piątek, 30 grudnia 2016

Co kto lubi 2016


Postanowiłem zapytać grupę artystów, producentów, wydawców, kuratorów; ludzi tworzących u podstaw scenę muzyki alternatywnej / eksperymentalnej / awangardowej / niezależnej [niepotrzebne skreślić] w Polsce, o to czego najchętniej słuchali w 2016 roku. Ten plebiscyt w zamierzeniu ma być całkowitym przeciwieństwem dorocznych rankingów. Jedynym kryterium było to aby wybrane wydawnictwa były nagrane przez rodzimych twórców, a ich ilość zawężona do pięciu. Pozostawiłem moim gościom przede wszystkim całkowitą dowolność nie ograniczając ich z żadnej strony. Jeśli chcieli skomentować swój wybór, tak uczynili; jeśli jedynie wymienili płyty to również uszanowałem ich wolę. Jeśli wmieszali w to kilka pozycji z zagranicy nie cenzurowałem. Jeśli podali nieco mniej, lub nieco więcej płyt, nie protestowałem. A jeśli ktoś odmawiał, nie przekonywałem. Ja, zaś z mojej strony nie mam w zamiarze ani komentować poszczególnych wyborów, ani na podstawie wszystkich wysuwać jakichkolwiek ogólnych wniosków (moje podsumowanie w styczniu 2017). Kolejność podanych płyt jest oczywiście zupełnie dowolna.

Oddaje głos moim gościom i dziękuję że zgodzili się wziąć udział w mojej fanaberii.


SUAVAS LEWY (Nasze Nagrania / Dźwięk-Bud / Bogowie)

  • Niebiescy i Kutman „Skrzydło Motyle” (Requiem Rec.) - pomimo tekstów odpoczywam przy tej płycie, 
  • Mutant Goat „Yonder” (Nasze Nagrania) - może mało obiektywne, ale ufam Oli Kozioł, bo jak śpiewa o tęsknocie, przerażeniu czy czułości to cała ona jest wtedy esencją danego stanu.
  • Olgierd Dokalski „Mirza Tarak” (Fundacja Kaisera Soze) -  wielbię trąbkę, która balansuje na granicy stroju (vide Kamil Szuszkiewicz)
  • Remek Hanaj „Nagrania terenowe snów” (Requiem Rec.) - trzeba mieć odwagę by tak elekryfikować tradycję, na przekór purystom.
  • Bartek Kujawski „Daily Bread” (Mik.Musik.!.) -  mógłbym słuchać Embarrassing Illumination non stop :)


GRZEGORZ TYSZKIEWICZ (Bocian Rec.)

Traktuje je poważnie tzn jako muzykę którą sam bym wydał gdybym miał możliwości.



RADOSŁAW SIRKO (Audile Snow / Duy Gebord)



WOJCIECH KUCHARCZYK  (Mik.Musik.!.)

Mam dość duży problem, bo nie chcę kłamać. Udawać, że uważam inaczej. Nigdy tego wcześniej nie zrobiłem w żadnym rankingu, ale w tym roku, bezapelacyjnie, wg mnie najlepszą płytą jest wydany przez Mik Musik i BDTA album "Daily Bread" Bartka Kujawskiego. Czyli "moje" wygrywa. To dziwny stan, ale jak wyżej, nie uważam inaczej. Płyta ta bije całą, nie tylko polską konkurencję. Po wydaniu raczej nigdy nie słucham mikowych płyt, ile można, bue, czasem po latach, a od tego co zrobił Bartek się uwolnić nie mogę, muszę sobie czasem włączyć. Nazwijcie mą wypowiedź prywatą, kolesiostwem, mik.nepotyzmem, whatever, totalna muzyka ma gdzieś wszystkie te terminy. A z płyt zupełnie niedocenionych podkreślam tu: Computer Says No "Enfant Terrible" z Pawlacza Perskiego, czyli taki jakby na boku projekt Jakuba Pokorskiego aka Krojca. Szumowe, mocarne, aluminiowe techno, pleśń błyszczącego science-fiction ale i dystopia. Wspaniałe. Wspominam także Mirta w jego różnych wcieleniach, artysta to ciągle mocno niedoceniony, nagrywa w tym kraju najlepsze fieldy na dodatek.

Trzeba też pomyśleć o zmianie systemu, bo niekoniecznie sens leży w płytach, wchodzi nowe pokolenie, które pewnie albumy będzie mieć gdzieś, które spełniać się będzie grając na żywo, będąc w akcji, czy to didżejsko, kuratorsko, czy zupełnie autorsko, a pewnie gdzieś pomiędzy. I tutaj mój głos idzie dla Karoliny Karnacewicz aka DJ Morgiany, która rozkręca się niebywale, zaczyna wpadać na zupełnie oryginalne pomysły, nowe! Oraz Rusałka, czyli Łukasz Warna-Wiesławski, który praktycznie znikąd wyskoczył jako DJ i zaczyna robić sugestywne konstrukcje; zaczynał jako bloger i kurator, a tu nagle taka wolta. Nie podnieciła mnie żadna z tych szeroko omawianych w każdym medium polskich płyt. Być może się skupiłem na czymś innym, wszak tyle w tym roku Mik wydał, że to rozumie się samo przez się, a może poziom ogólny już jest tak wysoki i wyrównany, że ciężko się w tym bez szczególnego, głębokiego wsłuchania odnaleźć? A może jeszcze inaczej? Ale co by nie było - Bartek wygrał. Choć na pewno tego nie chciał.

PS wspomniałbym tu jeszcze Gazawat, z dowolnym zestawem nagrań. Ale to już by była zupełna przesada.


MICHAŁ PORWET (CSW Łaźnia, Zoharum, Kosmodrone)


DAREK PIETRASZEWSKI (Pointless Geometry)

Moje 5 tegorocznych typów. Próbowałem wybrać ze wszystkiego co wyszło w tym roku ale nie dałem rady, wiec ograniczyłem się do muzyki która ukazała się na kasetach, co w zasadzie ze względu na moje "prywatne" zainteresowania wydało mi się naturalnym sposobem na poradzenie sobie z tegoroczna klęską urodzaju


ANTONINA NOWACKA (WIDT / WIO / ANRS / kIRk)

Prawda jest taka, że nie śledziłam tak bardzo tego,co się pojawia nowego, a z tego,co usłyszałam (bardziej na żywo niż na płycie) nic w tym roku niestety nie zrobiło na mnie większego wrażenia. Ta 5 wobec tego, to będą rzeczy, które są moim zdaniem najbardziej wartościowe z tego,co dane mi było usłyszeć:



JOANNA SZUMACHER (Super Label / Kopyta Zła)

To był dobry rok, jeśli chodzi o muzykę. W samej tylko Łodzi odbyło się kilka bardzo ciekawych koncertów, z Domofonem na czele i tym, co się działo w Fabryce Sztuki. Z płyt najbardziej zapamiętałam projekty Wacława Zimpla - jego album „Lines” i projekt LAM. Oprócz Zimpla podobali mi się Bachorze, którzy wydali kasetę w Pawlaczu Perskim. Fajnie brzmi też wspólna płyta Jacka Mazurkiewicza i Mikołaja Trzaski, którą zapowiadał ubiegłoroczny singiel Runo. „Nightly Forester” to właśnie taka muzyka, jakiej mogłam się spodziewać po tym duecie. Sam Trzaska też bardzo ciekawie wypadł w ścieżce dźwiękowej do Wołynia. Muzyka tam jest bardzo smutna i plastyczna. Wymienię też nowy album Lautbilda. Może i wolę  Pawła Kulczyńskiego jako Wilhelm Bras, ale w projekcie Lautbild też tworzy interesujące dźwięki. No i MAAAA. Niby tylko dwa utwory, ale dużo się na „Abhorrence and Dismay” dzieje. Siergiei Hanolainen wrócił do tego projektu po dłuższym czasie. Z różnych powodów sporo słuchałam w tym roku muzyki improwizowanej. Podobały mi się płyty wydane przez Bocian Records, czyli „Schobberdebonk” Terriego Ex i Paala Nilssen-Love i „Fluster” Kaspara Toeplitza w repertuarze Zbigniewa Karkowskiego. Swoje momenty mieli też Crystal Castles, ale tylko pojedyncze utwory i melodie. Flume na Skin też wypadł miło, to właściwie taka miła muzyczka, którą czasem fajnie posłuchać. Jessy Lanza nagrała dobrą popową i elektroniczną płytę „Oh No”, a Resina poleciała u mnie kilkanaście razy. I na zakończenie - Lotto, Makemake, płyta Olgierda Dokalskiego „Dokalski/Cieślak/Steinbrich/Miarczyński” i „Melt” Matsa Gustafssona. Ten ostatni album ukazał się bardzo dawno temu, bo na początku roku, ale energia i siła, jaką muzycy tam zawarli, była niesamowita.


ŁUKASZ DZIEDZIC (John Lake / Galeria Szara)

Tak się składa że polskiej muzyki słucham bardzo wybiórczo i zdecydowanie więcej straszej niż nowszej. Moja lista jest bardzo subiektywna, bo taka chyba być powinna, a większość to dodatkowo płyty moich znajomych. Ja w tym roku nie nagrałem nic,im płyty wyszły znakomicie więc niestety po koleżeńsku muszę je wam polecić:

  • Computer Says No - „Enfant Terrible” (Pawlacz Perski) - takiego gęstego techno po Jakubie Pokorskim się nie spodziewałem a tu proszę - miazga
  • Bartek Kujawski „Daily Bread” (Mik.Musik.!.) - płyta mistrz, to co się tam dzieję ciężko ogarnąć, Bratek nie słyszał OPN ale OPN powinien posłuchać Bartka.
  • Wrong Dials „Unnecessary But True” (Pointless Geometry) - kolejna estetyczna niespodzianka, Rosiński umarł narodził się Wrong Dials, to były głośne urodziny.
  • Lautbild - „Pulsus Frequens” (Mik.Musik.!. / BDTA) - kolejne produkcje Pawła to potwierdzenie faktu, że ta precyzyjna machina do generowania dźwięków jest bezlitosna dla słuchacza - nie można się od niej uwolnić.
  • Joanna Szumacher & Paweł Cieślak "Kopyta zła" (Requiem Rec.) - Kocham ten absurd, zapach stajni i czterokopytne ZŁO.

Poza konkursem

  • Kucharczyk „Brak” (Mik.Musik.!. / BDTA) - absolutny sztos, który kolega Wojtek tak wygenerował ze nie moze go zabraknąć choś miejsca w rankingu brak a koleżeństwo jednak bliskie.
  • RSS B0YS „M0NKYY BL00D”  (Mik.Musik.!.) - RSS na żywo z Brazylii brzmią jakby się tam urodzili. Bez konkurencji dodatkowo split z VENTOLIN em rozbija bank.

BARTEK KUJAWSKI 

Słucham mało nowej muzyki i sam prawie jej w ogóle nie szukam, więc moja wiedza na temat tego, co w tym roku w Polsce było wydane jest bardzo słaba. Żebym coś w ogóle chciał sprawdzić, ktoś musi mi wcisnąć płytę i musi mi się wydawać sympatyczny (bo tak naprawdę sama muzyka jest rzeczą średnio w życiu ważną). Ewentualnie wszyscy znajomi muszą się tym na facebooku jarać.
Nie podałem też EPek swojego brata, choć mnie kusiło, ale to już byłoby przegięcie pałki. Innymi słowy, nie wiem na co komukolwiek taka lista.


MARCIN PRYT (11 / 19 Wiosen / Niebiescy i Kutman / Kosmopolitania)

Cześć, przesyłam swoje ulubione polskie płyty roku, bez kolejności i komentarzy, oprócz może tego jednego, że oprócz Orkiestry Filharmonii Śląskiej to wszystko są moi przyjaciele, koledzy i znajomi i dzięki temu wiem, że włożyli w te płyty całe swoje trzewia i nie ma w nich ani jednej nuty fałszywej i bije z nich pasja, siła, humor , energia i popierdolenie lat dziesiątych XXI wieku.



MICHAŁ SZTUROMSKI (Sowy Polski)



MICHAŁ TUROWSKI (BDTA  / Mazdok / Gazawat / Urok / Mazut)



ROBERT SKRZYŃSKI (Micromelancolié / Urok / ANRS / Radar)



JAKUB POKORSKI (Krojc / Computer Says No)

Wybór pięciu płyt to dość spory problem, bo w 2016 roku tych ciekawych było sporo więcej; udało mi się jednak wybrać 6 pozycji, bez rozróżnienia na płyty i Epki. Po prostu te zapadły mi najbardziej w pamięci i częściej do nich wracam, bez wskazywania kolejności:



TOMEK MIRT (Mirt / saamleng)
  • MAAAA - „Abhorrence And Dismay” (Triangle Records) - Maaaa to jeden, z przynajmniej dwóch, obok Purgist noiseowych projektów działających w Polsce o których powinno być dużo głośniej, tym bardziej, że ich ostatnie wydawnictwa udowadniają, że noise jest tylko początkiem i śmiało wykraczają poza jego ramy. Nie jestem fanem gatunku, ale podobnie jak zeszłoroczne Bleak Prospect Purgist tak i płyta Maaa robią na mnie duże wrażenie.
  • Wolfram - „X” (Monotype Rec.) -  To kolejne wydawnictwo, któremu według mnie nie poświęcono wystarczająco dużo uwagi, trochę prywata, ze względu na moje zaangażowanie w Monotype, ale fanem Dominika jestem znacznie dłużej niż wspieram wytwórnię.
  • Michał Wolski - „La Mer” (Recognition Records) - to jest po prostu bardzo dobry album, który trafia do mnie, ambient miesza się z echami techno w idealnych proporcjach
  • Urok - „Nagawor” (Mozdok), ta płyta jest trochę reprezentantem tego wszystkiego co robią Robert i Michał, łatwo to skwitować nadprodukcją etc., ale w sumie, nawet jeśli nie jestem w stanie przesłuchać każdego z ich nagrań, to totalnie szanuję ich kreatywność i trafiam na dużo rozrzuconych przez nich pereł. Urok jest na pewno jedną z nich.
  • Kucharczyk „Brak” (Mik.Musik.!. / BDTA) - wiem, że to dla niektórych moich znajomych dość kontrowersyjna pozycja, sam musiałem się oswoić z nią trochę, ale finalnie wydaje mi się jedną z najmocniejszych mikowych płyt, to jest totalnie oryginalny koktajl, przekraczanie wielu granic. Wiem, że miało być pięć pozycji, ale muszę przynajmniej dodać.
  • Andrzej Nowak „Cocktail Paint” (DUNNO)
I tak pominąłem kilka płyt, o których, jak sądzę wspomną inni.


SERGIEJ HANOLAINEN (MAAAA / Triangle Records)


RENATA KAMOLA i MARCIN KAMOLA (Fundacja Kaisera Söze)



EMIL MACHERZYŃSKI (Jasień / Palcolor)

Dużo dobrej muzyki wyszło w tym roku, ale zwłaszcza Bartek Kujawski wydaje się tutaj wieść prym w lokalnej walce. „Daily Bread” jest niesamowite i w sumie wymyka się jednoznacznym określeniom skacząc po trance'owych buildupach, tortoise'owych poerkusjach i krzywych, glitchujących IDMach. Na żywo sztos, na płycie szok. Polecam wszystkim.


HUBERT ZEMLER (Zemler / Lam / Shy Albatros)



ARTUR MAĆKOWIAK (Tropy / Wet Music)



MATEUSZ FRANCZAK 



OLGIERD DOKALSKI (Mirza Tarak / Dokalski/Cieślak/Steinbrich/Miarczyński)

Nowej muzyki w tym roku za dużo nie słuchałem. A że słucham głównie muzyki znajomych i przyjaciół to lista wygląda tak a nie inaczej. Do tego dochodzi obowiązkowa Hewra. Kolejność przypadkowa.



PAWEŁ KLIMCZAK (Naphta)


ŁUKASZ KACPERCZYK (Cukier / Modular String Trio)


Tym razem nie słuchałem zbyt dużo, ale te z czystym sumieniem.


JUSTYNA BANASZCZYK (FOQL / Osty)


RAFAŁ IWAŃSKI (Innercity Ensemble / X-NAVI:ET)

Wysyłam listę moich 5 ulubionych płyt roku 2016 - najczęściej ich słuchałem odkąd wpadły w moje ręce (biorąc pod uwagę, że nie miałem na to dużo czasu - wybór mój jest bardzo subiektywny i zapewne dość przypadkowy:

  • Echoes of Yul - „The Healing” (Zoharum) - zaskakująco ciekawy muzycznie i klimatyczny album winylowy, co ciekawe - nie znam innych nagrań tej formacji, nie widziałem koncertów, nie wiem o nich po prostu nic. [płyta ukazała się w 2015, zaś jej winylowa edycja w 2016] (BN)
  • LAM "LAM" (Instant Classic) - dobry klimat, dźwięki, rytmy i melodie, które dobrze weszły mi w uszy w grudniowe mroczne dni, po zmęczeniu graniem jesiennych tras koncertowych; 
  • Remek Hanaj „Nagrania terenowe snów” (Requiem Rec.) - bliska mi wizja muzyki elektroakustycznej, chociaż tu dość silnie bazująca na recyclingu, ale to intrygujący koncept - biorąc też pod uwagę niedawną śmierć mistrza Eugeniusza Rudnika; 
  • ARRM - „ARRM” (Instant Classic) -  grając wspólne koncerty z ARRM miałem możliwość słuchać na żywo ich debiutanckiego materiału i zawsze było to bardzo dobre doświadczenie - album CD daje możliwość ponownego wejścia w ich świat;
  • Jahna/Mazurkiewicz/Buhl „Dźwięki ukryte” (Instant Classic)- jedna z najczęściej słuchanych płyt w tym roku, muzykę tę cenię wysoko nie tylko ze względu, że z takimi  świetnymi jak 2 z tej trójki muzykami gram na co dzień - z Jackiem Buhlem  w Alameda 5, a z Wojtkiem Jachną w Innercity Ensemble oraz  w trio  z Anną Zielińską. Dodam jeszcze, że dość często musiałem słuchać (głównie przed wydaniem, podczas procesu produkcyjnego) płyt Innercity Ensemble „III” oraz X-Navi:Et „Technosis” - i skromnie podsumuję, że są najlepsze w dyskografiach obu projektów muzycznych ;) Rozwój jest nieunikniony.

środa, 28 grudnia 2016

Duchy przesłuchy / Radar „Radar”

Krzysztof Topolski (Arszyn) i Robert Skrzyński (Micromelancolié) to artyści znajdujący się obecnie na odmiennych orbitach artystycznych poszukiwań. Arszyn, który owszem ma w swojej dyskografii wiele płyt z pogranicza eksperymentu i elektroniki, ostatnio realizuje się głównie jako improwizujący perkusista, m.in. w trójmiejskiej Wolności i w duecie z Tomaszem Dudą jako Automata. Z kolei Micromelancolié przeczesujący odmiany ambientu, w przeciwieństwie do Topolskiego, dość rzadko posługuje się rytmem, nigdy zaś regularnym. W ciemno można by obstawiać, że płaszczyznę dźwiękowego porozumienia panowie odnajdą w sonorystyce; Skrzyński pozostanie na swoim eksperymentalnym podwórku, a Arszyn, za bębnami zajmie się poszukiwaniem alternatywnych form ekspresji. A jednak (i tu pierwsza niespodzianka), nic z tych rzeczy!

Na wydanym przez Plażę Zachodnią materiale Topolski bije w gary dużo i efektownie. Porusza się swobodnie między jazzową synkopą, a rockową regularnością, utrzymując dynamiczny flow od początku do końca nagrania. Jego gęsta artykulacja wymusiła na Skrzyńskim zredukowanie palety środków wyrazu, głównie do głębokich basowych linii, burdonowych zewów, szumiących faktur, czy glitchowych odgłosów. Ingerencje Skrzyńskego nasycają nagranie widmowymi, matowymi ilustracjami, czułymi na zmienną dynamikę perkusji.

Całą kooperację cechuje duża witalność, będąca dowodem świetnej organizacji i dobrego zgrania... improwizujących muzyków? No właśnie! Wszystko to prawda, gdyby nie fakt, że nagranie zostało zrealizowane... (i tu druga niespodzianka) korespondencyjnie. „Partie perkusji stanowią zapis improwizowanej sesji, którą w całości dostałem od Krzyśka. Warstwę elektroniczną tkałem w domu” - zdradza Skrzyński. Efekt tej mail-artowej współpracy jest wielce odświeżający; pełny twórczego napięcia i wartkich zmian akcji. Konia z rzędem temu, kto rozszyfrowałby faktyczną genezę powstania nagrań. Zwłaszcza, że (i tu kolejna niespodzianka, powyżej już zasugerowana) to Skrzyński dogrywał ścieżki do zarejestrowanej gotowej sesji Topolskiego; choć uwierzcie mi, lub posłuchajcie sami, wydaje się jakby było zgoła odwrotnie. Jeśli zawierzyć jedynie uszom, to narracja „Radaru” sugeruje, że to Skrzyński podaje dźwiękowy materiał, który następnie jest kwitowany instynktowną reakcją Arszyna, reagującego zmianą taktowania, przesunięciem akcentu, zwolnieniem, czy przyspieszeniem akcji, bądź rozbudową perkusyjnej ornamentyki.

„Tam się dzieje tak dużo, w tak dziwny sposób i z taką dramaturgią, że naprawdę nie było potrzeby zastanawiania się jak tu nadać wypowiedzi bardziej żywiołowego charakteru” - precyzuje Skrzyński, który wykonał znakomitą i zadziwiającą koncepcyjnie pracę, na równie znakomitym materiale dostarczonym mu przez Topolskiego. Swoimi inteligentnymi działaniami na nagraniu źródłowym, producent znakomicie zafałszowuje rzeczywistość, udanie kamuflując faktyczne okoliczności realizacji płyty. Micromelancolié doskonale wczytuje się w materiał i jego temperaturę, wiedząc kiedy użyć tła pod ornamentykę Topolskiego, kiedy zająć pierwszy plan i przełamać dynamikę bębnów, a kiedy z przyczajenia kontrolować akcję niskim pomrukiem basu. Biegle porusza się między planami kompozycji, oraz z werwą reżyseruje dramaturgią muzycznego spektaklu. Tworzy sugestywny efekt manipulując głośnością swoich ścieżek, co sprawia wrażenie ich niedopasowania (zbyt głośne i gwałtowne wejścia) i jeszcze mocniej imituje wrażenie improwizacji.

Kolejną niespodziankę napotykamy w utworze 1.4. Przy pierwszym odsłuchu płyty, dopiero w połowie kompozycji zauważyłem obecność dodatkowego instrumentu. Z początku wydawało mi się, że uległem dźwiękowej halucynacji, będącej psychoakustycznym efektem ubocznym współbrzmienia różnych dźwięków. Następnie posądziłem Krzysztofa Topolskiego o sonorystyczne sztuczki, próbując identyfikować nierozpoznane brzmienie z pocieraniem rękojeścią pałki perkusyjnej o metalowy talerz. Chwilę zajęło, zanim rozpoznałem w nagraniu blaszane rozdęcie trąbki, lecz dopiero sięgniecie do opisu płyty objawiło mi „duchową” obecność Michała Bunio Skroka. Ów nieokreślone wrażenie związane z pojawieniem się dęciaka, spowodowane było schowaniem go głęboko w tle, pod ścieżkami perkusji i elektroniki. Taki niecodzienny miks instrumentów był jak się okazuje (tu kolejne zaskoczenie, za którym być może i stoi cała nazwa projektu) niczym innym, jak złapaniem solowej partii Skroka przez mikrofony rejestrujące perkusję Arszyna. „Nagrywaliśmy kiedyś z Buniem sesje improwizowane, w studiu Dicków. On głownie grał na basie, ale czasami sięgał również  po trąbkę, która nagrywała się na mikrofony od bębnów, tylko że z daleka (tzw. przesłuch). Przygotowując ścieżki dla Roberta postanowiłem zostawić to, podpisując jako"ghost trumpet” - ujawnia Topolski. Efekt jaki zrodził się naturą przypadku jest absolutnym majstersztykiem. Dodatkowo zaostrza apetyt na samą myśl, jak zjawiskowo mógłby zabrzmieć ten projekt po poszerzeniu składu o regularnego trębacza.

Radar mimo słyszalnych pokrewieństw z improwizowanymi nagraniami duetu Steve Reid - Kieran Hebden (Four Tet), jest projektem brzmiącym niezwykle świeżo i zjawiskowo. To wydawnictwo przekorne, zaskakujące słuchacza na wielu płaszczyznach realizacji, plączące tropy i zastawiające pułapki na nawyki muzycznej recepcji. Pomimo znakomitej roli jaką odgrywa w projekcie perkusja Topolskiego, która narracyjnie wiedzie prym w nagraniu, pierwsze skrzypce przy realizacji odegrał tu Robert Skrzyński. Jego zasługą jest inspirujący efekt końcowy, będący rezultatem inteligentnego montażu, wartkiej dramaturgii i przenikliwego wglądu we wszystkie etapy powstawania płyty. Robert, to twórca który od przeszło kilku lat, odkąd uważnie śledzę jego ścieżkę rozwoju, nie przestaje mnie zaskakiwać. Od czasu, kiedy na łamach M/I Kwartalnik Muzyczny (M/I nr.3 /wiosna 2015) opisałem jego warsztat twórczy i zanalizowałem ówczesny dorobek producencki, Skrzyński zdążył przeskoczyć samego siebie już kilka razy. Dlatego na podstawie jego wkładu w końcowy rezultat płyty „Radar” czuję się w obowiązku dopisać ów akapit i wyszczególnić właśnie jego osobę. Skrzyński jest artystą niezwykle biegłym w międzygatunkowej gramatyce. Z szeregu estetyk, po które sięga ekstrahuje samą esencję i na jej kanwie dopuszcza się kreatywnego eksperymentowania. Najczęściej przybiera to kształt artystycznej dekonstrukcji gatunku; niezwykle twórczej; u podstaw której tkwi absolutnie świadoma wizja całości. Jego elastyczność stylistyczna, przekłada się bezpośrednio na elastyczność we współpracy. Jak kameleon adaptuje się do swoich licznych muzycznych kooperantów i niemal z każdej konfrontacji, a było ich wiele (Antonina Nowacka, Krzysztof Topolski, Bartosz Zaskórski, Mateusz Wysocki, Michał Turowski, Ross Devlin, Sindre Bjerga, Storm Noir) wychodzi z tarczą, co rzecz jasna ma odbicie w jakości artystycznej współrealizowanych wydawnictw. Najlepszym tego przykładem jest niniejszy album, który stanowi zarazem znakomite zwieńczenie, tego dobrego dla polskiej muzyki roku.



RADAR „Radar”
2016, Plaża Zachodnia


wtorek, 20 grudnia 2016

Muzyka apokaliptycznego przesilenia / Robert Piotrowicz „Walser”

Czy plemienny ceremoniał może przemówić językiem elektroakustyki? Kompozycje Roberta Piotrowicza użyte w filmie Zbigniewa Libery „Walser”, i opublikowane pod postacią autonomicznego wydawnictwa, są ciekawą próbą przypisania awangardowej koncepcji muzyki do formy utożsamianej z prymitywnymi (pierwotnymi) metodami ekspresji i komunikacji.

Zacznijmy od filmu, zrealizowanego przez jednego z najbardziej uznanych artystów wizualnych rodzimej sztuki krytycznej. „Walser” to dzieło, nie mające w mojej opinii pretensji do wytyczania nowych kontekstów w dziedzinie kinematografii, tak jak czyni to bez wątpienia działalność Libery na polu sztuki. Jako widzowie mamy do czynienia z kameralną opowieścią, o apokaliptycznym wydźwięku, w której oś dramaturgiczna została oparta na prostych dychotomiach; natura - kultura; społeczność plemienna - cywilizacja zachodu, a których przecięcie stanowi zarzewie filmowego konfliktu. Nagłe pojawienie się cywilizacyjnego rozbitka, pośród leśnych ostępów zamieszkałych przez żyjące w izolacji plemię, uruchamia mechanizm społecznego rozkładu.

„Walser” nie jest filmem muzycznym, ani podającym pod dyskusję rolę muzyki w medium filmowym. Warstwa dźwiękowa została tu klasycznie zaadaptowana i podporządkowana wydarzeniom dziejącym się na ekranie. Jej charakter jest ilustracyjny i zdystansowany, a dramaturgia wyzwalana najczęściej za pomocą kontrastu między rozległymi, płynącymi aurami, a dynamicznym pojawieniem się zrytmizowanych sekwencji - co jest dość powszechną metodą komponowania kulminacji w muzyce filmowej. Natomiast niezwykle istotną rolę odgrywa muzyka i dźwięk wewnątrz samej fabuły; w życiu przedstawionej społeczności. Członkowie plemienia celebrują dźwięk z niezwykłą atencją. Jest dla nich formą kontaktu z naturą; tłem, i głównym elementem tajemniczych rytuałów; płaszczyzną emocjonalnego współodczuwania i porozumienia, wreszcie sposobem tonizowania negatywnych emocji i konsolidacji plemienia; a finalnie ostatnią szansą na zapobieżenie nadchodzącej katastrofie. Filmowi bohaterowie konstruują własne organiczne instrumenty na bazie lnu, drzewa i powietrza; dudniący kocioł zakopany w ziemi, naciągnięte między drzewami lniane włókna wydające przeszywający basowy pomruk, pod wpływem pocierania o nie patykami. Posługują się specjalnie skonstruowanymi fletami, fujarami, a nawet tworzą własny system nagłośnieniowy. W obrazie wyłowiłem również tykwy, kalimbę i sztabkowy idiofon - tongue drum. Instrumentarium tej rozwiniętej muzycznie społeczności, zostaje dodatkowo wzbogacone umiejętnością wydawania ustami przeciągłych dźwięków, będących, hybrydą gwizdu i wycia. Zaskakujący jest fakt, że ta utożsamiana z pierwotną kultura, biegle posługuje się formami atonalnymi i sonorystyką, zaś transowe rytuały, które praktykuje opiera w głównej mierze na dronach, niż na rytmie. Muzyczna ekspresja „dzikich” zyskuje aktualny kontekst, również poprzez nawiązanie do współczesnej sztuki dźwięku, wchodzącej w relacje z ekologią i środowiskiem (environmental art).

Najwyższy czas, aby przywołać w tym miejscu osobę Roberta Piotrowicza, odpowiedzialnego bezpośrednio za wszystkie muzyczne elementy, o których wyżej wspomniałem. Pełnił on przy realizacji „Walsera” nie tylko rolę kompozytora muzyki, ale i reżysera scen muzycznych, a także autora projektów instrumentów. Prace na planie, toczyły się osobliwą drogą równoległego dostrajania muzyki, obrazu i aktorskiej choreografii, a dźwięki wydawane w trakcie unikalnych plemiennych rytuałów mają swoje źródło w preparowanych przez Piotrowicza; kontrabasie, fortepianie i instrumentach perkusyjnych.

Mam nieodparte wrażenie, że muzyka Piotrowicza w oderwaniu od obrazu zyskuje i bywa bardziej przekonująca, od jej filmowych wycinków. Dzieje się to, jak myślę po drodze z intencjami artysty. „W moich stricte muzycznych pracach staram się formować wyrazistą narrację poprzez całkowicie abstrakcyjne elementy, w podobny sposób pracuję z tekstem, choć oczywiście nie zależy mi na całkowitym oderwaniu go od pierwotnego znaczenia. Chodzi mi raczej stworzenie pewnej równoległej wersji znaczenia; czegoś nowego co powstaje po wysłuchaniu utworu” - stwierdził Robert Piotrowicz w korespondencji jaką odbyłem z nim w trakcie zbierania materiałów do tekstu o słuchowiskach. Jestem przekonany, że ów deklaracja ma również bezpośrednie przełożenie na relacje między jego muzyką a filmem Libery. Piotrowicz komponuje byty na tyle osobliwe, że funkcjonują jako w pełni autonomiczne dzieła, poza kontekstem wyznaczonym przez inne medium. „Walser”, wydany na winylu przez Musica Genera, nabiera mocy, wydaje się być intensywniejszy i bogatszy brzmieniowo. Artysta już dawno przyzwyczaił nas do wysokiej jakości swoich nagrań, uzyskanych drobiazgową pracą nad miksem, oraz wzbogaconych o mastering nieocenionego mistrza Rashada Beckera. Tu jest podobnie. Dźwięk na płycie jest wielowymiarowy i pełen rozmachu. Imponuje swą rozpiętością tonalną i masywnością. Pozostaje przy tym znakomicie selektywny i zniuansowany. Kontrabas wybrzmiewa potężnie, przestrzennie, a momentami wręcz brutalnie. Jego przeciągłe dronujące dźwięki zanurzone są w rezonującej przestrzeni, a ich faktura pozostaje surowa i chropowata. Towarzyszą temu gromkie uderzenia perkusjonaliów, rozchodzące się zamaszyście w katedralnym pogłosie. Podobny minorowy strój przybiera fortepian oszczędnie cyzelujący poszczególne tony i wchodzący w ascetyczny dialog najprawdopodobniej z kalimbą. Pogłosy instrumentów nakładając się na siebie tworzą rozwibrowaną, szumiącą poświatę, która staje się nośnikiem niepokoju i zwiastunem nieuchronnego fatum.

Materiał Piotrowicza opowiada historię, być może ciekawszą od głównego wątku fabularnego filmu. Artysta przerzuca pomost przez historię muzyki łącząc jej dwa skrajne elementy; pierwotne dźwiękowe rytuały, i dwudziestowieczną, muzyczną awangardę. Sugeruje postawienie metaforycznego znaku równości między ekspresją prymitywną, a formami wyrafinowanymi. Tym samym, ostentacyjnym gestem pomija przepastną tradycję muzyki tonalnej. Jako ów znak równości postawiony pomiędzy dwoma muzycznymi biegunami, rozumiem tu kontrkulturowy eksperyment, będący w przypadku plemienia gestem intuicyjnym wywiedzionym bezpośrednio z utożsamienia się z siłą natury, zaś w przypadku awangardzistów (w poczet, których można umieścić i Piotrowicza) wyrazem kontestacji muzycznego kanonu.


 
ROBERT PIOTROWICZ „Walser”
2016, Musica Genera

poniedziałek, 12 grudnia 2016

Cud z niepamięci / „Życie i Śmierć Janiny Węgrzynowskiej”

   
27.04.1970

„Modlę się, aby mi starczyło sił na to wszystko. Jest bardzo ciężko coś zrobić własnego”

RYTM

Sekunda beznamiętnie napiera na sekundę. Najdłuższa wskazówka zegara taktuje kolejne okrążenia. Za oknem ciężkie chmury polewają asfalt deszczem. Siedzi w fotelu. This is a dog... this is a cat... What is this, dobiega z głośników. Wszystko się miesza i rozpływa. Słotną melancholię przecina szum pociągu. Kieruje głowę w stronę okna. ... J'ouvre la fenêtre et regarde le paysage... Spogląda na księżyc.

***

Sekunda dogania sekundę. Przykleja się do niej. Rozciąga się, zwalnia, przyspiesza. Rzeczywistość pulsuje. Miga. Pęka na kawałki i łączy się w nowe obrazy.

***
Wyłania się z cienia. Mozolny rytm. Ostateczny. Jak bicie serca. Sekunda ginie ledwo słyszalna. Milknie powoli. Zwyczajnie. Bez fajerwerków. Cisza.

REKONSTRUKCJA

Tyle udało mi się wyczytać z dźwiękowej biografii Janiny Węgrzynowskiej, a raczej kolażu jej życia i sztuki. Patchworku wspomnień i martwych przedmiotów, odnalezionych i zgromadzonych przez Ludomira Franczaka, a przełożonych na dźwięk przez Marcina Dymitera. Post-rockowa, hipnotyczna pętla; rytmiczne, miarowe cykanie; trzask winylowej płyty z nagraniami starych lektoratów. Odrobina terenowych rejestracji. Drony. Wreszcie przepiękne solo na oboju Małgorzaty Kęsickiej; akompaniament do wiersza Daniela Odiji, czytanego spatynowanym głosem Ireny Jun. Dymiter użył sugestywnych wskazówek dźwiękowych, aby powiązać ze sobą szczątkowe fakty, które zostały po Węgrzynowskiej. Uczynił to jednak w sposób na tyle subtelny, aby stylistyka dźwiękowego dokumentu sprawiała wrażenie impresji.

Jak czytamy na stronach Placówki - specjalnej platformy twórczej powołanej przez Instytut Teatralny  im. Zbigniewa Raszewskiego - Janina Węgrzynowska była malarką op-artową, graficzką magazynu „Argumenty”, autorką wielu plansz reklamowych i programowych w Telewizji Polskiej, projektantką plakatów i okładek książkowych, autorką dwóch programów Studia Eksperymentalnego Telewizji Polskiej, oraz spektaklu laserowego, prezentowanego w Teatrze Studio w Warszawie. Przypisuje się jej również autorstwo legendarnego logo Cepelii i Polskiego Lnu (nie jest to jednak oficjalnie potwierdzone). Ale świat o Węgrzynowskiej zapomniał, albo nawet nie zauważył. Jej prace nigdy nie trafiły do głównego obiegu sztuki.

O postać i jej obecność w sztuce upomniał się dopiero Ludomir Franczak, artysta wizualny, reżyser teatralny, autor multimedialnych prac;"łowca duchów"; rekonstruujący prywatne życiorysy, zmarginalizowane przez główny nurt historii, bądź wstydliwie przemilczane. Jak choćby w projekcie „Odzyskane”, którym przywoływał wspomnienie powojennych losów niemieckich mieszkańców Słupska. Jego sztuka jest swojego rodzaju archeologią pamięci, w której pobrzmiewają echa twórczości Jerzego Lewczyńskiego. Przeglądając katalog z pracami tego poety powojennej fotografii natrafiłem na opis jego prac autorstwa Adama Soboty, który jak myślę można by przypisać i Franczakowi. „Ewidentną cechą całej twórczości Lewczyńskiego jest pragnienie jak najbliższego przyjrzenia się jednostkowym przejawom ludzkich losów, poprzez które odnajduje on uniwersalne walor różnych przeżyć”. Franczak, z równie poetycką wrażliwością, wśród rekonstruowanych tożsamości stara się ukazać mechanizmy pamięci i zapominania.

Projekty tego artysty to często multidyscyplinarne i wieloetapowe realizacje. Podobnie jest w przypadku „Życia i Śmierci Janiny Węgrzynowskiej” Ten z pozoru skromny koncept, okazuje się rozbudowaną i przemyślaną na każdym etapie produkcją. To wielopoziomowa metanarracja, której elementy zarówno wespół, jak i swoim autonomicznym językiem, opowiadają historię Węgrzynowskiej. W skład pracy wchodzą: wykład Huberta Bilewicza, doktora historii sztuki Uniwersytetu Gdańskiego, który umiejscawia twórczość bohaterki w dyskursie powojennych sztuk plastycznych; wiersz poety Daniela Odiji, poświęcony artystce; hipnotyczna muzyka Marcina Dymitera, która ukazała się jako samodzielne wydawnictwo kasetowe w lubelskiej Fundacji Kaisera Söze; dziennik artystki wydany w formie broszury; a wreszcie instalacja performatywna, stanowiąca centralną część projektu. Przybiera ona budowę kompozycji szkatułkowej, w której kolejne elementy (projekcja prac artystki emitowana z projektora i modyfikowana ręcznie, poprzez nakładanie szkieł i soczewek na obiektyw rzutnika; odczytywane z taśmy wspomnienia; muzyka i wyrywki wykładu) prowadzą do wnętrza świata Węgrzynowskiej. Znajdziemy w nim zarówno prace plastyczne, jak i prywatne dokumenty, op-artową maszynę snów, kolaże i fotografie. W tej niezwykle sensualnej, wręcz hipnotycznej scenografii, projekcja i rzeczywistość zacierają swoje granice. Poszczególne elementy seansu płynnie przeplatają się tworząc ekscytujący brikolaż, przeniesiony bezpośrednio z prac artystki. Imponujące jest jak Franczak poprowadził tę historię; jak zadbał o każdy najdrobniejszy detal opowieści, i jak formułuje z tego projekt (niemal) kompletny.

RZECZY

11.01.1971

„(...) Oglądałam z wielkim zainteresowaniem, narzędzia, maszyny, które służą im do pracy. Coraz to za mną chodzi, że należałoby posłużyć się jakimś rzemiosłem czy czymś takim, marzę o maszynach, narzędziach, przeżuwam to raczej i myślę że będąc tak odizolowaną mogę nie dotrzeć przez całe życie do tego, w czym mogłabym się najpełniej wypowiedzieć. Myślałam o fotografii, o kserografii bo ja chyba muszę coś z czymś łączyć to mnie pasjonuje" Myślę o ślusarstwie - może by coś z drutów i wyjść z płaszczyzny wreszcie”.

Węgrzynowska do dziś nie ma profilu w Wikipedii, jej prace plastyczne w większości zaginęły w tajemniczych okolicznościach, strona internetowa pozostaje zablokowana, a wzmianki o niej pojawiają się w przedziwnych zakątkach sieci. Co zostało? „Papierowe kolaże. Makiety magazynu. Ilustracje książkowe, szkice, plansze, projekty i plakaty. Obrazy przestrzenne, olejne. Akwarele. Kilimy, prace tekstylne. Programy telewizyjne. Maszyna laserowa. Pamiętniki, fotografie i listy. Notatki, rachunki, kserokopie szkiców i wierszy. Papiery wartościowe, obligacje państwowe, ruble carskie. Kasety wideo, magnetofonowe i dyskietki. Scenariusz spektaklu. Negatywy. Dokumentacje. Legitymacje członkowskie. Książeczki zdrowia i ubezpieczeniowe. Świadectwa szkolne, bilety miesięczne, wizytówki. Notesy z numerami telefonów. Odznaki, ordery. Wyniki badań zdrowotnych. Wycinki nekrologów. Skórzane portfele, dowody, prawa jazdy i legitymacje. Zaświadczenia i certyfikaty. Pieczęcie. Zdjęcia legitymacyjne”.

Co sprawia zatem, że pozostajemy, bądź znikamy z pamięci? Przedmioty? Raczej nie. Te pozostałe po Węgrzynowskiej, od niepamięci ocalił dopiero Ludomir Franczak, mozolnie klecąc z pojedynczych śladów siatkę powiązań. Dopiero myśl wiążąca ze sobą dwa przedmioty, była w stanie narzucić im kontekst narracyjny; tchnąć w nie ducha. Z tej myśli zrodziła się Węgrzynowska, tej myśli zawdzięcza ona powrót z niebytu. Ale trzeba z całą stanowczością podkreślić, że była to myśl Franczaka, sprawującego w tej historii rolę demiurga. To jedynie od przyświecających mu motywacji zależało w jakim świetle zostanie na nowo uformowana postać. Jakie zatem intencje mogły przyświecać artyście?

W ramach projektu „Życie i Śmierć Janiny Węgrzynowskiej” mamy do czynienia z jednej strony, chłodnym i rzeczowym wykładem Huberta Bilewicza, który lokuje artystkę w konstelacji tak wybitnych twórców jak Berman, Hiller, czy Zamecznik. Tę część projektu cechuje dokumentalna transparentność, wierność faktom, które dostarczają przekonujących argumentów co do roli jaką twórczość Węgrzynowskiej mogłaby odegrać w powojennej historii sztuki i projektowania w Polsce. Z drugiej strony mamy próbę wiwisekcji prywatnego życia artystki i jej zmagań z materią codzienności i samotnością, przedstawioną w formie intermedialnej inscenizacji, skupiającej wszystkie składowe projektu „Życie i Śmierć Janiny Węgrzynowskiej”. Instalacja performatywna Franczaka ma ze wszech miar charakter impresyjny. Postać Węgrzynowskiej została poddana tu silnemu procesowi mitologizacji, której symbolem jest imponujące sanktuarium wzniesione przez autora projektu. Przybiera ono formę będącą wypadkową izby pamięci i tajemniczego imaginarium. Zostało zaaranżowane z niezwykłą skrupulatnością, wedle aktualnych tendencji obowiązujących w muzealnictwie, prezentujących sztukę, czy historię  w sposób jak najbardziej interdyscyplinarny; jako dynamiczny montaż atrakcji.

Uczestnicząc w seansie, który przeszło dwa tygodnie temu odbył się na deskach łódzkiego Teatru Szwalnia, poczułem się absolutnie zaczarowany, przede wszystkim formą przedstawienia. Jednak przenikając kolejne warstwy spektaklu, zachwycając się spójnością narracji, i jednocześnie rozmachem koncepcyjnym projektu, straciłem z oczu postać jego bohaterki. Można się zastanawiać, czy ta nadmierna estetyzacja przedstawienia nie spycha artystki w cień Franczaka, który w mojej opinii zbyt mocno utożsamił się z Węgrzynowską, oraz w swojej instalacji zmarginalizował dyskurs dokumentalny kosztem magicznej atmosfery. Dopuścił się również uwypuklenia w narracji wszelkich niedopowiedzeń i trudnych do zweryfikowania luk w historii Węgrzynowskiej (zaginięcie prac, czy niemożność zaprezentowania jej telewizyjnych programów usprawiedliwiana wysokimi kosztami emisji). Owe dziury w materiale dokumentalnym udostępnianym odbiorcy stają się doskonałym pretekstem aby potraktować postać Węgrzynowskiej jako kreację artystyczną Franczaka - nomen omen reżysera i restauratora sztuki. Faktem jest, że do dziś Janina Węgrzynowska nie zaistniała w zasadzie poza projektem Ludomira Franczaka. Póki co (czyli do czasu kiedy wypłynie w szerszy obieg znawców i kolekcjonerów sztuki) pozostaje tragiczną bohaterką, uwięzioną już nie w niepamięci, a w dziele swojego restauratora.

Wolę gdy tego rodzaju comebacki odbywają się tradycyjną drogą praktyki kuratorskiej, działalnością instytucji muzealnych, galerii, czy rynku sztuki, a niżeli w formie kreacji artystycznej innego artysty. Byłbym w stanie poświęcić nieco atrakcyjności, kosztem podniesienia wiarygodności przedsięwzięcia. Wszechobecność relatywizmu w naszych czasach, to w moim mniemaniu nienajlepszy grunt do przywracania pamięci o kimś poprzez kreację artystyczną. Przejawy nadmiernej fascynacji bohaterką, ocierające się o estetyczną fetyszyzację, oddalają obserwatora od istoty projektu, którą w mojej opinii, ale i zapewne w intencji Ludomira Franczaka powinna być sztuka Węgrzynowskiej. W końcu to ona była pretekstem do zainteresowania się losami na wpół anonimowej kobiety.

Pomimo moich wątpliwości mocno trzymam kciuki za powodzenie i dalszą ewolucję projektu i jestem szczerze zaciekawiony jakie rezultaty przyniesie proces przywracania pamięci o Janinie Węgrzynowskiej i jej sztuce.


"ŻYCIE I ŚMIERĆ JANINY WĘGRZYNOWSKIEJ"

Koncepcja i reżyseria / Ludomir Franczak, Dźwięk / Marcin Dymiter, Opracowanie literackie / Daniel Odija, Konsultacje artystyczne / Magdalena Franczak, Konsultacje z zakresu historii sztuki / Hubert Bilewicz, Produkcja / Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego, Fundacja Kaisera Söze, Partner / DDK „Węglin”


Zamieszczone cytaty są fragmentami dzienników Janiny Węgrzynowskiej, opublikowanymi w broszurze, będącej jedną z części projektu „Życie i Śmierć Janiny Węgrzynowskiej”


poniedziałek, 5 grudnia 2016

Wiejska elektronika / Remek Hanaj „Nagrania terenowe snów”

Przeszło tydzień temu udało mi się po raz pierwszy w życiu, na żywo obejrzeć i usłyszeć Księżyc. Nie załapałem się na żaden z dotychczasowych występów legendarnej kapeli po jej tryumfalnym powrocie z zaświatów. Na szczęście doczekałem aż trafią do Łodzi. Występ był znakomity. Muzycy świadomi oczekiwań publiczności podarowali jej chwile magii i melancholii. Pozwolili oderwać się od przaśnej i przyziemnej rzeczywistości Rzeczypospolitej AD 2016. Grając długo i z sercem, zaczarowali widownię nie tylko muzyką i oniryczną atmosferą, ale również parateatralną i quasi kabaretową formą występu. Księżycowy koncert miał dla mnie jeszcze jeden walor; pozwolił z większą uwagą przysłuchać się dźwiękowym zabiegom Remigiusza Hanaja, zwłaszcza przez pryzmat niedawno wydanej solowej płyty artysty.

Główną komórką organizacyjną w muzyce Hanaja, stanowiącą podstawę kompozycyjną jest pętla. Zarówno w trakcie koncertu swojego macierzystego zespołu, jak i przy powstawaniu „Nagrań terenowych snów” muzyk obficie korzystał z własnego arsenału rejestracji terenowych. Na koncercie były to w głównej mierze odgłosy zwierząt. Trudno napisać, że ów osłuchane dźwięki przedstawiają sobą jakąś niezwykłość. Poddane jednak ciekawemu zapętleniu przez Hanaja, z każdym kolejnym powtórzeniem zacierały swoją dźwiękową tożsamość. Parsknięcie konia ewoluowało w ciężki industrialny loop, gdakanie kaczek stało się ażurową, chropowatą teksturą, a muczenie krowy dudniącym burdonem. Na płycie artysta posługuje się tę samą techniką, sięgając jednak po animalne odgłosy nieco rzadziej. Dominują muzyczne rejestracje wiejskich kapel, muzykantów i śpiewaków, których twórczość Hanaj pieczołowicie dokumentuje z etnograficznym zacięciem. Słuchając „Nagrań terenowych snów” można odnieść wrażenie, że materiały źródłowe zostały przez artystę użyte dość instrumentalnie, jako element bazowy służący do zapętleń i brzmieniowych modyfikacji. Tego typu zastosowanie zostaje jednak usprawiedliwione przez wielce oryginalny efekt końcowy. Sam gest przeszczepienia w pełni manualnej i akustycznej muzyki tradycyjnej w mechaniczny proces kompozycji, zdaje się być połączeniem dwóch, nieprzystających do siebie światów; wiejskiego i miejskiego. Efektem jest błyskotliwy kolaż wpisujący się w zjawisko folkowej awangardy.

Fenomen to co prawda nienowy i dość przepastny, bo zmieszczą się w nim obok siebie Kapela Ze Wsi Warszawa, Ruta, Sutari czy choćby Żywizna. Jednak nie przypominam sobie aby wśród rodzimych wykonawców pojawił się drugi obok Hanaja twórca splatający wieś z miastem w sposób tak mechaniczny i eksperymentalny. Nie mam tu na myśli potworków w stylu Goorala, który fuzję tradycji i nowoczesności odczytuje w najprostszy sposób, czego wynikiem jest cepelia i banał. Hanajowi zdecydowanie bardziej po drodze z awangardowymi eksperymentami, pokrewnymi z jednym z najciekawszych wydarzeń tegorocznego festiwalu Unsound. Tam w ramach tematu przewodniego „Dislocation”, internetowa, post-ironiczna estetyka PC Music zaskakująco dobrze zintegrowała się z reprezentującym tradycję ludową Zespołem Pieśni i Tańca Śląsk.

Wróćmy jednak do samych „Nagrań...”, na których istotną rolę sprawuje rytm. Deliryczny, chaotyczny i wyrazisty. Nigdy regularny i uporządkowany. Objawia się w dynamicznych seriach klików, stukotów, jak i pod postacią zapętlanych sekwencji wyciętych z nagrań źródłowych. Zaplątane w obłędzie repetycji mazurki i oberki brzmią niczym minimalistyczne eksperymenty Tony'ego Conrada, choć na warsztat idą tu przecież  brawurowe solówki na skrzypcach w oryginalnym wykonaniu (jak podejrzewam) Kazimierza Meto („Start z Mety”) i Zygmunta Jakubowskiego („Groove Jakubowskiego”). Rewers dla rytmicznych peregrynacji stanowią zaświatowe drony, księżycowe zewy, zwierzęce i nieludzie odgłosy, oraz elektroniczne preparacje. Korzystając z wymienionych elementów Hanaj montuje swoje kolaże po chłopsku. Pełno tu gwałtownych, często prostych przejść; niespodziewanych kontrastów brzmieniowych; zmian nastroju, co do złudzenia przypomina prace Eugeniusza Rudnika. Autor „Nagrań...” daleki jest od ukazywania wsi przez pryzmat sielanki, religijności, czy patriotyzmu co często czynił zmarły w listopadzie guru Studia Eksperymentalnego Polskiego Radia. Hanaja interesuje transowość tętniąca w muzyce tradycyjnej („Groove Jakubowskiego”; „Bździuchowisko”; „Drogowy”), oraz ludowa demonologia („Makatka kajocka”; „Puszczański”; „Tu i teraz - chorał”; „Pasiklejnas”).

„Nagrania terenowe snów” to szalenie oryginalna wizja muzyki nie tylko ludowej, ale i elektronicznej. Mimo iż czerpie z tradycji, nie ma w niej choćby jednej archaicznej nuty. Hanaj obywa się bez chłopo- i retromanii. Jego eksperymenty mogą stanowić świeżą inspirację dla elektronicznych producentów, którzy chcieliby omijać sztampę kompozycyjnych schematów popularnych klubowych estetyk. Zaś dla popularyzatorów kultury ludowej, mogą być przykładem spojrzenia na nią przez pryzmat awangardy posuniętej na skraj abstrakcji.

Zabrakło Remka Hanaja w programie tegorocznego Unsound Festival. To pominięcie, w kontekście motywu przewodniego festiwalu i znakomitej solowej płyty wydaje się niezręcznym pominięciem. Może zamiast po raz kolejny zapraszać Bena Frosta (choć w tym roku, wyjątkowo nie zawitał do Krakowa), warto światowej publiczności zaprezentować właśnie Hanaja, zwłaszcza, że swoją wizją i jej wykonaniem wcale tak daleko nie odbiega od muzyki Australijczyka.

 
REMEK HANAJ  „Nagrania terenowe snów”
2016, Requiem Records

piątek, 2 grudnia 2016

Chłopak z Grembacha / Bogusz Rupniewski „Zweiheitsmusik”

Przyszedłem na świat 36 lat temu w Łodzi. Od razu po narodzeniu rodzice zabrali mnie ze szpitala im. Rydygiera do mieszkania przy ulicy Kresowej. Wielorodzinny drewniak stał w samym centrum robotniczego osiedla Grembach. Na początku lat 80'tych miejsce to z zaniedbaną infrastrukturą, kocimi łbami i rynsztokami, malowniczo meandrującymi wśród traktów, stawało się z wolna zaklętym i zapomnianym rewirem na mapie miasta. Zła sława, sprawiła, że obcy omijali je z daleka, choć sama lokalizacja w istocie do dziś pozostaje pięknie usytuowana nieopodal parkowego zacisza, okalających przestronnych łąk, w sąsiedztwie Stoków najbardziej „górzystego” i pofałdowanego fragmentu Łodzi

To miejsce tak wewnętrznie mi bliskie, znam głównie z rodzinnych opowieści. Nie miałem szansy zdzierać kolan na nierównych chodnikach Grembacha, zajadać się w "małpim gaju" przy Nowogrodzkiej morwami, które tak zaszkodziły niegdyś mojemu ojcu, ani zakradać się na działki przy Mazowieckiej. W rok po moich narodzinach wysuszony słońcem drewniak przy Kresowej spłonął. Ogień wyznaczył kres długiego grembachowego epizodu Gutkowskich, Cymermanów, Szyplów, wreszcie Nowickich. Niezwykły sentyment jakim darzę tę niewielką przestrzeń to zasługa babci i prababci, które pobudzały mą dziecięcą i młodzieńczą wyobraźnię kolorowymi opowieściami o świetlanych czasach Grembacha. Zofia, moja babcia rodziła się w 1927 roku w rodzinie Szyplów. Jej beztroskie dzieciństwo przecięła wojna, stąd być może czasy przedwojenne zapamiętała tak barwnie i drobiazgowo. A że szczególnie uwrażliwiona była słuchowo; co było ponoć efektem ubocznym zapalenia opon mózgowych, które przeszła jako dziecko; w jej opowieściach pełno muzyki i dźwięków. Niski pomruk, dobiegający niemal całą dobę, z położonej nieopodal fabryki nici Ariadna. Tętent koni, niosący się po kocich łbach Wilanowskiej i Antoniewskiej. Szum Luxtorpedy mknącej na trasie Łódź Fabryczna – Warszawa Główna. Czy wreszcie wizyty muzykantów, którzy wpadali na Grembach odbywać swoje podwórkowe tournée.

Szczególnie jeden z muzykantów zapadł babci w pamięci. Szalenie uzdolniony. Potrafił swoją muzyką hipnotyzować słuchaczy doprowadzać ich do płaczu, ale i dawać ludziom radość życia płynącą ze skocznych, tanecznych melodii. Na imię miał Bogusz. Grał równie dobrze na wiolonczeli co na skrzypcach. Wyróżniał się na tle innych grajków, nie tylko tym, że u lewej dłoni miał sześć palców, co wydatnie wpłynęło na jego muzykę. Cierpiał mianowicie na przypadłość zwaną melancholią, stąd często wydawał się nieobecny, zamknięty w swoich myślach. Ten serdeczny i roześmiany na co dzień jegomość – jak wspomina go babcia – miał z powodu swej duchowej słabości niemałe kłopoty. Zapraszany na rauty, czy wesela, grywając radosne poleczki, czy oberki, potrafił nagle wpaść w nostalgię tak mocną, że nie sposób było go z niej wybudzić. Wtedy też jego instrument obniżał swą barwę, roztkliwiał się w posępnych pasażach, a struny i smyczek nie wystarczały do wyrażania dławiącej go nuty. Grał wtedy muzykę prywatną. Szarpał struny, pocierał i opukiwał instrument, wypuszczając z niego dźwięki, o których nawet nie śnili przedwojenni melomani. Bogusz był rozdarty. Może podświadomie przeczuwał nadejście wojennej zawieruchy. Wraz z wkroczeniem wojsk niemieckich do Łodzi słuch o Boguszu zaginął. Przeżył kataklizm, ale nigdy już nie wziął do ręki żadnego instrumentu.

Przeglądając jakiś czas temu rodzinne fotoarchiwum natknęliśmy się z babcią na zdjęcie skrzypka. Bez trudu rozpoznacie tę rozedrganą duszę. Stoi w środku, trzeci od lewej. Jego podobizna jest poruszona. Poznacie go również po sześciu palcach lewej ręki, zaciskających gryf skrzypiec. Jest to bodaj ostatnie znane zdjęcie dokumentujące Bogusza jako grajka.

fot: archiwum Zofii Nowickiej
  

Nieoczekiwanie, po osiemdziesięciu latach historia Bogusza doczekała się swojego ciągu dalszego, w postaci płyty wydanej przez łódzką oficynę Nasze Nagrania. Jej autorami są wiolonczelistka Małgorzata Bogusz - Cyganowska i skrzypek Michał Rupniewski. Ci blisko związani artystycznie z Łodzią muzycy, natknąwszy się na legendarną postać, postanowili w oparciu o opisy i opowieści zrekonstruować repertuar Bogusza i przełożyć go na język współczesnej kameralistyki. 

„Zweiheitsmusik”, czyli „muzyka podwójności” znakomicie oddaje rozdwojoną i rozedrganą naturę Bogusza. Na płycie usłyszymy repertuar klasyczny, którym grajek zachwycał salony łódzkiej finansjery i cerkiewne zgromadzenia prawosławnej diaspory. Znalazły się w nim interpretacje maryjnego hymnu („O Presviataya Mariye Devitse”); czy starowłoskiego powolnego tańca („Pasakal i ja”), jak również echa muzyki barokowej (finał kompozycji „Grembach”). Pojawiają się również, choć incydentalnie formy rozrywkowe, którymi Bogusz zabawiał robotniczą gawiedź, dorabiając na miejskich potańcówkach. Najwięcej miejsca zostało jednak poświęcone kameralistycznej improwizacji, opartej w głównej mierze na brawurowych dysonansach i dynamicznej sonorystyce. Szerokie pozamuzyczne eksploracje instrumentów; pocieranie, opukiwanie pudeł rezonansowych, szarpanie strun, brutalne ich piłowanie i uderzanie smyczkiem to tylko niewielki wycinek błyskotliwych zabiegów preparacyjnych jakimi popisuje się duet muzyków. Kontrastują je z równie szeroką artykulacją tradycyjną, pełną piętrzących się staccat, strzelistych flażoletów, glissandowych girland i ożywczych arpeggiów. Wszystko to odbywa się w znakomitej akustyce, przy niezwykle selektywnym brzmieniu, które eksponuje zarówno chropowatą fakturę sonorów, rustykalny strój instrumentów, metaliczność strun, basowy ciężar wiolonczeli, jak i świetlistość skrzypiec. 

Duet Bogusz - Rupniewski z polotem przeskakuje pomiędzy epokami, estetykami i technikami artykulacji, proponując narrację pełną zwrotów akcji, najeżoną kontrastami i emanująca prawdziwą witalnością. Nieceniony jest również potencjał mitotwórczy płyty, która przywraca do życia kolejną podwórkową legendę. 

***

Mam świadomość, że brak temu wpisowi choćby odrobiny pisarskiego szlifu. Że jest leceniem po bandzie, szarżą straceńca mającą ukryć braki i niekompetencje recenzenta, zarówno jeśli chodzi o znajomość muzyki klasycznej, jak i próbę nadania tym wykwitom grafomana formy literackiej. Możliwe, że i ze strony historycznej znajdą się w tej opowieści dysonanse. Nie decydowałbym się jednak na taką formę recenzji, gdybym nie odczuwał osobistych zażyłości z tematem. Sami zatem musicie rozstrzygnąć co w tym wpisie jest fikcją a co prawdą, mając oczywiście namacalne świadectwo w postaci znakomitej płyty wydanej przez Nasze Nagrania. 

BOGUSZ RUPNIEWSKI „Zweiheitsmusik”
2016, Nasze Nagrania

środa, 30 listopada 2016

Let's get ready to rumble / Fernández vs. Mazur / Gołebiewski vs. Holm


Śledzenie i antycypowanie ruchów przeciwnika. Umiejętność wyprowadzania i unikania ciosów. Fuzja techniki i instynktu. Dodajmy do tego cielesne emanacje w postaci; zaciętego grymasu na twarzy, napiętych mięśni, spływającego po skórze potu, obtartego naskórka, przyspieszonego pulsu i oddechu. Wolna improwizacja zdaje się mieć momentami więcej wspólnego ze sztukami walki, niż sztuką dźwięku; kulturą fizyczną, a niżeli z kulturą per se. Zwłaszcza ta czerpiąca z sonorystycznych poszukiwań.

... a zatem! Panie i Panowie na dzisiejszej gali staną naprzeciwko siebie; Agustí Fernández (Hiszpania) i Rafał Mazur (Polska) w narożniku czerwonym, kontra Fred Lonberg-Holm (USA) i Adam Gołębiewski (Polska) w narożniku niebieskim. Przygotujcie się na mocne wrażenia. Zagrzewające do walki hasło Michael'a Buffer'a Let's get ready to rumble, wydaje się jak najbardziej adekwatne.


Postanowiłem upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Powodem nie jest bynajmniej lenistwo, czy chęć pójścia na skróty. Oba improwizowane nagrania zdecydowanie więcej łączy niż dzieli. Mimo różnego instrumentarium, zarówno artykulacja, jak i charyzma muzyków jest w przypadku pary Fernández - Mazur i Holm - Gołębiewski bliźniacza. Traktując zaś oba duety jako jedną narrację, mamy możliwość śledzenia w szerszej perspektywie relacji zachodzącej między czterema znakomitymi improwizatorami.

Zarówno w przypadku „Ziran” i „Relephant” jesteśmy świadkami gwałtownej, abstrakcyjnej, improwizacji, opartej na ultra dynamicznej grze instrumentalistów, którzy bombardują słuchaczy intensywnością i wyrazistością dźwięków. Nawet brzmieniowo znajdziemy tu więcej podobieństw niż różnic. Brawurowe eksperymenty Augusti Fernández'a wychodzące daleko poza klawiaturę fortepianu, dają pokrewne rezultaty co intensywne perkusyjne preparacje Gołębiewskiego. Piętrzące się blaszane trzaski; kawalkady skrzypnięć, pisków; bombardowanie zgiełkiem zatomizowanych uderzeń; unifikują brzmienie fortepianu i perkusji sprowadzając je do metalicznego dialektu. (Tak mogło zabrzmieć pianino zrzucone z dachu akademika, przez studentów Massachusetts Institute of Technology w 1972 roku, gdyby moment roztrzaskania o ziemię zarejestrować, rozciągnąć w czasie i rozmontować na czynniki pierwsze). Do większych rozbieżności dochodzi dopiero, gdy Fernández przenosi improwizacyjne działania ze strun na klawisze fortepianu. Wtedy brzmienie dojrzewa, robi się gromkie i dystyngowane. Hiszpan wyrzuca z imponującą prędkością kaskady atonalnych sekwencji, obchodząc się z klawiaturą brutalnie i z pozorowanym niedbalstwem. W przypadku Gołębiewskiego, również dominują konstelacje krótkich, rwanych, arytmicznych gestów i uderzeń, niźli poszukiwanie tekstur i barw.

Do brzmieniowych i artykulacyjnych zbieżność zachodzi również w korespondencyjny pojedynku Holma z Mazurem. Obu łączy posługiwanie się smyczkiem, którego intensywny zgrzyt przecina nawałnice uderzeń i rumorów. Różni to co wychodzi spod palców Polaka, lub z urządzeń elektrycznych Amerykanina. U Mazura szarpane struny akustycznej gitary basowej, tworzą frenetyczny, burdonowy pomruk, towarzysząc Fernandezowi równie intensywną galopadą dźwiękowych impulsów. Holm, zaś posiłkuje się punkowym sprzężeniem i przesterem, aby wprowadzić fragment syntetycznej faktury, w arsenał improwizowanych gestów.

Mimo że każda z płyt wydaje się być kłębowiskiem nieujarzmionych, dźwięków pozostających ze sobą w entropicznej relacji, to zdarzają się punkty przecięć i kondensacji napięcia. To chwile najbardziej energetyzujące słuchacza; widowiskowe zwarcia i wymiany ciosów. Epizody całkowicie ulotne, łatwe do przeoczenia, najczęściej subiektywne w odbiorze. Przykładem niech będzie „Disguised” z płyty Holm'a i Gołębiewskiego. Kompozycja, która mogłaby zostać uznana za odpowiedniki singla reprezentującego całość materiału. Na 45 sekund przed jej końcem, z natłoku uderzeń, potarć, hałasów i stukotów dochodzi do zwarcia. Pojawia się koincydencja między ciszą, a hałasem, w której kombinacja trzech czterech ciosów / gestów / uderzeń, zaznacza szczytowy punkt napięcia i będący unikalną eksplozją elektroakustycznego instrumentarium. Albo w przypadku „Conversation 3” z płyty „Ziran”, gdzie Fernández w natchnionym obłąkaniu wbija klawiaturę fortepianu w jego drewnianą obudowę, tak że dźwięk przepływając przez każdy słój instrumentu, zostaje uziemionym dopiero przy podłodze.

„Ziran” i „Relephant” to dobitne przykłady, że free improv wydaje się być dziś jedną z najbardziej ekstremalnych i bezpośrednich form muzycznej kontestacji. Punkowy slogan o niszczeniu systemu, industrialne taktyki szoku, czy harsh'owe ściany hałasu słabną wobec radykalizmu sonorystycznych ekstremistów, wyrażonego często jedynie fizyczną siłą mięśni, i znajdującego swą manifestację w akustycznym zgiełku. Można ubolewać jedynie, że ta totalna i bezkompromisowa potrzeba ekspresji, to bunt galeryjny i elitarny. Aestetyczny afront, często klasycznie wykształconych muzyków, dla których harmonia i tonalność stały się zbyt wąskie do wyrażenia emocji, oraz własnej wirtuozerii. Ten ikonoklazm jest paradoksalnie wyrazem uwielbienia dźwięku, graniczącym z jego fetyszyzacją.

Jednak ów wysmakowany hałas nadal pozostaje znakomitym remedium na cywilizacyjny gwar i świetnym ćwiczeniem abstrakcyjnego myślenia, które pozwoli otwartemu słuchaczowi dostąpić muzycznego katharsis. Dlatego też warto wydawać tego typu nagrania choćby i dla grupki entuzjastów, którzy zamiast hałasu dostrzegą artystyczny kunszt.


AGUSTI FERNANDEZ, RAFAŁ MAZUR „Ziran”
2016, Not Two

FRED LONBERG-HOLM, ADAM GOŁEBIEWSKI „Relephant”
2016, Bocian Records



(Płyta Ziran jest rejestracją koncertu duetu, który odbył się 18.10.2014 w krakowskiej Alchemii. Poniższe nagranie pochodzi zaś z 01.09.2016 również z koncertu w Alchemii)


wtorek, 29 listopada 2016

Jak powstała recenzja / Hubert Zemler "Pupation of Dissonance"

Uwielbiam płyty, które inspirują mnie do poszerzania horyzontów i łatania białych plam w mojej muzycznej wiedzy. Taką płytą jest bez wątpienia "Pupation of Dissonance" Huberta Zemlera. Zawdzięczam jej naprawdę wiele, głównie z racji że jest to niezwykle erudycyjna i wielokontekstowa pozycja.

Aby zagłębić się nieco bardziej świadomie, niźli tylko na poziomie estetycznym, w solowe kompozycje Zemlera, musiałem zanurzyć się w historii perkusyjnej instrumentacji oraz technik kompozytorskich XX i XXI wieku, oraz aby dostrzec różnice, dowiedzieć się co nieco o harmonice modernistycznej muzyki klasycznej opartej na napięciach i kulminacjach. Chętnie prześledziłem również przeplatanie się wpływów muzyki "poważnej" i popkultury z perspektywy ekspresji perkusyjnej, a w końcu poszerzyłem wiedzę z zakresu perkusjonaliów. Studiom tym poświęciłem równe dwa tygodnie dzieląc je z obowiązkami rodzinnymi i pracowniczymi. Kiedy tylko w miarę pewnie poczułem się w temacie (choć mam świadomość, że to dopiero wierzchołek góry lodowej) samo napisanie tekstu zajęło mi jedynie jeden wieczór.

To był dla mnie niezwykle inspirujący czas, a wiedza którą zdobyłem siłą rzeczy otworzyła mi kolejne dotąd pozamykane przede mną drzwi. Kolejne, porozrzucane w głowie luźne wątki połączyły się zależnościami, rozjaśniając nieco umysł w sprawach wcześniej zagmatwanych. Objawiły się nowe tropy, a co za tym idzie jeszcze więcej starych i nowych płyt do przesłuchania. Wielka w tym zasługa Huberta Zemlera, który chętnie odpowiadał na moje naiwne niekiedy zapytania, inspirując przy tym do podjęcia własnych poszukiwań.

Tak oto powstała recenzja znakomitej płyty, którą możecie czytać na stronach Dwutygodnika.


HUBERT ZEMLER "Pupation of Dissonance"
2016, Bôłt Records

piątek, 25 listopada 2016

Jak nie wiem co / STECZKOWSKI - MEŁECH "2+7= nie wiem"

Pierwszy album w barwach Plaży Zachodniej nagrany przez muzyków spoza Kołobrzegu, to śmiałe otwarcie na radykalny brzmieniowo eksperyment.

Piotr Mełech (klarnet, oscylatory, live electronics) i Marcin Albert Steczkowski (kornet, elektryczne pianino, live electronics) to reprezentanci prężnej stołecznej sceny free impro, zorbitowanej wokół cyklu koncertów Impro Miting. Obaj udzielają się również w ramach Warsaw Improvisers Orchestra, a także tworzą połowę składu Melech, którego równoległa płyta ukazała się własnie w barwach Multikulti. Dla poznańskiego wydawnictwa przygotowali dość konwencjonalny materiał poświęcony pieśniom żydowskim przedwojennego poety Mordehaja Gebirtiga. Z kolei "2+7= nie wiem" wydany w barwach Plaży, to emanacja eksperymentalnej odsłony duetu.

Znamiennym niech pozostanie fakt, że w czterech pierwszych kompozycjach otwierających płytę duetu, naturalny dźwięk akustycznego instrumentarium jest jedynie wyjątkiem. Wśród ziarnistych, geometrycznych dźwięków, piskliwych przesterów, ambientowych plam, analogowych bulgotów, korodującego szumu (licznika Geigera!) i zmasakrowanych oscylatorami dźwięków pianina elektrycznego; minimalistyczny klarnet i ilustracyjny kornet to jedyne elementy, które na upartego można by powiązać z jazzową ekspresją. Na płycie  "2+7= nie wiem"  w większości przypadków dźwięki instrumentów dętych i pianina, zostają artystycznie oszpecone brutalnym efektem redukcji, a ich konwencjonalna artykulacja przełożona na język ośmiobitowego glitchu.

Konstrukcja albumu to naprzemienne atakowanie opresyjnością dźwięku i kojenie zanurzonymi w ambientowych przestrzeniach instrumentalnymi impresjami. W spokojniejszych fragmentach soliści, zrzuciwszy chropowatą maskę glitchu, ulegają rozmarzeniu i melancholii, kreśląc pociągłe, uwodzące aurą ilustracje. Jednak wszelkie gwałtowniejsze porywy ekspresji, artyści zawzięcie deformują brzmieniowo, jakby chcieli narzucić kaganiec na wyrażane dźwiękami skrajne emocje; stłumić ich unikalny akustyczny charakter, sprowadzając do roli hałaśliwej tekstury.

W muzyce duetu Steczkowski - Mełech, zauważam zaskakujące nawiązanie do oryginalnych eksperymentów grupy Supersilent (oczywiście z zachowaniem odpowiednich proporcji widzianych choćby przez pryzmat muzycznego doświadczenia). Intuicja, która powiodła mnie ku tej konstatacji, pozwala mi doszukiwać się u obu grup podobieństw natury formalnej. Znajduję je zarówno w zestawieniu instrumentów akustycznych z zaawansowanymi technikami z zakresu syntezy i modyfikacji sygnałów pochodzących ze źródeł analogowych i cyfrowych; jak i w samym abstrakcyjnym podejściu do elektroakustycznej kompozycji, opartej na współistnieniu koślawych, i z pozoru niezbornych dźwięków z rozległymi ambientowymi płaszczyznami. Takie kontrastowe współbrzmienia pozwalają osiągnąć pełne intrygujących dysonansów rezultaty. Duet Steczkowski - Mełech trafił zdaje się na odpowiednią drogę, aby twórczo nawiązać do uznanych Skandynawów.


STECZKOWSKI - MEŁECH "2+7= nie wiem"
2016, Plaża Zachodnia

czwartek, 24 listopada 2016

Poza centrum / Plaża Zachodnia / Kołobrzeg

https://plazach.bandcamp.com/
Połowa z nas to lokalsi, a połowa tzw. słoiki. Po co emigruje się do Kołobrzegu? To jak zapytać w latach 80-tych jakiegoś Amerykanina po co wyemigrował do Polski. Tylko za miłością.

Oprawa graficzna ich wydawnictw, to absolutny majstersztyk, wywołujący szybsze bicie serca kolekcjonerów. Trzy pierwsze płyty zostały wydane w efektownych ecopackach z grubej tektury, posiadającej liczne, skomplikowane wycięcia ploterem; łącznie z wyeksponowaną na froncie wieżą kołobrzeskiej stacji radarowej, będącej logiem labelu. Spod wycięć wyglądają zdecydowane kolory surrealistycznych obrazów Marka Kasprzaka. Jeśli dodać, że są to egzemplarze ręcznie numerowane, i sygnowane specjalnymi pieczątkami, sprofilowanymi specjalnie do każdej premiery, to od razu widać, że mamy do czynienia z prawdziwymi pasjonatami.

Plaża Zachodnia to inicjatywa wydawnicza z Kołobrzegu, założona w 2015 przez grupę przyjaciół. Działalność labelu zainaugurowali trzema autorskimi materiałami. Ak Uki, Mothertape i 30 kilo słońca, to projekty zrzeszające czwórkę założycielską (Marek Sadowski, Maciek Jaciuk, Robert Demidziuk, Marek Kasprzak) w różnych personalnych konfiguracjach. W pewnym momencie dotarło do nas, że stworzyliśmy kilka na tyle ciekawych projektów, że możemy mówić o jakimś zjawisku muzycznym, o kołobrzeskiej scenie muzyki eksperymentalnej. Wcześniej każdy z nas miał swoje różnorakie doświadczenia muzyczne. Maciek Jaciuk już w latach 90 współtworzył lubelską scenę, solowo tworzył m.in. jako Cykady czy później SqrtSigil. Marek Kasprzak jeszcze mieszkając w Gorzowie Wlkp. założył Passive Status. Gdy chłopaki w wyniku różnych życiowych zawijasów zamieszkali w Kołobrzegu powstał mothertape. Na miejscu ich drogi spotkały się z kołobrzeżanami Robertem Rogerem Demidziukiem i Markiem Sadowskim, którzy wcześniej działali razem jako Skala (później Skala Collective). 

Rok 2016 to rozwinięcie działalności wydawniczej labelu. Najpierw w sieci ukazała się składanka "Mapa zdarzeń", gdzie obok lokalnych projektów, znalazły się postaci dobrze rozpoznawalne na rodzimej scenie niezależnej; Darek Pietraszewski, Michał Szturomski, Adam Frankiewicz, czy Micromelancolie. Na początku listopada swą premierę miała płyta duetu stołecznych improwizatorów Steczkowski - Mełech zatytułowana "2 + 1 = Nie wiem", zaś na wydanie czeka jeszcze materiał zaskakującego duetu; Krzysztofa Topolskiego, aka Arszyn i Roberta Skrzyńskiego, aka Micromelancolie, który ukaże się pod nazwą Radar. 2017 rok planujemy rozpocząć wydaniem cd warszawskiego Chryste Panie. Tak więc wygląda na to, że przekroczyliśmy granice lokalności. Aczkolwiek, w tzw. międzyczasie, planujemy upchnąć gdzieś swoje solowe produkcje, które dojrzały już do publikacji.

Wstyd się przyznać, ale moje pierwsze skojarzenia w zestawieniu Kołobrzeg - muzyka, to nieszczęsny Sunrise Festival. Pytam więc Maćka, czy wielkość tego molocha nie rzuca się cieniem na działalność niezależnej sceny zgromadzonej wokół Plaży. Zdecydowanie zaprzecza: „Sunrise” nie ma żadnego wpływu na nasze działania i nasz odbiór. To jest impreza trochę jak kiedyś Festiwal Piosenki Żołnierskiej, Generalnie jest to część przemysłu turystycznego dla klientów z zewnątrz. Taka karma turystycznego miasta. Na szczęście sezon w Kołobrzegu trwa krótko, a potem przychodzi piękna zgniła kołobrzeska jesień, mroźna zgniła kołobrzeska zima, orzeźwiająca zgniła kołobrzeska wiosna. I wtedy właśnie działa Plaża Zachodnia.

Ta wszechobecna kołobrzeska zgnilizna, nie mogła nie mieć wpływu na repertuar muzyczny wydawnictw, które ukazały się dotąd pod szyldem Plaży. Eksperyment, elektronika, post rock. Na początku działalności dość szeroko definiowaliśmy zakres naszych gatunkowych zainteresowań. Dzisiaj właściwsze byłoby określenie muzyka eksperymentalna. Interesuje nas eksperyment niezależnie od gatunku w ramach jakiego się odbywa. Tak więc obecnie trudno przewidzieć co jeszcze przyniosą w tej materii kolejne wydawnictwa Plaży Zachodniej. Co do tego możemy być spokojni, bo dotychczasowe propozycje labelu prezentują się bardzo zachęcająco.

MOTHERTAPE - "Problems with talking to Aliens" (2015)

Duet kołobrzeskich "słoików" (Marka Kasprzaka i Macieja Jaciuka) na inaugurację wydawnictwa zgotował eksperymentalny (zgodnie z profilem labelu) kolaż. Twórcy zarzucają nas prawdziwą lawiną pomysłów. Gęstwiny sampli; industrialny, podskórny szmer; głębokie ambientowe i dubowe przestrzenie; cyfrowe i analogowe trzaski, brzmieniowe usterki; preparowane wokalizy; fragmenty wyrwanych z ulicy rozmów; niespodziewane objawienia instrumentów akustycznych; kulejący rytm; powolne tempa. Okazuje się że z tej, wydawać by się mogło, chaotycznej plątaniny wyłania się sprawnie działająca transowa maszyna. Deliryczne mantry "Problems with talking to Aliens" intensywnie nasycone samplami, uwodzą surrealistycznym odrealnieniem. To melancholijna podróż w mroczne zakamarki podświadomości. Gęsty, hipnotyczny trip, rozedrgany niczym pulsujące światło dream machine Burroughsa i Gysina.

30 KILO SŁOŃCA - st. (2015)

W przypadku projektu 30 kilo słońca (Marek Sadowski, Maciek Jaciuk, Robert Demidziuk) eksperyment odbywa się na kanwie gatunków gitarowych. Rock garażowy, post rock, yass, avant rock. 30KS zabierają nas w sentymentalny rejs do Trójmiasta i Bydgoszczy końcówki lat 90tych (choć pojawiają się i współczesne odniesienia). Wyraźnie unosi się tu duch yassowej swobody, naznaczony eklektyzmem, bezkompromisowością i odwagą artystyczną. Słychać tu zarówno echa melodyjnego Something Like Elvis, muzyczne szaleństwo i dynamikę Ścianki; czy dekadencki urok Kobiet. Z kolei autorstwo i wykonanie kompozycji "Ylem", w której zawiesiste ambientowe plamy są tłem dla dźwięczenia perkusjonaliów, impresji gitarowych przesterów, oraz narracyjnej trąbki Marka Sadowskiego, można by w ciemno przypisać kolektywowi Innercity Ensemble. Muzykę 30KS cechuje niezwykła otwartość estetyczna i lekkość z jaką sięgają po kolejne stylistyki, aby zaadaptować je w bliskiej sobie konwencji bezpretensjonalnego garażowego grania.

AK UKI - st. (2015)

Nie da się słowami objąć i nazwać estetyki, w której poruszają się składy "członu założycielskiego" Plaży Zachodniej. To szereg stylistyk i gatunkowych cytatów podany w mniej, lub bardziej impresyjnej formie. Do tej drugiej z pewnością należy zaliczyć projekt Ak Uki w składzie: Marek Kasprzak, Maciek Jaciuk, Robert Demidziuk. Ich pochodząca z końca ubiegłego roku płyta to w zasadzie próba połączenia ambientowych preparacji Mothertape, z gitarowymi naleciałościami 30 kilo słońca, z przewagą tych pierwszych. Narracja jest tutaj dość swobodna oparta na dubowej pulsacji i przestrzennych pogłosach. Gitara Demidziuka ogranicza się do rzadkich sonorystycznych ozdobników. Znów obecny jest szeroki magazyn sampli i koślawych, ciężkich rytmów, czasem podkręconych jazzującym basem. Album został nasycony feerią muzycznych artefaktów, pourywanych wątków, których naprzemienność narzuca linearny przebieg dźwiękowej fabuły. Raz zaprezentowane patenty zostają zastąpione kolejnymi, których tożsamości nawet nie jesteśmy w stanie rozszyfrować. Dzieje się tu na tyle dużo, że momentami można stracić rozeznanie obserwując wirującą samplodeliczną karuzelę Ak Uki.  Całość jednak doskonale spaja sugestywny odrealniony nastrój.

W kolejnym wpisie recenzja najnowszej premiery Plaży Zachodniej STECZKOWSKI - MEŁECH "2+7 = nie wiem".