typowego ilustratora. Podkłady Fischerle nie dość, że doskonale wpisują się jako tło opowieści, to jeszcze świetnie dynamizują ich akcję i jak przystało na słuchowisko akcentują dziejące się wydarzenia. Wysocki używa szerokiego spektrum dźwiękowej ilustracji od mikrotonalnych trzasków i sprzężeń w stylu Raster Noton, po quasi jazzową synkopę ("Zły język") głębokie dubowe przestrzenie zatopione w białym szumie, ambientowe pasaże i przytłumione stopy rodem z dub techno. Dołącza do tego orientalne wstawki imitujące tatarskie instrumenty ("Tulpar"), choć największe wrażenie robią na mnie fragmenty dźwięków imitujących baśniową rzeczywistość (trzask ogniska, naciąganie sprężyny, ostrzenie kosy). Są one zarejestrowane w sposób bardzo przestrzenny dając wrażenie otaczających słuchacza dźwięków,  nabierają dzięki temu niesłychanie sugestywnej mocy, jeszcze bardziej wciągając w treść opowieści.

Do zanurzenia się w tych magicznych opowieściach zachęca też ciepły, delikatny głos czytającego bajki Musy Czachorowskiego. A całe słuchowisko jest intrygującą ekspozycją tatarskiej kultury, która rozpościera tutaj skrawki swojej mitologii, magicznego realizmu, barwnego języka i bogatego nazewnictwa.

Daję słowo, że wszystkim dorosłym dzieciom które skuszą się na uważne przesłuchanie "Mniej niż 40 opowieści" czeka naprawdę pasjonująca i wywołująca niejednokrotnie gęsią skórkę przygoda.


FISCHERLE + MUSA CZACHOROWSKI - "Mniej niż 40 opowieści"
2013 BDTA

środa, 9 października 2013

Garażowe requiem / Alameda 3 - "Późne królestwo"

W oceanie ambientowej melancholii wygenerowanej z pogłosów niewiadomego pochodzenia rozlega się nagle shoegaze'owy sztorm tęsknie wyjących gitar. Buzujący pianą, pozbawiony selektywności i klarowności zgiełk. To Stara Rzeka wpada do morza - morza gitarowego noisu.

Kuba Ziołek przeżywa w tym roku renesans swojej aktywności muzycznej. Solowy ambientowo-gitarowo-folkowy projekt Stara Rzeka, post rockowy Hokei, eksperymentalny, dronowy Kapital, oczekujący na premierę analogowo-dark ambientowy T'ien Lai, to tylko niektóre wcielenia tego hiperaktywnego artysty. Wcielenia  trzeba przyznać bardzo trafione. Docenione zarówno przez słuchaczy jak i krytyków, w kraju jak i zagranicą. Nie ochłonąwszy jeszcze po premierze "Don't Go" Hokei'a, Ziołek, wraz z Mikołajem Zielińskim (bas) i Tomkiem Popowskim (perkusja) jako Alameda Trio zabierają nas do swojego "Późnego Królestwa".

Bez trudu można zauważyć że Alameda 3 wypływa z tego samego źródła co Stara Rzeka. Fundamentem jest bowiem brzmienie gitary podane noisowej dekonstrukcji, zdewastowane, brudne, przytłumione. Alchemia dźwięków dokonuje się tym razem z marginalną obecnością liryczno-folkowych naleciałości Starej Rzeki, oraz z nikłym użyciem elektroniki. Gitarowe faktury, oraz psychodeliczne, sfuzzowane ściany dźwięku zajmują pozycję kluczową i dominującą na "Późnym Królestwie". Przeplatają je zaś znane z albumu "Cień chmury nad ukrytym polem" delikatne na wpół akustyczne ballady. Spod rozwlekłych shoegazowych pasaży majaczy widmowy głos Kuby Ziołka, o anielskiej, delikatnej barwie jakże kontrastującej z mroczną aurą "Późnego Królestwa" Całość nagrania dopełnia gościnny udział Tomasza Pawlickiego i Wojciecha Jachny, których instrumentalna obecność we fragmentach albumu jeszcze bardziej podkreśla jego metafizyczną naturę.

Ziołek swoją hiperaktywnością stara się zaklinać bezrefleksyjną i obojętną rzeczywistość odwołując się często (zarówno w tekstach utworów, jak i w krótkich manifestach towarzyszących jego wydawnictwom) do różnych odmian religijnego mistycyzmu i filozofii, a jego twórczość umiejscawia się na pograniczu sacrum i profanum. Stąd prawdopodobnie bierze się unikalny charakter jego muzyki lewitującej pomiędzy realnością a wyobrażeniem; między czymś namacalnym i nazwanym, a widmowym i nie określonym.  Utwierdzona mocno w posadach poprzez ciężkie, masywne brzmienie, a jednocześnie oderwana od konwencji i fundamentów, odrealniona, niedotykalna i zanurzona w metafizycznej aurze.



ALAMEDA 3 - "Późne królestwo"
2013 Instant Classics

wtorek, 8 października 2013

Hyper Pop / Jessy Lanza - "Pull My Hair Back"

O niektórych albumach można rozpisywać się w nieskończoność, o innych w kilku słowach zawrzeć esencje, w przypadku pozostałych wystarczy przytoczyć postać za nią odpowiedzialną, aby wnet otworzył się worek skojarzeń kontekstów i interpretacji. Ten ostatni przykład jest adekwatny do długogrającego debiutu Jessy Lanza "Pull My Hair Back".

Wszystkie tajemnice tego albumu wyjaśnia jedno nazwisko. Nie jest to jednak nazwisko Lanza należące do posągowej piękności z okładki i figurujące jako podpis tego albumu. Ważniejszą osobą od samej autorki  "Pull My Hair Back" jest niewątpliwie współtwórca wszystkich utworów Jeremy Greenspan. Obecność na płycie połowy Junior Boys jest tak dominująca, że w zasadzie spokojnie moglibyśmy opatrzyć album nazwą duetu.

"Pull My Hair Back" jest kontynuacją eleganckiego, intrygująco skomponowanego i wysmakowanego mariażu electropop, r'n'b i disco jakimi kilka sezonów temu uwodził Junior Boys. Pastelowe palety syntezatorowych, analogowych brzmień, wszędobylskie arpeggia, przytłumione clapy, snare'y i hi haty, leniwe (dubowe) tempa, zgrabne, taneczne melodie. Wszystko starannie zaaranżowane, świetnie wyważone, pełne brzmieniowych smaczków. Przebojowe i melodyjne. Natchnione nostalgią, z którą świetnie współgra ciepły soulowy głos Lanzy. Na tym też wkład kanadyjki w powstanie albumu właściwie się kończy. Trudno bowiem po za wokalem doszukiwać się tutaj większej ingerencji Lanzy w materiał "Pull My Hair Back". Zarówno brzmieniowo jak i kompozycyjnie to najlepsze momenty Junior Boys. Dlatego album ten jest świetnym wspomnieniem o tej znakomitej formacji, która w inkarnacji Jessy Lanza wypada momentami wręcz wybitnie.

Co ciekawe "Pull My Hair Back" wydany w barwach Hyperdub wytwórni specjalizującej się raczej w esencjonalnej, miejskiej elektronice jest miłą i zaskakująca niespodzianką, odświeżającą nieco ciężki profil wytwórni, a po (po niedostrzeżonej płycie Waltona i w moim mniemaniu kiepskim albumie Ikoniki) doskonałym potwierdzeniem odwagi wydawniczej i kreatywności w poszukiwani nowych form wyrazu.




JESSY LANZA - "Pull My Hair Back"
2013 Hyperdub

poniedziałek, 7 października 2013

The Brutal Thing / The Thing na żywo w Pardon To Tu


Gdyby wczorajszego wieczoru dwie minuty po rozpoczęciu koncertu The Thing, ktoś przekroczył progi zatłoczonego i gorącego Pardon To Tu odniósłby wrażenie, że kapela Matsa Gustafssona gra już na dobre od kilkunastu, kilkudziesięciu minut. Bez rozgrzewki, bez zbędnych ceregieli The Thing przystąpili do brutalnego i zmasowanego ataku na uszy rozentuzjazmowanej publiczności. Gdy tylko wstąpili na scenę wyglądali jakby ktoś nagle podłączył ich do prądu. W kilka chwil osiągnęli apogeum swoich możliwości niczym wikingowie wpadający w bitewny szał.
 
The Thing postawili na czysty konkret, pełen żarliwej energii. Występ pozbawiony został niemal całkowicie freejazzowych improwizacji, czy sonorystycznych eksperymentów, a improwizatorskie popisy były zdecydowanie w cieniu kolektywnego grania. Jasny, klarowny przekaz muzyczny (sięgający po motywy zarówno z płyty "Mono", jak i z oczekującego rychłej premiery albumu "Boot!") oparty został na energetycznych, chwytliwych tematach, momentami o tanecznym wręcz potencjale. Oczywiście jak to w kapeli Matsa Gustafssona, wszystkie te elementy zostały zafundowane publiczności w surowej, brutalnej postaci. 

Lider, jak na rasowego jazzowego rzeźnika przystało miażdżył swoimi ekstremalnymi frazami wywołując tym wśród publiczności ekstatyczne piski i pokrzykiwania. Paal Nilssen-Love siał zniszczenie grindecorową perkusją wzbogacając jednak jej brzmieniową paletę o intrygujące perkusjonalia. Ingebrigt Haker Flaten wprowadzał pomiędzy te dwa ekstremalne fronty rygor kompozycyjny; dynamizując je i nie pozwalając wymknąć się im poza ramy tematu. Nieliczne momenty kameralne, dawały uczestnikom tego wydarzenia krótkie momenty na zaczerpnięcie powietrza gęstego i gorącego od atmosfery koncertu. 

Wspaniałym akcentem tego występu była krótka sonorystyczna, "niema" improwizacja Flatena i Gustafssona na odłączony od pieca bas i pozbawiony głosu saksofon. Skupienie na pełnej sali pozwalało usłyszeć wibracje "głuchych" strun, dźwięk stukających klapek i świst powietrza swobodnie przepływającego przez baryton Gustafssona. Ten "niemy" eksperyment jak się okazało był wstępem do ultratanecznego tematu, który zachwiał w posadach cały klub. Pokonanie drogi od ciszy i skupienia do energetycznego uderzenia zajęło zaś Skandynawom tyle co mrugnięcie okiem.

The Thing przez cały występ w tłocznym i dusznym Pardon To Tu trzymali publiczność za gardło nie pozwalając sobie na moment dekoncentracji i utraty napięcia. Gustafsson i spółka zafundowali sobie, oraz uczestnikom prawdziwą muzyczną orgię na granicy wytrzymałości fizycznej. Prawdziwy pokaz skandynawskiej siły. Bezkompromisowy, konkretny, niezwykle motoryczny, pełen brutalnej, acz oczyszczającej energii.

THE THING Live
Warszawa, Pardon To Tu 07.10.2013


wtorek, 1 października 2013

W cieniu gwiazd / Circulation of Light - "Winding / Winded"

Z radością powracam do ostatniego rzutu wydawniczego rodzimej kasetowej wytwórni Sangoplasmo, która z imponującym rozmachem artystycznym rozwijającej swój muzyczny profil. Lubomir Grzelak spiritus movens tej oficyny przyzwyczaił już fanów wydawnictwa do prezentowania nowych premier parami. Taki sposób wydawania muzyki powoduje, (przynajmniej w przypadku tej wytwórni), ze jedno z wydawnictw często pozostaje ukryte w cieniu drugiego. Tak było choćby w przypadku kaset Arturasa Bumšteinasa, czy Suaves Figures, które nie przebiły się tak do świadomości słuchaczy tak jak równolegle wydane produkcje Michała Kupicza, czy Piotra Kurka. Podobnie rzecz wygląda z ostatnimi dwoma kasetami. Tym razem wzrok wszystkich został skierowany na "gwiazdorski" projekt Dwutysięczny, przy którym skromne wydawnictwo Circulation of Light zostało jak dotąd niespecjalnie dostrzeżone i skomentowane. A to niewątpliwie błąd, bo pod względem wartości artystycznej oba projekty reprezentują równy i bardzo wysoki poziom.

Circulation of Light to solowy projekt Nathaniel'a Ritter'a - Amerykanina współpracującego i współtworzącego z takimi artystami Amerykańskiego undergroundu jak Kinit Her, The World On Higher Downs, Burial Hex, The Second Family Band związanymi wokół oficyny Brave Mysteries eksplorującej ezoteryczną stronę muzyki elektronicznej, elektroakustycznej, folkowej i eksperymentalnej.

"Winding / Winded" to dwie trzynastominutowe kompozycje rozłożone po każdej stronie kasety, których tytuły idealnie określają ich zawartość muzyczną. "Winding" rozpoczyna się dźwiękiem dzwonków rurowych które z czasem co raz bardziej piętrzą się "kręcą" i przenikają tworząc wibrującą teksturę. Stanowi ona tło dla (prawdopodobnie) cytry, bądź dulcimera młoteczkowego pięknie dopasowanego harmonicznie do dźwięków idiofonów. Na tym nietuzinkowym instrumentarium Ritter buduje niezwykle skupiony sakralny nastrój. Na drugiej stronie kasety figuruje kompozycja "Winded", która odbiega nieco swoim muzycznym charakterem od zapierającej dech mantry ze strony A kasety. Muzyka staje się "rozwlekła" i leniwa. Traci też nieco swój rytualny charakter, skręcając lekko w stronę muzyki ilustracyjnej. Choć również słyszalny jest w niej duch repetycyjnych eksperymentów Steve'a Reich'a. 
Wciąż mamy do czynienia z idiofonami  (tym razem ksylofon), lecz ich gęstość zdecydowanie rozrzedza się. Pojawiają się struktury rytmiczne imitujące uderzenia bębna wprowadzające element dynamiczny do ambientowego tła. Pozostałe instrumentarium staje się trudne do zidentyfikowania, zanurzone w gęstym rozedrganym dronie szczelnie wypełniającym utwór.

Kaseta Circulation of Light to zdecydowanie kontemplacyjna propozycja flirtująca śmiało z muzyką klasyczną, sakralną i awangardową. Ritter świadomie sięga po egzotyczne instrumenty, aby wydobyć z nich ezoteryczny nastrój, jakże odmienny od banału world music. To alchemia dźwięku tworzona w iście liturgicznym skupieniu.





CIRCULATION OF LIGHT - "Winding / Winded"
2013 Sangoplasmo