wtorek, 31 października 2017

Jesteś zwycięzcą! / Paweł Bartnik / dj sajko „Przeciwciała”

Co to jest motywacja? To coś co podrywa nas z fotela... Musisz iść i walczyć, prędzej czy później osiągniesz cel, nieważne że wszystko dookoła jest przeciwko tobie... Najważniejsze że masz w sobie wolę zwycięstwa... To twój cel! Twoje marzenia! You can do it!

Znają się na wszystkim, choć ich wiedza stoi często w sprzeczności z wiedzą naukową. Guru, trenerzy, motywatorzy, youtuberzy. Dzięki nim wyleczysz raka i depresję, osiągniesz sukces zawodowy i osobisty, uwiedziesz kobietę/ mężczyznę, a twoje życie będzie piękniejsze i wartościowsze.

"Coaching to lek, który późny kapitalizm wymyślił na chorobę, którą sam stworzył. Do tego lek, który nie dość, że nie działa, to jeszcze szkodzi. Sami coache to współcześni szamani, którzy żerują na niedociągnięciach systemu społeczno-gospodarczego, w którym żyjemy." - mówi w wywiadzie Kamil Fejfer - freelancer, twórca Magazynu Porażka, autor książki o patologiach polskiego rynku pracy „Zawód”. Ja zaś nie mogę oprzeć się wrażeniu, że zjawisko coachingu w Polsce, jego popularność i zapotrzebowanie na tego typu porady mają swój początek jeszcze w latach 90-tych ubiegłego wieku. Zdaję sobie sprawę, że to dość duży skrót myślowy, ale postrzegam współczesną figurę coacha jako odpowiednik parapsychologicznych hochsztaplerów i naciągaczy, których wspaniale sportretowała Olga Drenda w swojej książce „Duchologia Polska. Rzeczy i ludzie w czasach transformacji”.

„Ośrodek Technik Naturalnej Terapii „Imagio” ze Szczecina, prowadzący sprzedaż wysyłkową, udowadnia, że wystarczy magnetofon Kasprzak, aby wydatnie poprawić jakość życia erotycznego. „Zdumiewająca kaseta uwodzi kobiety” – głosi całostronicowy anons, na który natrafiam wszędzie: od „Nieznanego Świata” po „Panoramę”. „Ona myśli, że to tylko muzyka, lecz jej erotyzm planuje miłość z tobą!”. Kaseta za 98 tysięcy złotych, podobno „rewelacja z USA”, jest dostępna w wersji dyskotekowej, jazzowej i klasycznej. „Rozpala nawet namiętność żony” – zapewnia dystrybutor i dodaje, że pełna dyskrecja zapewniona” – przytacza Drenda. Dziś zamiast kaset, wystarczy odpalić kanał youtube, aby zostać zasypanym podobnymi obietnicami. Wróżów, bioenergoterapeutów, guru psychotroniki, uzdrowicieli, zastąpili coachowie, zaś „czyszczenie biopola” przybrało profesjonalną nomenklaturę zwaną dziś treningiem motywacyjnym.

Ten przydługi wstęp ma za zadanie anonsować kompozycję Pawła Bartnika (dj sajko / kIRk) otwierającą jego nowy, mini album „Przeciwciała”. Utwór „Twój coach to mój sampel” mógłby zostać bowiem oficjalnym hymnem „Zdelegalizować coaching i rozwój osobisty”  fejsbukowego fanpejdża demaskującego patologię tego popularnego zjawiska. Autor nagrania pokusił się o realizację bystrej i przenikliwej karykatury coachingu, posługując się formą muzycznego kolażu, złożonego z fragmentów ścieżek z motywacyjnymi mowami. Nakładając na siebie głosy coachów oraz modyfikując je, Bartnik uzyskał prawdziwie schizofreniczny efekt. Plątanina dopingujących porad i motywacyjnych litanii przybiera formę demonicznego bełkotu, z którego co chwila do uszu słuchacza dobiegają deklamowane z afektowanym przejęciem komunały. Bartnik ubiera swoją fabułę w całun hipnotycznej elektroniki, pobudzanej rytmiczną pulsacją. Całość aranżacji jawi się niczym senny koszmar uczestnika szkolenia motywacyjnego.

Do końca „Przeciwciał” pozostajemy w rozmazanych, tajemniczych dźwiękowych sceneriach („Trwoga”). Pełno tu pokrętnych  melodii, dziwnych, niepokojących zewów, rozmytych plam. Snujące się dźwiękowe widma przetrącane są masywnymi uderzeniami i przytłoczone tłustym, głębokim basem. Jak w tytułowych „Przeciwciałach”, które atmosferą i brzmieniem przypominają znakomitą tegoroczną „Grudę” autorstwa 1988. Dodatkowym walorem, który pogłębia tajemniczą atmosferę tytułowych „Przeciwciał” jest towarzysząca muzyce warstwa narracyjna, w postaci opowieści jaką Bartnik snuje własnym głosem. Autorski tekst oparty na splocie powiedzeń, idiomów i związków frazeologicznych układa się w surrealistyczną fabularną impresję.

Mini-album zamyka „Pokora”; ambientowa suita, która mogłaby z powodzeniem znaleźć się na ścieżce dźwiękowej „Blade Runnera 2049”. Oparta na syntetycznej basowej pętli, dopełnionej partią analogowych klawiszy, przywodzi na myśl zarówno oryginalną muzykę Vangelisa z pierwszej części jak i interpretację zaproponowaną przez Hansa Zimmera i Banjamina Wallfischa w kontynuacji.

„Przeciwciała” są materiałem niezwykle esencjonalnym i pełnym intrygujących wątków. Tematyczna różnorodność nie kłóci się ze spójną koncepcją muzyczną, razem współtworząc odrealniony nastrój nagrania. Wartością dodaną, zwłaszcza w kontekście muzycznej stylistyki jaką uprawia Bartnik jest sięgnięcie po watek publicystyczny w „Twój coach to mój sampel”. Aż dziw, że nikt nie chciał wydać tak udanej płyty.

***

A teraz, usiądź wygodnie w swoim fotelu, zamknij oczy, zrelaksuj się, oddychaj głęboko. Posłuchaj „Przeciwciał”. Kim jesteś? Jesteś zwycięzcą!

PAWEŁ BARTNIK „Przeciwciała”
2017, wyd. własne

sobota, 28 października 2017

Palcem po mapie / TransMemories „The Sound History of the Earth”

TransMemories to duet w skład którego wchodzą; Krzysztof Ostrowski (Freeze) i Grzegorz Pleszynski. Obaj znani czytelnikom mojego bloga. Pierwszy nie tak dawno zawitał tu za sprawą projektu Soundscape Mirror, drugi zaś na 1/u/1/o pojawia się regularnie. Obaj połączyli siły aby sprokurować dźwiękową historię ziemi.

„The Sound History of the Earth” może budzić nieufność, tyle intrygującą co megalomańską ideą opisania dziejów planety za pomocą dźwięków. Tymczasem mamy do czynienia z pozbawioną pretensji impresją, rozpiętą na kilku epizodach (o tym później) z historii globu i cywilizacji ludzkiej. To również kolejna odsłona (po „Rock & Roll History of the Art”) cyklu, w którym Pleszynski próbuje nakreślić autorski portret uniwersum.

Projekt TransMemories ilustruje historię Ziemi przy użyciu generowanej przez Ostrowskiego elektroniki, oraz osobliwego zestawu dęciaków Pleszynskiego; dwóch trąbek skonstruowanych z węży paliwowych, lejka kuchennego i ustników. Aby wyrazić osobliwą ideę nagrania, twórcy sięgają dalej, niż jest w stanie wyrazić muzyka, komunikując się ze słuchaczem za pomocą tytułów kompozycji i towarzyszących wydawnictwu didaskaliów. To one są w stanie uczynić czytelnymi dźwiękowe tropy ukryte w kolejnych kompozycjach-epizodach. Na początku łańcucha dziejów jest „Icloud” - chmura materii. Następny przystanek to epoka dewonu „Devonian Forest”. Kolejny to „Phaistos” nagrany przy użyciu  zarejestrowanych na Krecie, w tytułowym Fajstos, głosów trąbki przetworzonych w amforach pochodzących z kultury minojskiej. Następnie mamy impresję na temat okrucieństw kampanii napoleońskiej, czyli utwór zainspirowany obrazem Goyi „Rozstrzelanie powstańców madryckich”. Kolejno, zamiast „Tratwy Meduzy” (jeśli mielibyśmy pozostać przez chwilę w kontekście historii i malarstwa), albo jako jej odpowiednik, mamy łodzie imigrantów („Imigrants Boats”). Płytę zaś wieńczy śmierć ostatniego bawołu („Last Buffalo Dead”) i „Ziggurat” będący impresją nad dystopiczną wizją cyfrowej cywilizacji.

Muzyczna transkrypcja idei pod nazwą „The Sound History of the Earth” wypada eterycznie i subtelnie. Materiał w całości został oparty na dubowym fundamencie, odsyłając słuchacza w okolice millenium, do repertuaru takich twórców jak Vladislav Delay, Pole, czy Kit Clayton, którzy cyfrową estetykę click'n'cuts w brawurowy sposób splatali z masywnością głębokich pogłosów. W przypadku TransMemories za dubowe aranżacje odpowiada Ostrowski, który przy użyciu szumiących elektronicznych tekstur, nagrań terenowych, amorficznych ambientowych plam, mikro sampli i efektów pogłosowych tworzy okazałą dźwiękową strukturę. Gęstość kompozycji, nieśpieszne, mozolne tempa następujących po sobie sekwencji generują hipnotyczną i lepką atmosferę nagrań, rozrastając się niekiedy do charakternych kulminacji („Drone of Illusion”). Leniwa i impresyjna trąbka Pleszynskiego doskonale odnajduje się w tej estetyce, dopełniając ją widmową artykulacją. Jej partie niczym wstęgi dymu wiją się w przestrzeni i z wolna dryfując, roztaczają za sobą łunę melancholii.

Duet Pleszynski - Ostrowski bez pretensji i wybujałych ambicji obchodzi się z historią Ziemi. Celem tej muzyki nie jest kreowanie uniwersalnych kontekstów, czy symbolicznych wizji. To akt będący metaforą wodzenia palcem po mapie, podczas którego dowolnie przeskakujemy z miejsca w miejsce fantazjując o podróżach w czasie i przestrzeni. To przygoda zmysłowa, pozbawiona konceptualnego ciężaru, ale przy tym również mocniejszych przeżyć.

 
TRANSMEMORIES „The Sound History of the Earth”
2017, Antidepressant Records

piątek, 27 października 2017

„Interesuje nas balansowanie między skrajnościami”

Wczoraj recenzja, dziś wywiad. Zapraszam na rozmowę z Grzegorzem Kwiatkowskim z zespołu Trupa Trupa


Jakie uczucia towarzyszą tak długiemu oczekiwaniu na premierę (materiał gotowy był już na początku tego roku)? 

GK. W czasie oczekiwania zaczęliśmy po prostu komponować nową płytę i mamy już bardzo wiele szkiców nowych piosenek.

Czego oczekujecie po odbiorze nowej płyty, czego się obawiacie?

GK. Mamy nadzieję, że nowa płyta znajdzie swoich odbiorców. Niczego się nie obawiamy. Odrobiliśmy swoją duchową pracę domową tak dobrze jak mogliśmy. Jedyne co możemy zrobić to grać większą ilość koncertów. Kwestie wydawnicze są również dobrze rozpracowane. Zatem czujemy spokój.

Macie solidnych wydawców. Premiera odbędzie się równolegle na kilku znaczących rynkach muzycznych. Czy wszystko zapięte zostało już na ostatni guzik? 

GK. Mam taką nadzieję. 27 października „Jolly New Songs”, ukaże się jako międzynarodowa kooperacja dwóch niezwykle prestiżowych wytwórni - francuskiej Ici d'ailleurs (w katalogu m.in. Yann Tiersen, Matt Elliott/The Third Eye Foundation, Stefan Wesołowski) oraz brytyjskiej Blue Tapes and X-Ray Records (w katalogu m.in. Jute Gyte, Tashi Dorji, Mats Gustafsson, Katie Gately). Premiera odbędzie się nie tylko we Francji i Wielkiej Brytanii i w innych europejskich krajach, ale również w Stanach Zjednoczonych, dzięki wsparciu Forced Exposure i Tell All Your Friends Pr. Za polską promocję i dystrybucję płyty odpowiedzialna jest legendarna Antena Krzyku (Dezerter, Ewa Braun, Hańba, Siksa). Oficjalna promocja „Jolly New Songs” rozpoczęła się 1 września premierą singla i teledysku „To Me”, wyreżyserowanego przez
norweskiego artystę Benjamina Fingera.

Wasza poprzednia płyta dotarła do zacnego grona krytyków, m.in. do Sashy Frere-Jonesa? Jak wiele pracy wkładacie w promowanie waszej muzyki?

GK. Zaczęło się od płyty „++”. Ona jako pierwsza była recenzowana nie tylko przez polskie media. Ale przy okazji Headache mieliśmy prawdziwy zalew recenzji i puszczania naszych piosenek w małych i dużych rozgłośniach radiowych. Wydaje mi się że Sasha Frere trzyma rękę na pulsie i my w pewnym sensie również trzymamy rękę na promocyjnym pulsie. Badamy różne drogi dla naszej muzyki. Ale od pewnego czasu sprawami promocji zajmują się wytwórnie. Wydaje mi się że sprawy promocji są zawsze drugorzędne. Są tylko formą i drogą dotarcia, najważniejsza jest muzyka. To czy się komuś spodoba, czy nie i przede wszystkim to, czy my sami jesteśmy z niej zadowoleni.

Zaskoczył was entuzjastyczny odbiór waszej poprzedniej płyty „Headache”?

GK. Moim ulubionym bohaterem filmowym jest herzogowski Brian Sweeney Fitzgerald który marzy o zbudowaniu opery w środku dżungli. Finalnie mu się to nie udaje, ale ważne jest to pragnienie i cała skrajna droga. Najważniejsze są dla nas na pewno same kompozycje i komponowanie piosenek na próbach. To jest ta właściwa droga budowania opery w środku dżungli. Sprawy medialne na przykład opinia Sashy są dla nas niezwykle pomocne i ważne, ale jednak zawsze drugorzędne wobec samego grania i wymyślania piosenek.

Czujecie presję związaną z byciem kolejną rodzimą nadzieją na wytęskniony światowy sukces polskiej muzyki? 

GK. Zależy jak ktoś ocenia światowy sukces. Dla nas światowym sukcesem jest nagranie bardzo dobrej płyty. Naprawdę sprawy odbioru i promocji powinny być drugorzędne i są dla nas drugorzędne. Jesteśmy artystycznie zadowoleni z „Jolly New Songs”. Jesteśmy dumni z naszego nowego dziecka. To jest dla nas największy sukces.

Dlaczego poza niszowymi artystami, nie udało się dotąd polskim muzykom zaistnieć na szerszą, światową skalę? Nawet Brodka, której ostatni album miał według niektórych odkryć dla świata polską Bjork, dużym echem się raczej nie odbił?

GK. Myślę że założenie pod tytułem: „robimy karierę na świecie” jest błędne i jest jedną wielką pułapką. Moim zdaniem powinno się robić rzeczy tak dobrze jak to tylko możliwe,  a jeśli zdarzy się jakiś bardzo dobry odbiór np. poza krajem to również bardzo miło i tyle.

A czy wasza muzyka ma na to szansę? Dysponujecie czymś więcej niż Brodka, Myslovitz, Coldair, którzy w mniejszym lub większym stopniu zaznaczyli, lub próbowali zaznaczyć swą obecność na zachodzie?

GK. Nie chcemy uczestniczyć w żadnym peletonie. Chcemy komponować najlepsze jakie się da piosenki, rejestrować je z najlepszymi ludźmi np. z Michałem Kupiczem i szukać dla tych piosenek wytwórni i odbiorców.

Dorobiliście się już swoich fanów, czy nadal pozostajecie raczej pupilami krytyków i recenzentów?

GK. Rzeczywiście większość naszych odbiorców to krytycy, dziennikarze, artyści i branża muzyczna. Ale to się powoli zmienia. Właśnie ze względu na częstsze koncerty, które są przyjmowane, o dziwo bardzo dobrze. Ale nadal jest to muzyka mało rozrywkowa. I dobrze.

Dostrzegacie różnicę między tym jak wasza muzyka odbierana jest w Polsce i zagranicą?

GK. Od pewnego czasu odbiór i w Polsce i poza Polską jest bardzo dobry, chociaż nadal wychodzi na to że lepszy odbiór jest poza Polską, ale to również dlatego że wytwórnie, w których wydajemy są spoza Polski. Za polską dystrybucję i promocję „Jolly New Songs” odpowiedzialna jest legendarna Antena Krzyku, zatem może dzięki temu odbiór w Polsce i poza Polską będzie potencjalnie jednakowy. Z drugiej strony to jest jedna wielka niewiadoma. W każdym razie, oby odbiór tu i tam był jak najlepszy.

Przy każdej możliwej okazji negujecie instytucje lidera, podkreślając kolektywny charakter waszej twórczości. Jak udaje się wam zachować egalitaryzm w zespole? Jak przebiega wasza współpraca? Razem piszecie, komponujecie, aranżujecie. Nigdy nie wchodzicie sobie w drogę?

GK. To prawda i czasami jest to ciężkie, ale po prostu jesteśmy takimi ludźmi i nikt z nas nie pozwoli sobie na to, aby być czyjąś własnością, i jakimś trybikiem w czyjejś maszynie. Próbujemy robić wszystko razem. Nie ma u nas jednomyślności. Każdy ma swoją wizję i swoje gusta. Proces łączenia tego w całość bywa czasami trudny, ale jest dla nas finalnie satysfakcjonujący. Jesteśmy przede wszystkim przyjaciółmi. Dopiero potem muzykami. Myślę że tutaj mamy odpowiedź.

Na płycie „++” zaprosiliście do współpracy gości (Mikołaja Trzaskę i Tomka Ziętka). Był to jednorazowy jak dotąd epizod. Rozczarował was jego efekt? Dlaczego nie pokusiliście się o kolejne?

GK. Efekt nas nie rozczarował, ale oczarował. Przy okazji „Headache” i „Jolly” mieliśmy też takie teoretyczne możliwości, ale charakter piosenek ewidentnie nie sprzyjał dodatkowy partiom dźwiękowym.

Wiele zapewne zawdzięczacie Michałowi Kupiczowi, który przy produkcji „Headache” zaproponował nowe brzmienie dla waszej muzyki. “Jolly New Song” jest kontynuacją tego wyboru.

GK. Chyba każdy kto pracował z Michałem mówi to samo, i ja szczerze powiem to samo ponownie. Michał to wspaniały i wymarzony realizator i wspaniale, że z nim współpracujemy. Oby to trwało jak najdłużej. Jako zespół boimy się źle rozumianej rockowości i Michał również. Myślę że to jest pewien klucz w tej współpracy. Pójście takim rockowo gitarowym torem bocznym.

Czym jest źle rozumiana rockowość?

GK. Oczywiście to kwestia gustów i nasz gust nie jest lepszy ani gorszy. Po prostu nie lubimy siermiężnej męskiej rockowości.

Jakieś zasługi należałyby się również dla The Beatles, Sonic Youth, Velvet Underground, Nirvany, czy Swans? Macie wobec tych kapel jakiś dług wdzięczności?

GK. Myślę że mamy ogromny dług wdzięczności u nich wszystkich, ale dodałbym jeszcze zespół Fugazi i będzie komplet. A tak na serio to trzeba byłoby dodać o wiele więcej artystów, ponieważ każdy z nas słucha trochę czego innego, i np. Rafał Wojczal ceni mocno Elliota Smitha, a ja słucham najczęściej muzyki klasycznej np. w wykonaniu Glenna Goulda. I każdy z nas wymienia się inspiracjami i robi się z tego kogel-mogel.

Czy jest możliwe, że kiedyś w waszej muzyce pojawi się elektronika, czy raczej jesteście wierni rockandrollowemu etosowi? W waszym bliskim otoczeniu funkcjonują przecież twórcy otwarcie flirtujący z elektroniką (Wesołowski, Kaliński)

GK. Wszystko jest możliwe i będziemy używać wszelkich środków, aby nasycić odpowiednio dany utwór. Nie mamy w tej kwestii ograniczeń i nie jesteśmy niczyimi zakładnikami.

Nowy album zbudowany został na kontrastach między melancholią, a stuporem; łagodnością, a zgiełkiem; hymnicznością, a intymnością. Wyciszenia przeplatają się z erupcjami hałasu. Czy balansowanie między skrajnościami jest kołem napędowym Trupy?

GK. Zdecydowanie tak. Zdecydowanie interesuje nas balansowanie między skrajnościami, ale też warto zaznaczyć, że tak to nam po prostu wychodzi. To nie jest założenie projektowe i odgórne. Jak wyjdzie inaczej to otworzymy się i zaakceptujemy to „nowe”.

Nazwa zespołu, jak i muzyka jest chętnie przez was charakteryzowana, jako cyrkowo, wodewilowo, funeralna. Tym razem jednak ciąży zdecydowanie w stronę tej ostatniej. Z kolei wodewilowość, tak charakterystyczna dla „++” i po części dla „Headache”, na nowym albumie jest śladowa. Spoważnieliście, sposępnieliście? Gdzie podziała się ta przewrotność? 

GK. Rzeczywiście jest tego coraz mniej, a i samą nazwę postrzegamy coraz bardziej abstrakcyjnie. Na pewno w jakiś sposób się zmieniamy. Nagraliśmy już „++” i „Headache”. Nie możemy robić ciągle tego samego. Zresztą, możemy robić to samo, ale wychodzi nam jednak ciągle coś odrobinę innego. Ale nie widzę tutaj wolty i rewolucji, a ciągłą ewolucję albo po prostu zmianę.

Na płycie „Jolly New Songs” znalazł się, duszny i klaustrofobiczny utwór „Love Supreme”. To jakieś nawiązanie do Coltrane’a? Brzmi raczej jak antyteza jego natchnionego grania. 

GK. Muzycznie utwór nie ma nic wspólnego z Coltranem, bo gdzie nam do niego i jego wspaniałego poziomu. Ale tekstowo rzeczywiście w pewien sposób ma, ale właśnie jako wolta i sytuacja anty, albo obok.

Tekst „Never Forget”, podobnie jak niektóre z twoich wierszy, nawiązuje do zbrodni drugiej wojny światowej i Holokaustu. Zawzięcie deklamowane przez Ciebie „Never, we never forget” w kontekście aktualnej polityki historycznej brzmi wręcz jak manifest.

GK. Ta piosenka to taka próba oddania głosu zmarłym, ale bez zadęcia bo jednak to teren muzyki psychodeliczno gitarowej. Ale to rzeczywiście piosenka o Holokauście. Swoją drogą jest mnóstwo prób podważenia tego co się stało. Kiedyś zatem miło nam będzie jeśli zasadzimy naszą małą sadzonkę w ogródku pt. „antyfaszyzm” i „nigdy nie zapomnimy”. Ale jednakże bez zbytniego ideologizowania.

Twoim zdaniem w muzyce AD 2017 jest jeszcze miejsce na manifesty i politykę? Czy też jej funkcjonalność jako światopoglądowej trybuny wyeksploatowała się? 

GK. Myślę że sztuka jest w pewnym sensie zawsze sztuką przekonywania i pewnego udawania, zatem zawsze będzie idealnym narzędziem do używania retoryki i do manifestacji bez względu na czas.

W 2013 powiedziałeś następujące zdanie; “Myślę, że 2013 rok jest jak najbardziej dobry do buntu, chociaż rzeczywiście jeszcze nigdy poziom życia w Polsce i na świecie nie był tak wysoki i jeszcze nigdy nie byliśmy tak przykryci pozornym albo czasem prawdziwym zadowoleniem.” Co w takim razie powiedzieć o 2017?

GK. Myślę, że teraz jest się łatwiej buntować ponieważ więcej ludzi się buntuje i jest to w dobrym tonie pomimo, że poziom życia jest jeszcze wyższy niż w 2013. Pewne podważanie rzeczywistości i stawanie w kontrze do niej ma zawsze dużo sensu i często może wyjść z tego dużo dobrego np. w kwestii praw człowieka albo właśnie sztuki.

A dlaczego na koncertach nie gracie już “Koszuli w kwiaty” (2010), to przecież wasz najbardziej popularny utwór?

GK. To jest jednak nasza prehistoria, ale bardzo lubię ten utwór. Ten i polski „Opór”. Uważam że te piosenki są odpowiednio nasycone i udały się. Ale wyszło tak, że trochę zmieniliśmy kurs i płyniemy w inną stronę więc te dwie piosenki nie pasują kompozycyjnie np. do piosenki „Jolly New Song”.

“Koszula w kwiaty” to prehistoria, zostało coś z niej w dzisiejszej Trupie, czy to raczej wadząca kula u nogi?

GK. Bardzo lubię ten utwór. Nic mi w nim nie wadzi. Bartek Chaciński napisał kiedyś o tym „neobigbeat” i sądzę że jest to dobre określenie.

czwartek, 26 października 2017

Only good music / Trupa Trupa „Jolly New Songs”

Mimo wciąż rosnącego zainteresowania polską muzyką na zachodzie, rzadko kto może pochwalić się uznaniem samego Sashy Frare-Jonesa, papieża dziennikarstwa muzycznego piszącego dla LA Times, czy NY Times. Namaszczeni pochlebstwami amerykanina członkowie gdańskiej Trupy Trupa oczekują premiery swojego nowego albumu „Jolly New Songs”, który zweryfikuje zachwyty i zaufanie jakim obdarzyły grupę zagraniczne i rodzime media.

Marzenie o międzynarodowym sukcesie polskiej muzyki rozrywkowej, wciąż pozostaje jedynie pobożnym życzeniem rodzimych krytyków i publiczności. Rozpoznawalność i rzesze wiernych fanów, którymi mogą poszczycić się polskie kapele metalowe; uznanie, czy zagraniczne kontrakty dla twórców alternatywnych, to wszystko często pozostaje poza zasięgiem większości rodzimych twórców. Z kolei aby zobrazować jak wsobnymi ścieżkami kroczy zainteresowanie polskimi wykonawcami zagranicą wystarczy sięgnąć po ubiegłoroczne zestawienie Spotify. Grupie artystów złożonych z eksportowych metalowców (Behemoth, Vader, Decapitated) i prog-rockowców (Riverside); kompozytorów muzyki filmowej i teatralnej (Preisner, Korzeniowski); Michała Szpaka (udział w Eurowizji); Orkiestry Polskiego Radia i housowego duetu Loui & Scibi (jak mniemam anonimowego dla większości dziennikarzy muzycznych w Polsce) przewodzi Marcin Przybyłowicz twórca muzyki … do gry „Wiedźmin 3. Dziki Gon”. Nie ma na liście ani Brodki, ani Kuby Ziołka, którymi ostatnio najchętniej chcielibyśmy zabłysnąć na zachodzie.

Kolejnym pretendentem do bycia zagranicznym ambasadorem polskiej muzyki jest gdański kwartet Trupa Trupa (Grzegorz Kwiatkowski - głos i gitara; Wojciech Juchniewicz - głos, bas, gitara; Rafał Wojczal - klawisze, gitara; Tomasz Pawluczuk - bębny). Zespół ma na to mocne papiery. W rocznym podsumowaniu 2015 roku, Sasha Frere-Jones, jeden z najbardziej wpływowych dziennikarzy muzycznych za oceanem, wymienił Trupę jako jeden z najciekawszych obecnie rockowych zespołów na świecie. Pod wrażeniem wydanej w 2015 płyty (zagraniczna reedycja odbyła się we francuskiej Ici d'ailleurs i brytyjskiej Blue Tapes and X-Ray Records) byli również m.in. dziennikarze opiniotwórczego portalu The Quietus (mocno zorientowanego w polskiej scenie alternatywnej), którzy określili „Headache” pierwszym prawdziwym momentem świetności grupy.

Trzecia w dyskografii i zarazem przełomowa dla Trupy Trupa płyta „Headache” ukazała się w 2015 roku (pisałem o niej tu). Jej zawartość to studium bólu i cierpienia. Katartyczny seans; traumatyczny i oczyszczający zarazem. Muzyka kojąca melodyjnymi zwrotkami i krzycząca gitarową furią w refrenach. Rewolucyjna w stosunku do poprzedników („LP” z 2011. „++” z 2013) wartość tej płyty jest w po części zasługą koncepcji brzmieniowej, o którą zadbał znakomity producent i realizator dźwięku Michał Kupicz - ojciec chrzestny polskiej muzyki alternatywnej. Ocieplenie instrumentów, zmniejszenie rozpiętości tonalnej materiału, czy zagęszczenie ścieżek, sprawiło, że psychodeliczne, gitarowe kompozycje zostały natchnione mglistą, opiumową aurą i zamknięte w ciasnej, klaustrofobicznej przestrzeni. Linie melodyczne poczęły stroszyć się i fałdować, konfrontując słuchacza z wizją rozpadu i emocjonalnego rozbicia. Wreszcie nastrój stał się w pełni kompatybilny z treścią utworów.

Pohlebne opinie o „Headache” pozbawiły Trupę Trupa komfortu anonimowosci. Nowy album zespołu, którego międzynarodowa premiera (kooperacja Ici d'ailleurs z Blue Tapes and X-Ray Records) już jutro, zjawia się w atmosferze oczekiwania na artystyczny sukces, sięgający dalej niż lokalny obieg. Nadejście „Jolly New Songs” anonsowała legendarna alternatywna stacja radiowa KEXP ze Stanów Zjednoczonych, jak i brytyjski portal The Quietus. To pierwszy w dyskografii zespołu album, na którym musi się on zmierzyć z ciężarem oczekiwań, zweryfikować swoją wartość i udźwignąć ciężar dotychczasowych pochwał.

„Jolly New Songs” podąża śladem wytyczonym przez „Headache”. Zarówno jeśli chodzi o brzmienie (po raz kolejny znakomita praca Michała Kupicza) jak i dramaturgię. To muzyka z pozoru anemiczna, zanurzona w melancholii i poczuciu rezygnacji. Jednak pod tą zewnętrzną skorupą buzują emocje, co i rusz manifestowane mocnymi spiętrzeniami i jazgoczącymi ścianami gitarowego zgiełku. W warstwie estetycznej spotykają się tu inspiracje, które od lat przewijają się w dyskografii Trupy. Jednak dopiero na „Jolly New Songs” uzyskują, najdojrzalszą i najbardziej wyrafinowaną formę. Usłyszymy tu historię muzyki rockowej w pigułce; grunge'ową posępność; gitarową psychodelię, hipnotyczne repetycje, post-rockową melancholię a'la Radiohead i „beatlesowskie” akordy, na których oparte zostały linie melodyczne piosenek. Dramaturgia albumu jest oparta na wyrazistych kontrastach między wyciszeniami, a erupcjami hałasu. Minimalistyczne ballady znajdują swe zwieńczenie w pełnokrwistych, hymnicznych crescendach. Z jednej strony zostajemy ogłuszeni ekspresyjnymi kulminacjami, z drugiej zahipnotyzowani melodyką piosenek i melancholią tkwiącą w głosach wokalistów (Kwiatkowski, Juchniewicz). Vintage-rockowa stylistyka, pobudzana wrzawą kulminacji, jest również doskonałym punktem wyjścia dla energetycznych i transowych występów grupy.

Na „Jolly New Songs” zespół stanowczo ograniczył charakterystyczny dla swojego wcześniejszego repertuaru element groteski. Tak eksponowany dotąd cyrkowo- karnawałowy klimat piosenek, o którym w wywiadzie dla Popup Music Kwiatkowski mówił: „Połączenie ciemności z wesołą melodią dla mnie brzmi cyrkowo, ale jeszcze mroczniej, ohydnej, przewrotnie.” – znikł przygnieciony ciężarem posępności. Wspomnienie o „brechtowsko-weilowskim” charakterze twórczości Trupy Trupa, na nowym albumie możemy odnaleźć, jedynie w ironicznym „Only Good Weather”, w balladzie „Coffin”, czy też przewrotnym tytule płyty.

Nastrój odrealnienia i odrętwienia dojmująco charakteryzuje ten anty-przebojowy repertuar. Podobnie rzecz ma się z tekstami piosenek. Te, pełne są lakoniczności, niedopowiedzeń, otwarte na osobistą interpretację. Nastrojem i konstrukcją nawiązują do poetyckiej twórczości Kwiatkowskiego, autora kilku tomików wierszy m.in. cyklu „Powinni się nie narodzić”. Słowa piosenek „Jolly New Songs” owiane są posępnym całunem zadumy, marazmu, wewnętrznego niepokoju. W nuconych półgłosem słowach; podobnie jak w tych deklamowanych oskarżycielskim tonem; wykrzykiwanych z bezsilności i gniewu, oraz w tych cedzonych niczym mantra, kryje się głównie mrok. Towarzyszy mu poczucie krzywdy („Never forget”) i utknięcia w mentalnym i emocjonalnym klinczu („Jolly New Song”). Miłość zaś, jest tu uczuciem hipnotycznym, dziwnie skrzywionym, graniczącym z obłędem. Stanem bliższym apatii, niż egzaltacji („Love Supreme”). Turpizm podąża w parze z groteską („Coffin”). Zaś deklaracja wiary zmienia się w manifest pychy („None of Us”).

W przypadku „Jolly New Songs” mamy do czynienia z albumem, na którym muzycy dobrze odrobili swoją pracę, doszlifowując fundament „Headache” i wzmacniając jego stropy. Zasłużone laury krytyki nad poprzednią płytą sprawiły jednak, że zespół wybrał wariant bezpieczny, proponując choć udany, to jednak suplement sprawdzonego uprzednio materiału. Jedyne zatem czego mi na „Jolly New Songs” zabrakło, to podjęcia większego artystycznego ryzyka. Cechowałoby ono zespół wybitny, a z pewnością Trupa Trupa do bycia takowym ma zarówno pretensje, jak i predyspozycje. Wierzę jednak, że długo na ten wybitny album nie będzie trzeba czekać.

Trupa Trupa jest zespołem niemal statutowo any-przebojowym (urywane kulminacje, liczne zmiany dramaturgi, stronienie od chwytliwych refrenów), a jego muzyka znajduje się poza relacjami, które mogłyby łączyć ją z rozrywkowym mainstreamem. Jednocześnie nie można odmówić grupie udanych, wpadających w ucho piosenek, oraz wykonawczej charyzmy i rozmachu. Jakie zatem szanse na artystyczny sukces i zagraniczne docenienie mają gdańszczanie? Po pierwsze; mocny materiał. Po drugie; solidni wydawcy gwarantujący szeroką dystrybucję i skuteczny marketing. Po trzecie; przychylność ze strony krytyków i mediów. Pierwsze recenzje ze świata (tu i tu) wskazują, że będzie dobrze. Tego też muzykom gdańskiej formacji życzę z całego serca, bo sami, ciężką pracą u podstaw zapracowali sobie na uznanie słuchaczy i krytyków. 

***

Zapraszam także na wywiad z Grzegorzem Kwiatkowskim (tu)

 

TRUPA TRUPA „Jolly New Songs”
2017, Ici d'ailleurs i Blue Tapes & X-Ray Records

środa, 25 października 2017

Morskie opowieści / Emiter „Sinus Balticus”

Plaża w Łebie (widok na morze)
Jedno z moich najbardziej niezwykłych akustycznych przeżyć rozegrało się nad morzem. Miało to miejsce w lutym 2010 w śnieżnej, wyludnionej Łebie.

Zima AD 2010 była solidna. Na terenie całego kraju utrzymywały się silne przymrozki, od kilkunastu do dwudziestu paru stopni na minusie. Wraz z moją ówczesną dziewczyną; obecną małżonką wybraliśmy się nad morze świętować wspólne urodziny. Każde z nas po raz ostatni bawiło na wybrzeżu dobre kilkanaście lat wcześniej. Nigdy zimą. Pierwszą rzeczą po przyjeździe był spacer nad morze. Już od wyjazdu z Łodzi, w wyobraźni gościły obrazy wzburzonego morza i towarzyszący temu tumult. Tymczasem przekraczając granicę ostatniej wydmy i wychodząc na pokrytą śniegiem plażę uderzyła nas ... martwa cisza. Zastygliśmy w bezruchu. Podobnie jak skute na kilkaset metrów od brzegu morze. Kontrast między tym czego się spodziewaliśmy, a tym co zastaliśmy był absolutnie obezwładniający. Zamiast szumu wiatru i chlupotu uderzających o brzeg fal, ogłuszająca cisza, z którą w znakomitej symbiozie współgrał otaczający nas pejzaż. Pozbawiony ruchu, i roztaczający paletę wszystkich odcieni szarości, bieli i granatu. Niebo, ziemia, morze, śnieg i lód płynnie przenikały się w oczach. Uczucie ogromu i pustki było przeżyciem niemal mistycznym. Gdy zbliżyliśmy się do granicy, za którą chodzenie po lodzie było już nierozsądne i niebezpieczne, zauważyliśmy że w niektórych miejscach lód nie jest zbity w bryły, a przybiera konsystencje lodowej galarety, złożonej z malutkich drobinek lodu. Równie niezwykły co ów obraz, był dochodzący szmer kuleczek lodu, które poruszane minimalnym morskim dryfem szeleściły niczym... foliówki z marketu.

Ten przydługi i osobisty wstęp pojawia się w kontekście recenzji nowej, solowej płyty Emitera nie bez przyczyny. „Sinus Balticus” jest  materiałem, któremu przyświeca idea spotkania człowieka z naturą. Nie jest to bynajmniej w twórczości Marcina Dymitera novum, biorąc pod uwagę jego liczne realizacje związane z nagraniami terenowymi. Wydawnictwo przygotowane dla Fundacji Kaisera Söze nie jest jednak kolejnym field recordingiem (choć usłyszymy na nim ścieżki pochodzące z biblioteki dźwiękowych spacerów autora). „Sinus Balticus” jest muzyczną impresją, twórczą interpretacją mistycznego przeżywania i postrzegania natury; ilustracją intymnego, wewnętrznego krajobrazu jaki wyzwala w człowieku spotkanie z morzem. „To płyta odnosząca się do geograficznej i metaforycznej "przestrzeni" północy i Morza Bałtyckiego. Inspirowana krajobrazem i pejzażem dźwiękowym, miejscem na styku lądu i morza, stanem kiedy spoglądamy daleko i widzimy wodę aż po horyzont. Obraz morza, jego nieustanny ruch rezonuje: uwalniają się myśli, otwiera się wyobraźnia. Ten archaiczny ruch wody i słowa takie jak "głębia", "toń" niosą legendy, historie i mity. Być może głębiny kryją nieznane istoty i stwory. Staram się odnaleźć przez język muzyki wyjątkową atmosferę północy.” – tłumaczy Emiter w tekście towarzyszącym wydawnictwu.

Nie przypominam sobie podobnego albumu w dyskografii Marcina Dymitera i jego licznych pobocznych projektów. Ascetyczny charakter twórczości artysty nigdy dotąd nie zawitała na pole minimalizmu spod znaku drone music. Większość z kompozycji „Sinus Balticus” opartych została na pojedynczych tonach, długo wybrzmiewających, nakładanych na siebie i wspólnie rezonujących. Najbardziej reprezentatywny dla tej stylistyki jest „Diabeł morski”; kompozycja najdłuższa, jak i najbardziej ascetyczna; oparta na dwóch przeplatających się tonach i syntezatorze. Jego recepcja przywodzi na myśl halucynogenne odloty Coil, z płyty „Time Michines”, gdzie każdy z utworów oparty został na pojedynczym tonie. Emiter proponuje słuchaczom podobną dronową medytację. Długi, piętnastominutowy „Diabeł morski” jest hipnotycznym dźwiękowym widmem. Jego basowa, wibrująca barwa wciąga w głęboką przestrzeń słuchania, w której muzyka odczuwalna jest jako transcendentalne doświadczenie.

Morska otchłań, równocześnie monotonna i magnetyzująca, bezkresna i intymna, ukrywa w swych głębiach tajemnice. Z podmorskiego dna dochodzą widma zniekształconych i stłumionych wodą odgłosów, na granicy słyszalności. Są niczym zmora samotnego żeglarza, otoczonego monotonią dźwięków i widoków, bezradnego na urojenia wyizolowanego od bodźców mózgu („Sirene”). Z kolei w „Saltiæ” podmorskie głębiny wpuszczają w swe wnętrza świetliste snopy, migoczące eteryczną poświatą. Melodyczny motyw skomponowany ze szklistych, rozmazanych dronów dryfuje swobodnie, generując energetyczną moc, niczym pulsujące barwami okręgi z obrazów Wojciecha Fangora. Pod paletą ciepłych syntezatorowych brzmień Emiter przemyca plusk fal i krzyki mew, zarejestrowane podczas licznych plenerowych sesji z mikrofonem kontaktowym. Podobnie w wieńczącej płytę kompozycji „Landsortsdjupet” usłyszymy odgłosy ptaków, a jeśli wyobraźnia nie płata mi figli od tego morskiego dryfowania, to w zaszumiałej głównej pętli utworu rozpoznaję dźwięk pracującego silnika rybackiego kutra. Czyż nie takie były intencje autora tej płyty, aby pobudzić wyobraźnie słuchacza. Charakter „Sinus Balticus” znakomicie ewokuje osobiste wspomnienia, które przywołałem na wstępie recenzji; odrealnionego, ale jakże prawdziwego kontaktu z uśpionym żywiołem.

W trakcie licznych field recordingowych peregrynacji polskiego wybrzeża, Marcin Dymiter zgłębił nadmorski pejzaż na wskroś, poznając zmienność i różnorodność jego charakteru. Jeśli „Field Notes # 4” ukazuje morze pełne temperamentu, hałaśliwe szumem fal, gwarem ptactwa, czy dudnieniem wiatru, to na „Sinus Balticus” obecny jest jego rewers. Milczący urok flauty, bezkres, surowość, oraz głębia krajobrazu. Opowieść Emitera jest mroczna niczym landsorckie głębiny i hipnotyzująca jak syreni śpiew.

Pozwolę sobie nieco przekornie spuentować tę recenzję cytatem z największego bodaj szantowego szlagieru; „Łajba to jest morski statek / Sztorm to wiatr co dmucha z gestem / Cierpi kraj na niedostatek / Morskich opowieści”.

   
EMITER „Sinus Balticus”
2017, Fundacja Kaisera Söze

poniedziałek, 23 października 2017

Stoczniowe free / Woda „Woda”

Podczas gdy basista Wojtek Juchniewicz szlifował repertuar czekającej na premierę płyty Trupy Trupa, pozostali muzycy tria Wolność; Krzysztof Topolski i Adam Witkowski pod jego nieobecność założyli nowy zespół: Woda.

Nie wiem czy członkowie duetu, jako mieszkańcy wybrzeża w swoim życiu zetknęli się bliżej z przemysłem stoczniowym; czy w dzieciństwie zakradali się do doków, basenów portowych; podglądali pracę w traserni, stalowni, walcowni; gościli w fabrycznych hangarach? Ich płyta wydaje się bowiem zainspirowana dźwiękosferą stoczni. „Woda” pełna jest mechanicznych odgłosów; twardych, ostrych, metalicznych, które rozchodzą się w potężnej przestrzeni akustycznej, generując masywne echa i pogłosy.

Industrialny anturaż stanowi dla Topolskiego i Witkowskiego osnowę wartkiej jazz-rockowej improwizacji, przeplatanej elektroakustycznymi impresjami. Te pierwsze są efektem zorganizowanej i temperamentnej gry Topolskiego (perkusja), której sekunduje Witkowski eksponujący szeroką paletę gitarowych preparacji. Połowa duetu Nagrobki skwapliwie sięga do arsenału przesterów, sprzężeń, zgiełkliwych spiętrzeń („Ciernisko”), którymi zagęszcza strukturę kompozycji nakreśloną przez dynamiczną perkusję. W momentach swobodniejszych posługuje się zaś figurami z rezerwuaru blues-rockowej improwizacji („Hydrozabawka”). Wymiennie z gitarą, Witkowski korzysta z własnoręcznie skonstruowanej rababy, (arabski instrument strunowy, którego początki sięgają VIII wieku), będącej dla muzyka instrumentem z ujmującą, osobistą historią w tle.

Drugą grupę utworów wyznaczają kompozycje oparte na sonorystycznych eksploracjach („Za to Ka”; „Umm ORB”; „Oblężenie Sopotu”). To one w głównej mierze nadają nagraniu industrialnego sznytu, eksponując dźwięki metaliczne, przemysłowe, szumy, stukoty, a także podwodne nagrania terenowe, łącznie ze zmodyfikowanym odgłosem fal morskich („Ciernisko”). Tam również pierwszoplanową rolę odgrywają warunki akustyczne. Sesja nagraniowa, odbyła się co prawda w sopockim teatrze BOTO, jednak pogłos jaki udało się wygenerować można uznać za dodatkowy instrument w rezerwuarze muzyków, z którego ochoczo i umiejętnie korzystają. Całość dźwiękowego inwentarza dopełnia syntezatorowa elektronika, generująca szumy, liczne chropowate faktury w tłach, a także delikatne ornamentujące arpeggia („Plug in the water”). Narracja kolejnych kompozycji jest gęsta i treściwa w instrumentacje i efekty, na tyle, że muzycy nie muszą sięgać po ekspresyjne kulminacje aby uwydatnić muzyczną dramaturgię swojego repertuaru.

Duet Topolski - Witkowski nie leje wody. Ich oparta na improwizacji współpraca jest wyrazista i doskonale zorganizowana. Efekt zaś tej współpracy jest przystępny i przekonujący. Woda wrze, buzuje, piętrzy się i faluje; bije swobodnym strumieniem, a kiedy trzeba skraca nurt, by biec zwartym ciekiem.



WODA „Woda”
2017, thisisnotarecord