środa, 30 stycznia 2013

Podwójne rozczarowanie / Darkstar - News From Nowhere + FaltyDL - Hardcourage


Nigdy nie byłem raczej wielkim fanem dubstepu, ale chętnie i uważnie obserwowałem ten gatunek, aby wyławiać z jego marginesów co bardziej smakowite kąski. Już kiedyś na łamach tego bloga wspominałem, że dubstep był dla mnie swoistym pomostem do odkrywania artystów, którzy eksplorowali poszczególne jego elementy do kreowania zupełnie nowych zjawisk w muzyce elektronicznej.
Na wspomnianych obrzeżach gatunku, za to w centrum mojego zainteresowania znalazły się również dwa projekty, które teraz, na początku 2013 ujawniają się z nowymi premierami. Chodzi o Darkstar News From Nowhere i FaltyDL Hardcourage


W przypadku Darkstar mamy klasyczny test drugiej płyty, kiedy to artysta potwierdza nadzieje, jakie wywołał jego debiut lub staje się ofiarą sukcesu, którego nie jest w stanie zdyskontować. Niestety w przypadku londyńskiego tria nowy album nie powtórzy momentami spektakularnego  North.

Członkowie Darkstar już od dawna zdradzali chęć nagrania bardziej popowego albumu (ale czy można nagrać bardziej popowy album niż North nie popadając w sztampę), czemu miała też służyć zmiana wytwórni z Hyperdub na bardziej egalitarny Warp. 
Jednak chyba nikt nie spodziewał się, że tak jak łatwo rozstali się z poprzednim wydawcą, tak równie beztrosko porzucą wszystkie walory swojego charakterystycznego brzmienia.

Na News From Nowhere nie usłyszymy zatem masywnego, dubowego brzmienia, który od początku North wibrował głęboko w trzewiach. Nie doświadczymy też żadnych kulminacji, zmian dynamiki czy u jakichkolwiek emocji. Prawdopodobne natomiast, że nie dotrwacie nawet do połowy albumu, bo wcześniej uśniecie z nudów. 
Szkicowe kompozycje drugiej płyty Darkstar toną w mieliźnie niezdecydowania i braku pomysłu na rozwinięcie. Ckliwość, która owszem i występowała w debiucie, ale była przystępnie i zgrabnie opakowana, teraz razi kiczem i nudą.
W kilku momentach robi się ciekawie za sprawą koślawej i nieco schizofrenicznej melodyki w Armonica bądź przez zbyt dosłowne cytowanie Animal Collective w Amplified Ease, czy You Dont Need a Weatherman.

Całościowo album News From Nowhere ma niestety potencjał płaczliwej litanii śpiewanej na smutnych spotkaniach w szkółce niedzielnej i wywołuje taki sam entuzjazm jak poranne roraty.




Drugą z wywołanych wyżej płyt jest Hardcourage amerykańskiego producenta Drew Lustmana nagrywającego od 2007 jako FaltyDL.
Mimo, że to kolejna płyta Amerykanina i mimo tego, że jakże poprawnie wypadł w teście drugiej płyty (You Stand Uncertian), to najnowszą produkcję podobnie jak  w przypadku Darkstar nie sposób uznać za udaną.
W przypadku  Hardcourage jej słabości znajduję raczej w rutynie niż braku doświadczenia.
Lustman bowiem mimo młodego wieku powtarza klasyczną już drogę typową dla weteranów elektroniki, którzy po nagraniu kilku świetnych albumów zapatrzeni w swoją dotychczasową twórczość tracą kontakt z rzeczywistością i z coraz mniejszą wrażliwością reagują na zmieniające się trendy.
Symptomatyczne w takim stanie jest okopanie się na swoich pozycjach i próby łapania się po omacku i bez przekonania wszystkiego co może utrzymać na powierzchni. To trudny moment dla artysty, który musi przedefiniować swoje priorytety i gusta, aby nadążyć za światem i nie wypaść przy tym śmiesznie. 
Taki jest właśnie Hardcourage. Nierówny, pełny stylistycznego miszmaszu, dłużący się, ze sztampowymi, irytującymi melodiami (Reassimilate), zawierający niepotrzebne zapychacze (For Karme, Kenny Rolls One) oraz obowiązkowo jakiś zaskakujący featuring (She Sleeps Ed Macfarlane z Friendly Fires)  i jedną, dwie prawdziwe perełki (Finally Some Shit, Uncea), które bądź to dają światełko nadziei (że producent może nagrać jeszcze coś naprawdę dobrego i zaskakującego), bądź światełko to gasząc (że nie jest świadomy tego co wartościowe).
Hardcourage nie wytrzymuje porównania z dwoma pierwszymi płytami FaltyDL. Nie posiada  przebojowości You Stand Uncertian oraz także nieokiełznanej energii debiutu Love Is Liability, odwołującej się do surowych miejskich klimatów jungle, UK garage,z drapieżnością typową dla IDM.




Mimo różnego spojrzenia obu recenzowanych projektów na współczesną muzykę klubową, na tym etapie kariery więcej ich niestety łączy niż dzieli.
Oba wyrosły z tego samego rdzenia fascynacji londyńskim undergroundem i oba w swej twórczości go interpretują na swoją modłę.
I FaltyDL i Darkstar nowe płyty wydali dla nowych większych wytwórni, co okazało się dla obu niekorzystne z punktu widzenia artystycznego. 
Oba również swoimi nowymi produkcjami nie powtórzyły sukcesu poprzednich ponosząc porażkę, choć w przypadku Darkstar można mówić chyba nawet o klęsce.
Czy to chwilowa słabość czy trwała tendencja, pokaże czas, wszakże muzyka elektroniczna i klubowa znalazła się teraz w okresie przejściowym przewartościowując swoje priorytety i zainteresowania. Do lamusa bowiem przechodzą gatunki lansowane przez ostatnie kilka sezonów, za to nieśmiało pojawiają się nowe tendencje. Na razie scena została rozbita na wielość mikro trendów i co mniej elastycznym artystom może być ciężko utrafić w gusta bądź zaproponować nową wizję.

DARKSTAR - News From Nowhere
Warp 2013

FALTYDL - Hardcourage
Ninja Tune 2013

wtorek, 29 stycznia 2013

Toro Y Moi - Anything In Return

 

Chazwick Bundick zdążył przyzwyczaić słuchaczy do hiperaktywności w nagrywaniu i publikowaniu swoich avant popowych produkcji. Kilka epek i albumów w przeciągu czterech zaledwie lat mogłoby świadczyć o niezwykłej płodności amerykańskiego producenta, gdyby nie ich dyskusyjna jakość.
Toro Y Moi wyznając zasadę "ważne żeby o tobie mówili, nie ważne jak" nie daje o sobie zapomnieć i jako bohater hajpowanych muzycznych portali, podrzuca z niesłabnącą regularnością coraz to nowe realizacje. 
Jak to jednak zwykle bywa (a u Budnicka jest aż nadto widoczne) ilość rzadko przechodzi w jakość.
Jednak pomijając na chwilę kontrowersje jakie niesie ze sobą muzyczna aktywność Toro Y Moi, to trzeba przyznać że w stosunkowo krótkim czasie stał się on osobną i rozpoznawalną kategorią na scenie klubowej i niezależnej.
To głównie do opisania jego twórczości, ukuto i spopularyzowano barwny termin chillwave, czyli vintage pop zanurzony w typowych dla klubowej elektroniki aranżacjach, nagrywany w formie lekkich, letnich, przyjemnych piosenek osadzonych w chilloutowym nastroju.
  
Tak często jak komentowane są muzyczne poczynania Amerykanina, tak często pojawiają się (skądinąd słuszne) zarzuty o niechlujność, pośpiech i kiepską jakość jego nagrań. Niedbała  produkcja, przeciętne "przeboje" i niedopracowane występy na żywo nie wpłynęły paradoksalnie na brak zainteresowania twórczością Toro Y Moi; a wylansowany dotąd na wyrost artysta, którego najlepsze momenty dyskografii nie utworzyłyby jednego dobrego albumu, w niektórych kręgach zaczął być postrzegany nawet jako muzyczny kanon hipsterskiego pokolenia.

Te mocno ambiwalentne oceny poczynań artysty i kontrowersje wokół jakości jego muzyki, nie zniechęciły na szczęście samego artysty do dalszych prób kontynuowania i rozwijania swej muzycznej koncepcji.

Z pewną nieufnością i nadszarpniętym zaufaniem podchodziłem do jego najnowszej płyty. Na szczęście niepotrzebnie, bo Anything In Return jest dowodem świadczącym o dojrzewaniu autora i jego muzyki.
Godna podziwu konsekwencja Budnicka zaowocowała tym, że zaczyna on wreszcie spełniać wymagania na solidny, przebojowy, a zarazem nieszablonowy pop.

Tegoroczny album jest bez wątpienia najlepszym w krótkiej, choć intensywnej karierze producenta. Wreszcie też w produkcje Toro Y Moi wkradło się więcej staranności. Już przy pierwszym odsłuchaniu dostrzec można większą niż dotychczas dbałość o detale, a także o poprawę selektywności brzmienia. Dobre aranżacje i melodie, dla których szeroką kanwą są echa ejtisowego amerykańskiego soulu, disco i house nadają całości mocno przebojowy potencjał. 
Anything In Return to trzynaście leniwych, mocno wpadających w ucho piosenek, które coraz bardziej przypominają mi wymuskany i stylowy pop Sama Prekopa.  
Co prawda gdzieniegdzie jeszcze wdziera się w nagrania  Budnicka produkcyjny chaos, ale jeśli chodzi o lekkość i nieskrępowaną elegancję piosenek, to Anything in Return może spokojnie korespondować z prostotą i dżentelmeńskim czarem chicagowskiego avant popowego The Sea And The Cake.


TORO Y MOI - Anything In Return
Carpark Records 2013

niedziela, 27 stycznia 2013

Elegancko i ze smakiem / Nosaj Thing - Home


Jason Chung aka Nosaj Thing to wszechstronny producent od kilku lat wykonujący solidną muzyczną robotę zarówno jako cenionym remixer (The xx, Portishead, Radiohead, Drake), jak i twórca hip hopowych podkładów m.in. dla  Kid Cudi, czy Kedricka Lamara. 
Jego kunszt remikserski został doceniony zaproszeniem go do reinterpretacji utworu Philipa Glassa na ubiegłoroczną, okolicznościową składankę Rework: Philip Glass Remixed. Kunszt producencki natomiast możemy oceniać słuchając właśnie wydanego albumu Home; drugiego w solowej karierze.
Talent Kalifornijczyka wypłynął wraz z falą wielkiego hajpu na abstract hip hop, zbiegającego się z wydaniem przez Flying Lotusa przełomowego Los Angeles. To głównie za sprawą tego albumu świat zainteresował się młodymi, abletonowymi producentami (Flying Lotus, Hudson Mo, Tokimonsta, Exile, Fulgeance, Onra, czy właśnie Nosaj Thing) którzy na fali resentymentu za hip hopem i glitchową elektroniką spod znaku Mille Plateaux stworzyli kostropatą, ale szalenie atrakcyjną interpretacje mainstreamowego gatunku. Używając alternatywnych środków produkcji kojarzonych dotąd z estetyką kolażu a'la click'n'cuts (cyfrowe zniekształcenia, deformacja rytmiki, 8-bitowe glitchowe brzmienia używane na równi z hi-techowymi,  mikro sampling, koronkowa konstrukcja, przypadkowość narracji) wykreowali hybrydę sprzedaną pod szyldem abstract hip hopu.

Po kilku latach od tej małej rewolucji, większość z wymienionych producentów, doskonale rozwija swoje talenty eksplorując coraz szersze spektrum muzycznych zainteresowań. Niektórzy z nich już jako headlinerzy wielkich muzycznych festiwali udanie łączą potencjał komercyjny z artystycznym. Inni pozostający nieco w cieniu sławy kolegów szlifują swój warsztat producencki, bez pierwszoligowych aspiracji.
Dotyczy to m. in Nosaj Thing, który swoją wersją instrumentalnego hip hopu, wcale nie chce wszczynać muzycznych rewolucji. 

Drugi album Chunga to elegancki, świetnie przygotowany materiał, o bardziej kontemplacyjnym charakterze niż parkietowo-taneczny debiut Drift.
Home sprawia wrażenie pozytywki, w której wszystkie elementy służą nadaniu muzyce intymnego nastroju. Hałaśliwy glitch zostaje zastąpiony czystym, przestrzennym brzmieniem softwareowych sampli, bądź pojawia się po nim tylko sentymentalna mgiełka. Ambientowe tła leniwie rozlewają się po albumie nadając mu chilloutowy charakter. Z wielkim wyczuciem detalu utkana jest też siatka mikrorytmiki, która zarówno w brzmieniu jak i konstrukcji  przypomina chwilami oszczędne produkcje Buriala.
W kilku fragmentach pojawia się również gitara, bas i fortepian, ale przede wszystkim należy zwrócić uwagę na pojawienie się "żywego" wokalu. Nastrojowe i delikatne głosy Kazu Makino (Blonde Redhead) oraz Chazwicka Bundicka (aka Toro Y Moi) nie tylko dodają albumowi splendoru, ale są prawdziwymi wisienkami na tym gustownie przystrojonym i pysznym torcie. 

Home to płyta użytkowa, w doskonałym wydaniu. Jej zadaniem nie jest wywoływanie dyskusji i sporów jakie prowokuje swoimi albumami choćby Flying Lotus. Nie wychodzi ona bowiem poza nawias swoich ram estetycznych, ani nie ma ambicji wpływania na trendy. Doskonale za to nadaje się do budowania melancholijnego nastroju, bez ocierania się o kicz, choć z niewątpliwą dozą słodyczy.


NOSAJ THING - Home
Innovative Leisure Records 2013



wtorek, 22 stycznia 2013

Dzwonienie w uchu / Pantha Du Prince - Elements Of Light


Na scenie wyglądają jak rzeźnicy, jednolicie ubrani w fartuchy i laboratoryjne kitle. Jednak zamiast noży w rękach trzymają wszelkiego rodzaju pałeczki, a rzemiosłem ich są dzwonki. Podobnie muzyka, której łagodne krystaliczne brzmienie przenosi nas raczej w krainę łagodności niż do rzeźnickiej kaźni. 
To The Bell Laboratory - norweska grupa instrumentalistów, którzy eksplorują szeroki wachlarz perkusjonaliów, a przede wszystkim idiofonów z gigantycznym, kilkutonowym karylionem na czele.
Za sterami projektu stoi zaś niemiecki producent Hendrik Weber znany jako Pantha Du Prince, wielbiciel techno i dzwonków, żywa antyteza Mike Oldfielda i jego Tabular Bells.

Trzy lata temu Pantha Du Prince odniósł spektakularny sukces artystyczny płytą Black Noise, która znalazła się na czołowych miejscach podsumowań AD 2010 w najbardziej opiniotwórczych mediach muzycznych.
Wtedy jeszcze w pojedynkę, zawojował świat deep housową elektroniką, która w połączeniu z bogactwem brzmieniowym idiofonicznych sampli stała się znakiem rozpoznawczym niemieckiego producenta. 

Projekt Elements Of Light jest przedłużeniem tych inspiracji, próbą zdyskontowania tego sukcesu w bardziej spektakularnej, scenicznej formie. 
Weber postanowił uczynić swą muzykę bardziej naturalną oraz zaadaptować ją do prezentacji w formie wielkiego objazdowego show, które właśnie startuje i według pogłosek ma objąć również Polskę.
Generowane dotąd przy użyciu oprogramowania sample zastąpione zostały żywymi instrumentami.
Koncepcja ta przesunęła ciężar kompozycji nowego materiału, wysuwając zdecydowanie na przód całą dzwonkową maszynerię, jednocześnie spychając głęboko w cień wiodącą do tej pory w produkcjach Webera klubową elektronikę.
Mamy więc teraz do czynienia bardziej ze słuchaniem, niż z tańczeniem, bo pomimo wciąż motorycznego charakteru Elements Of Lights, dosyć groteskowo wygląda pląsanie w filharmonii (co dobrze obrazuje poniższy klip).

Pantha du Prince & the Bell Laboratory "Spectral Split" (Official Music Video) from Sandra Trostel on Vimeo.


Najnowszy materiał Pantha Du Prince odbieram raczej w kategorii miłej dźwiękowej ciekawostki, niż muzycznego wydarzenia. Główne elementy kompozycji są źle wyważone, brak jej energii i przebojowości Black Noise. Całość zaś, jest grzeczna jak dobranocka dla dzieci.

Zarówno w warstwie "żywej", jak i w elektronice nie dzieje się najciekawiej. Dominujące momenty instrumentalne są schematyczne, pozbawione jakiejkolwiek dramaturgii i nastroju. Melodie niezbyt wysokich lotów, miałkie i nie dorównujące tym z poprzednich produkcji Niemca.
Jeśli zaś chodzi o elektronikę, to wydaje się ona użyta rozczarowująco konwencjonalnie, jako pretekst do nadmiernego przedłużania dzwonkowych melodyjek, w powtarzające się banalnie pętle.
Trawestując kultowy cytat  w warstwie elektronicznej albumu mamy "za mało Panthy w Panth'cie".

Na Elements Of Light najlepiej brzmią elementy zepchnięte w najdalszy plan. Długie wstępy do kompozycji oraz ich wybrzmiewanie, w których dzwonkowe pogłosy rozlewają się w pyszne, ambientowe plamy.  To jedyne momenty (notabene były również częścią świetnej Black Noise), nawiązujące do wielkich kompozytorów awangardowych Cage'a, czy LaMonte Younga, którzy rzekomo stali się inspiracją Hendrika Webera przy tworzeniu tej płyty.
Fragmenty, w których pogłosy idiofonów rozpływają się w zorza nad kołem polarnym brzmią najciekawiej, dopóki wibrujących teł nie przerywają proste, nieskomplikowane melodie.

Najnowszy materiał nasycony idiofonicznym, sakralnym wręcz brzmieniem, to karkołomna próba zbudowania za pomocą szlachetnych, krystalicznych dźwięków, kompozycji o rozmiarach gotyckiej katedry. Sam Weber swą ambicją przypomina zaś postać Briana Fitzgeralda bohatera filmu Herzoga Fitzcarraldo - szalonego entuzjastę, któremu, nie brakuje chęci i sił do rzucania się z motyką na słońce. Obaj jednak w konfrontacji z szaloną, bombastyczną wizją, ponoszą klęskę. Zbytnio dali się bowiem uwieść utopii. Przy niewystarczających mocach sprawczych zostali zakładnikami własnej wyobraźni,

Elements Of Light, na tle dotychczasowych produkcji Pantha Du Prince jawi się tylko jako suplement. Zamknięciem pewnych poszukiwań i bardzo charakterystycznej muzycznej wizji, która stała się wizytówką Niemca. Co prawda możliwe jest (zwłaszcza w perspektywie prawdopodobnego sukcesu, jaki przynieść może trasa koncertowa tego projektu), że wizja ta będzie kontynuowana, ale niełatwa będzie możliwość rozwinięcia tej koncepcji.


PANTHA DU PRINCE & THE BELL LABORATORY - Elements Of Light
Rough Trade 2013

wtorek, 15 stycznia 2013

Elegia znikającego miasta / Mountains - Centralia


Kawałek zleżałego papieru z wypaloną w środku dziurą i okopconym konturem przypominającą starą mapę, bliżej nieokreślony kontynent. To okładka nowej płyty Mountains. Ten tajemniczy obrazek, zaczyna sugestywnie przemawiać, dopiero gdy połączymy go z tytułem płyty - Centralia.

Centralia to miasto widmo leżące w stanie Pensylwania w USA. Jego niezwykła historia wiąże się z podziemnym pożarem, który wybuchł tam w 1962 i trwa do dziś, bez realnej szansy na jego ugaszenie. Postępująca katastrofa, która tam trwa, sprawiła, że na przestrzeni pięćdziesięciu lat z Centralli zniknęli niemal wszyscy jej mieszkańcy. Miasto leżące na tykającej bombie znika z powierzchni ziemi i map stając się natchnieniem dla scenariuszy horrorów i gier video (Sillent Hill) oraz dla ambientowego duetu Mountains, który ponurą prawdę zamienia w poruszającą elegię na cześć tego miejsca.

Muzyka Koena Holtkama i Brendona Anderegga to elektroniczny ambient oparty na analogowym brzmieniu modularnych syntezatorów, szerokim instrumentarium akustycznym i krautrockowej pulsacji. Centralia to ich siódmy album, a trzeci z kolei wydany dla prestiżowego Thrill Jockeya.
Album, który już na początku roku wysoko podnosi poprzeczkę w kategorii ambient. 

Podobnie jak na poprzednich płytach Mountains, mamy tu świetnie wyważone proporcje pomiędzy analogowym zgiełkiem syntezatorów i zanurzonych w nich akustycznych gitarach i wiolonczelach. 
Większość nagrań z Centralii powstała w studio, a ich sinusoidalne kompozycje są zbliżone do siebie i opierają się na podobnym schemacie.
Delikatne, elektroniczne tekstury stają się tłem dla gitar, które zapętlają się akordami lub płyną powolną improwizacją. W taki temat zostają wrzucone przestrzenne syntezatorowe plamy i subtelne szczątki melodii. Gdzieniegdzie pojawiają się tektoniczne drgania głębokiego basu. Finalnie całość pokryta zostaje monstrualnym, analogowym noisem. Subtelne struktury z biegiem kompozycji zamieniają się w pełne rozmachu analogowe pasaże, aby w finale delikatnie wybrzmieć.
Brzmi to doprawdy wybornie, czego najlepszym przykładem jest centralna kompozycja tego albumu; kawałek Propeller. Jeden z dwóch znajdujących się na płycie, który został w części zarejestrowany w trakcie występu na żywo.

Centralia mocno ingeruje w wyobraźnie słuchacza nadając słuchaniu charakter synestezyjny. Zanurzeni w analogowej zupie obserwujemy dźwiękowe plamy, które pojawiają się w niej i rozpływają niczym widma. Pozbawieni realnej świadomości istnienia dźwięków, mylimy je z powidokami. 

Płyta Mountains pulsuje gorącą energią jak ziemia w Centralii.  Z wierzchu spękana, odludna i odstraszająca, wewnątrz płonąca żarem żywiołu. 
To kawał solidnego post country spowitego ambientem w odcieniach kodachrome, który świetnie wypada jako soundtrack dla znikającego miasta Centralia.

MOUNTAINS - Centralia
Thrill Jockey 2013

wtorek, 8 stycznia 2013

2012 - Podsumowanie muzyczne


Rok 2012 zdaniem wielu krytyków i recenzentów był rokiem niezwykle udanym i bogatym w premiery płytowe. Jednocześnie oceny jego na większości popularnych portali są zaskakująco jednorodne i nie przynoszą żadnych niespodzianek. Wyjątkiem zdaje się być FACT Magazine, który przyzwyczaił już do umieszczania na szczytach podsumowań mało znanych wynalazków o nierzadko dyskusyjnym potencjale muzycznym.
Mnie jednak ten rok pozostawił z lekkim niedosytem. Pomimo całej masy udanych wydawnictw wydał mi się dosyć ubogi, oszczędny i nużąco jednakowy. Gdybym w tym poście pisał o kinie na pewno użyłbym zwrotu o wielkim comebacku kina gatunków. Bo w 2012 rządziły właśnie klasyczne gatunki zunifikowane wokół szlachetnej muzyki środka.
Był to rok, w którym eklektyzm i epickość obrodziły najmocniej na kanwie muzyki popularnej. Używając dalej kontekstu filmowego, ubiegły rok obfitował w wielkie Oscarowe produkcje z Hollywood, natomiast kino autorskie straciło nieco na sile przebicia. Zaznaczam od razu, że nie jestem zatwardziałym radykałem i podobnie jak awangardowymi produkcjami, uwielbiam raczyć się przepychem mainstreamu, jego wysmakowaniem, dbałością o detale, klasyczną i piękną konstrukcją.
I tak właśnie wyglądał 2012 w muzyce, gdzie klasyczne gatunki na piedestał wyniosła reprezentacja świeżej krwi debiutantów prawdziwych, bądź takich dla których był to debiut na głębokich wodach. Dalej używając odniesienia do filmu jako ilustracji; europejski (kontekst geograficzny zupełnie dowolny) uznany artysta - reżyser dociera do Hollywood, by odnieść spektakularny sukces artystyczny i przede wszystkim komercyjny.
W 2012 królował pop (Jassie Ware), hip hop i r&b (Kendrick Lamar, Frank Ocean) i rock (Swans, Tame Impala, a w Polsce choćby Kim Novak).

Był to też rok, w którym muzyka popularna odniosła niezaprzeczalny tryumf nad produkcjami niszowymi, a muzycy niszowi pozwolili sobie na intensywny flirt z muzyką mainstreamową.
Klasyczna piosenkowa forma, jej melodyjność, chwytliwość, kompozycja zwrotka - refren, dopieszczona produkcja i unikanie radykalizmu stała się kusząca i inspirująca dla producentów kojarzonych dotąd z alternatywą, często dosyć radykalną. 
Jak Crystal Castles, którzy pomimo sprawiania pozorów antysystemowych buntowników brzmią momentami jak alternatywna wersja Kylie Minouge. Jak John Talabot, Kindness, czy Twin Shadow, których produkcje mogłyby, a nawet powinny być grane w komercyjnych stacjach radiowych stanowiąc wzór lekkiej, chwytliwej i dobrze skrojonej piosenki. Jak How To Dress Well, który swoje pasaże pojękiwań zamienił w bardzo zgrabne r&b. Jak Andy Stott, i Flying Lotus, którzy swoje radykalne oblicze udekorowali przystępnymi wokalami, aby pokokietować i zachęcić szerszą publikę do zmierzenia się z trudniejszymi dla niej gatunkami.
Pomimo mniejszych czy większych wolt większość z wymienionych wyżej wykonawców nie straciła swojej wartości artystycznej i estetycznej, udowadniając, że komercjalizacja nie jest koniecznie pejoratywna.

Jednak zauważalna w tym roku homogenizacja muzyki, zwężających się do środka gatunków muzycznych miała miejsce nie tylko w obrębie całej muzyki popularnej i niezależnej, ale też i w samych niszach, czego najlepszym dowodem jest renesans klasycznego techno i house. 
Nie sposób zauważyć muzycznego exodusu dotychczasowych dubstepowców, którzy coraz chętniej zmieniali akcent z trzech na cztery zerkając w kierunku inspiracji pochodzących z legendarnych stolic
światowego techno - Berlina i Detroit. Klasycy połamanych brzmień pozostali sami, a ich produkcje przeszły praktycznie bez echa (Mala in Cuba). Natomiast młodzi adepci dudnili już solidnym 4/4 wyrażając jego cały radykalizm (Sigha, Ikonika), jednocześnie unaoczniając jak blisko siebie znajdują się te dwa zdawałoby się odmienne gatunki.

Znamienny dla 2012 jest również fakt, że nie wydał on żadnego nowego, mocnego, alternatywnego trendu, który przetrwałby dłużej niż kilka miesięcy. Mimo, że prędkość ogłaszania i lansowania nowych zjawisk przypomina promocję w markecie. Jeśli wypromowany nowy produkt został skonsumowany, drążymy go dopóty sam nie umrze; jeśli nie został skonsumowany w odpowiednio zadowalającej ilości, wymyślamy nowy i wytwarzamy potrzebę. A sezonowe mody są zmienne i równie nieprzewidywalne jak pory roku w Polsce.
Ileż to pasjonatów muzycznych (nie wspominając już o tych mniej zorientowanych) nie zauważyło nawet takich efemerycznych zjawisk jak footwork, witch house czy chillwave, które fetowane jeszcze pół roku temu zniknęły tak szybko, jak się pojawiły. Niewielu pewnie zauważy również nieśmiało wykluwający się e-nurt zwany vaporave, czyli surrealistyczny i mocno kiczowaty kolaż podkradzionych sampli z lat 80-tych, muzyki new age i dźwięków użyteczności publicznej podparty futurystyczną ideologią antykonsumeryzmu (sic!). Jak zatem wobec takich hybryd nie docenić klasycznych gatunków :)

Muzyczny sezon 2012 był rokiem, w którym poszukiwania, eksperymenty i awangarda pozostały zmarginalizowane i przyćmione blaskiem świetnie skrojonego pop. Narodziny takich gigantów jak divy Jessie Ware, zbawiciela klasycznego hip hopu Kendrica Lamara, czy beatlesowsko raveowej Tame Impala odwróciły uwagę od autorskich, oryginalnych, koncept albumów Shackletona, Actressa, czy naszego Piotra Kurka. I choć ich znakomite albumy również znalazły się w szerokich ramach rocznych plebiscytów, to uwaga im poświęcona była niewspółmierna z ich zawartością muzyczną.

Ubiegły rok był łaskawy nie tylko dla młodych (nie gniewnych) gigantów, ale i dla tych co powracali z zaświatów. Spektakularne powroty choćby Swans, czy Dead Can Dance również zdają się potwierdzać moją tezę o dominacji klasycznych gatunków muzyki popularnej w 2012.
Nieobecni przez kilka, kilkanaście lat muzycy kultowych przecież kapel utrafili ze swoim powrotem w idealny czas. Jak wybudzeni z hibernacji utrzymali swoją charakterystyczną stylistykę sprzed lat i nagrali płyty, które trafiły nie tylko do wiernych fanów, ale niosąc się na fali renesansu muzyki pop dotarli do nowych odbiorców. Tym genialnym poczuciem intuicji kapele te za jednym razem utrzymały swój status quo w historii muzyki i zgarnęły bonus w postaci nowej puli fanów. Mistrzostwo!
Dla mnie jednak najciekawszym powrotem roku był zaskakujący album Neneh Cherry. Wraz ze skandynawskim trio The Thing postanowiła poddać (nomen omen) klasyków punk rocka i jazzu freejazzowej, bezkompromisowej interpretacji. 
Neneh Cherry, jako jedyna gwiazda sprzed lat, powracająca w 2012 zdecydowała się stanąć w opozycji do ubiegłorocznej popowej tendencji, jak i do własnej dotychczasowej twórczości. Opłaciło jej się pójść pod prąd, aby tym wydawnictwem osiągnąć tak niekwestionowany sukces artystyczny.
W ciągu ostatnich dwunastu miesięcy w muzyce zabrakło mi najbardziej właśnie takich zdecydowanych, zadziornych postaw, które rozbiłyby ten popowy monolit AD 2012, któremu zresztą sam w wielu przypadkach i z nieukrywaną przyjemnością uległem.   


*

Odkrycia i namiętności AD 2012


Do moich największych objawień w mijającym roku należało odkrycie dla swoich uszu muzyki polskiej, która jak nigdy dotąd wydała mi się nadzwyczaj świeża, oryginalna i utrzymująca kontakt ze światowymi trendami.
Do tej pory największym zainteresowaniem darzyłem polską muzykę niszową (głównie - zawsze dobry jazz oraz momentami naprawdę świetną elektronikę), ale w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy największą frajdę miałem z odkrywania dla siebie głównego nurtu muzyki niezależnej (granej w bardziej niezależnych rozgłośniach bezpiecznych od promowania masowej muzyki festyniarsko - rozrywkowej).
Dużo czasu minęło zanim dałem szansę polskiej muzyce niezależnej (nie mylić z niszową), którą do tej pory traktowałem z uprzedzeniami podobnymi tylko do tych skierowanych w stronę współczesnej rodzimej kinematografii. Przewidywalnej, banalnej, pozbawionej lekkości i nieudolnie kopiującej światowe konwencje.
Założenie tego bloga przyszło jednak wespół z postanowieniem odrzucenia dotychczasowych uprzedzeń, co pozwoliło mi zachwycić się ogromnym potencjałem polskiej muzyki niezależnej, która obrodziła głównie pod koniec ubiegłego roku. Z ciekawością i niekiedy z ekscytacją zasłuchiwałem się w szeroko komentowanych płytach Marii Peszek, Hey, Kamp!, Kim Novak, Incarnations, Kapeli Ze Wsi Warszawa,  nie zapominając jednak o intrygujących projektach niszowych Sing Sing Penelope, Paula i Karol, UL/KR, Innercity Ensemble, Małe Instrumenty, The Saintbox i przede wszystkim zachwycając się autorską wizją muzyki Piotra Kurka.

Odkrycie numer dwa również wiąże się z przełamywaniem pewnego rodzaju uprzedzeń. Tym razem do muzyki gitarowej, której nie jestem największym fanem. Jednak każdego roku lubię wyłowić sobie kilka wydawnictw, które przez kilka miesięcy trzymają mnie za gardło i wywołują silne muzyczne uniesienia.
W tym roku przypomniałem sobie, czym jest grunge i dobre energetyczne punkowe jebnięcie (Cloud Nothings). Odleciałem przy dźwiękach epickiej hipisowsko-raveowej psychodelii (Tame Impala) mrocznego, hipnotycznego i orientalnego doom metal (Om).
Frajdę miałem również słuchając płyty Kim Novak, odnajdując w niej konotacje breakoutowskie i zeppelinowskie z moim ulubionym polskim kawałkiem tego roku na czele - genialnym Prosto w ogień wykonywanym wspólnie z Izabelą Skrybant-Dziewiątkowską z Tercetu Egzotycznego.

Z produkcji prawie nieznanych i nie wyhajpowanych przez zachodnie, czy rodzime media, które wyszperałem w tym roku, największe wrażenie zrobiły na mnie dwa wydawnictwa.
Pierwsze z nich to wydany dla Digitalis projekt enigmatycznego Jana Svensona ukrywającego się pod nazwą Frak. Jak się okazało pomimo aktywności muzycznej, którą prowadzi już od 1987 roku, znajomość jego projektów jest w internecie znikoma, a największym sukcesem komercyjnym tego jak mniemam zapracowanego (kilkanaście wydawnictw i kilka aliasów)  Skandynawa jest wydany w pierwszej połowie 2012 album dla Digitalis Recordings.
Album Muzika Electronic jest po brzegi wypełniony analogowym electro rozegranym tylko na modularnych syntezatorach. Niesamowicie głębokie i pełne brzmienie przywołuje na myśl kosmische music i krautrockowe eksperymenty Kraftwerk i Cluster.
Drugie moje prywatne odkrycie również dotarło do mnie ze Skandynawi. To projekt pochodzącej z Islandii Kristín Björk Kristjánsdóttir występującej jako Kira Kira.
Ubiegłoroczny album Feathermagnetik to oniryczna mieszanka dark ambientu, muzyki filmowej i teatralnej, z muzyką elektroakustyczną. Oczywiście co znamienne dla Islandzkich produkcji nad materiałem unosi się melancholia zorzy polarnej, skandynawska asceza i izolacjonistyczny klimat dalekiej północy.

 Reasumując. Dla mnie był to rok nieco słabszy od 2011, gdzie prym wiodły elektroniczne i awangardowe eksperymenty, które poszerzały horyzonty muzyczne. Ten rok był natomiast rokiem bardziej rozrywkowym i jednak mocno zunifikowanym wokół muzyki pop.
W roku 2011 moimi faworytami byli The Haxan Cloak – The Haxan Cloak, Nicolas Jaar – Space Is Only Noise, John Maus – We Must Become The Pitiless Censors Of Ourselves, Lucy – Wordplay For Working Bees, Oneohtrix Point Never – Replica, Art Department – The Drawing Board, Jacaszek – Glimmer, Zomby – Dedication , Metronomy - The English Riviera, Bon Iver - Bon Iver i przede wszystkim PJ Harvey - Let England Shake
W tym  roku poza nielicznymi płytami, aż tak mocnych pozycji dla siebie nie odnalazłem.

*

Ulubione płyty AD 2012 (kolejność alfabetyczna + linki do klipów)


 actress - r.i.p
cloud nothings - attack on memory
dean blunt and inga copeland - black is beautiful
flying lotus - until the quiet comes
grimes - visions
jam city - classical curves
jessie ware - devotion
julia holter - ekstasis
kira kira - feathermagnetik
laurel halo - quarantine
liars - wixiw
neneh cherry and the thing - the cherry thing
piotr kurek - edena
ricardo donoso - assimilating the shadow
tame impala - lonerism



poniedziałek, 7 stycznia 2013

Kamp! - Kamp! / Spóźniony debiut


Długo oczekiwany i wypatrywany z wielkim zniecierpliwieniem debiut łódzko-wrocławskiego tria Kamp! zawodzi proporcjonalnie do nadziei jakie w nim pokładano. Niezależnie od kontekstu, w jakim byśmy postawili ten album do oceny; czy z perspektywy krajowego podwórka, czy też rzucając go na głębokie wody kosmopolitycznej sceny tanecznej elektroniki - materiał zawodzi.
Już sama próba umiejscowienia Kamp! na polskiej scenie klubowej bywa krzywdząca, gdyż muzyka którą grają jest odpowiedzią na inspiracje spoza naszej granicy. Inspiracje, które mimo że często już osłuchane i nie wywołujące takiego zachwytu jak kilka lat temu, nie miały dotąd w naszym kraju żadnych odpowiedników. Owszem na krajowej scenie  entuzjastyczne, otwarte podejście chłopaków z Kamp! oraz ich  niezaprzeczalny talent do produkcji muzyki tanecznej, nie ma raczej konotacji, ale ambicje wychodzą daleko poza domowe podwórko.
Inaczej, lecz równie nieciekawie debiut Kamp! wypada na tle dzisiejszej sceny klubowej na świecie, bo te trzy - cztery lata latencji znaczy tyle, co wieczność.
Okres, w którym debiutowali był idealny, bo zbiegł się jeszcze z ogólnoświatowym zachwytem nad tanecznym sythpopem. Natomiast chwilę po, świat podążył dalej a nasze trio okupuje wciąż tą samą pozycję. W rezultacie ich album nie trzyma zachodnich trendów jak na dynamicznie zmieniającą się muzykę taneczną przystało, a ich muzyka dla wielu jest już demode
Proweniencje tej płyty w linii prostej możemy odnaleźć oczywiście w latach, kiedy członkowie grupy pojawiali się na świecie. Jednak bezpośrednią inspiracją były kapele, które kilka lat temu odnosiły spektakularne sukcesy interpretując na nowo muzykę lat osiemdziesiątych. Hurts, LCD Soundsystem, Phoenix i przede wszystkim Cut Copy, bo to właśnie echa twórczości tego australijskiego tria odbijają się na płycie Kamp! najmocniej. Jest to podobieństwo niestety tak intensywne i dosłowne, że powoduje niesmak. Choćby singlowy Distance Of The Modern Hearts, który gdyby tylko lepiej brzmiał mógłby znaleźć się na płycie In Ghost Colours np. zamiast Hearts On Fire. Wokal, brzmienie syntezatorów, konstrukcja zwrotka - refren, pogłosy i chórki - wypisz wymaluj Cut Copy i pierwsze miejsce na świecie za naśladownictwo tego zespołu. Czysta muzyczna symulakra.
Symptomatyczny dla odniesień i inspiracji chłopaków z Kamp! jest fakt, że w czasie jakim wydają swój debiut ich idole, albo już nie istnieją, albo powoli zwijają żagle, bo na kursie którym kilka lat świetnie płynęli przestaje dmuchać wiatr.
Kolejnym zadziwiającym, obok zbyt dosłownego naśladownictwa, dysonansem tego wydawnictwa jest fakt, że pomimo bardzo długiego oczekiwania sprawia on wrażenie nagranego w pośpiechu. Niechlujnie i niestarannie. Co prawda kolejne numery świetnie są ze sobą zmiksowane tworzą koherentną i  przemyślaną całość, ale brzmienie ich jest płaskie, przytłumione i mało dynamiczne.
Również w warstwie poligrafii i wydania wydawnictwo zaskakuje ubóstwem. Dystrybuowana przez Agorę płyta wydana w standardowym pudełku CD, posiada jedynie mało atrakcyjną wkładkę z podziękowaniami i tekstami piosenek, a samo srebrne CD z kiepską typografią przypomina najtańsze wersje składanek sprzedawanych za 9,99 w serii "kultowi wykonawcy dla sześćdziesięciolatków".
Ta uboga oprawa to dla mnie kolejne duże rozczarowanie, gdyż taka muzyka sprzedaje się na świecie w parze ze świetnymi pomysłami graficznymi i typograficznymi.

Fani tych młodych i jednak bardzo zdolnych chłopaków musieli zweryfikować swoje oczekiwania wobec ich debiutu, bo Kamp zaprezentował na swoim debiucie delikatniejsze oblicze, od tego dobrze już znanego z energetycznych koncertów.
Ten elegancki electro pop pozbawiony parkietowych killerów delikatnie łasi się do słuchacza i wymaga od niego niemało cierpliwości, gdyż bardziej nadaje się na chilloutową niedzielę w łóżku, niż na karnawałowe tańce.

W debiucie Kamp! mamy klasyczny przykład świetnej kapeli koncertowej, która w warunkach scenicznych z wielką swobodą jest w stanie porwać festiwalowe tłumy, ale w okolicznościach studyjnych traci całą swą werwę, obnaża słabości i niedociągnięcia oraz razi swoją muzyczną wtórnością.


KAMP! - Kamp!
2012