Nie pamiętam, aby w ostatnich latach ktokolwiek wywodzący się z kultury niezależnej stworzył tak wyrazisty i przekonujący koncept artystyczny jak 88 i Piernikowski. Figurę świadomego blokersa, który swą głęboką wrażliwość świata, doświadczenie życiowe i bystrą obserwację rzeczywistości ubiera z dezynwolturą w osiedlowy żargon, zjawiskowo łącząc prymitywizm słowa i artykulacji z przenikliwą, wyrafinowaną i wielopoziomową refleksją. Zaszokowani krytycy i recenzenci długo nie potrafili poradzić sobie z „Orientem” i synoską (pisownia oryginalna zapożyczona od zespołu) mitologią, deliberując nad autentycznością ekspresji duetu. Beka? Ironia? Żart? Stylizacja? Dorosłe chłopy, bawią się w blokersów? Tymczasem mit tężał wśród oczarowanej publiczności, dodatkowo potęgowany zapadającymi w pamięć występami na żywo, oraz doskonale zdyskontowany solowymi albumami 88 i Piernika. Nomenklatura synoska zdążyła przeniknąć w obieg wyznawców „Orientu”, co stało się ukoronowaniem mitu. „Sen”, ten mit subtelnie utrwala, uzupełnia jego szczeliny i wprowadza kilka nowych elementów, choć w skutek oswojenia z synoską estetyką jest też silniej wystawiony na twórczą erozję i powolne ulatnianie się esencji.
Mitotwórczy „Orient” określał wyraźnie tożsamość swoich bohaterów. Stąd warstwa literacka dotykała ukonstytuowania Synów w świecie; określenia terytorium („Orientuj się”), wskazania życiowych priorytetów („Babcia”, „Heavy”, „WSR”), wrogów („Wkurw”, „Stoję”) i kodów komunikacji („hitykamienie”, „włanczaj”, „orientuj się”). Reasumując, opowiadała na pytania; kim są Syny („Orientuj się”, „Złe Znaki”) i w co wierzą („Hitykamienie”). We „Śnie” teksty Piernikowskiego w większości nadal pozostają znakomite („Nag Champa”, „Synoskie sny”, „Bluzy Kangury”, „Wiersze”, „S.O.S.”) jednak ich waga jest chwilami błaha, mniej fundamentalna dla synoskiej tożsamości. Tym razem Syny nawijają m.in. o kupowaniu wytwornicy dymu, bluzach z kapturem, pisaniu wierszy, a także o miłości, zaś do szerszego obiegu za ich sprawą powróci zapewne określenie „białasy”. Na nowej płycie nadal roi się od synoskich, perlistych punchów i bon motów („ponoć białasom odbierają tlen / Ja się pytam jaki tlen / my od lat bez tlenu całą noc cały dzień”, „białas chce być suchy marzą mu się dobre ciuchy”; „bluzy kangury, daszki, kaptury / chuj nas obchodzi co leci z góry”, „białasie! ja się w domu bawię ciszą, kiedy na ścianie chuje dla mnie wersy piszą”, „jak moknąć to kurwa ze stylem”, „... kupuję całą ryzę pachnącej różami papeterii / teraz siedzę piszę wiersze / o miłości wiersze / a Ty jeb się”, „mamy w chuj, w chuj dużo miłości w chuj, dużo miłości w chuj”) - w ogóle „Bluzy kangury”, czy poetyckie „Wiersze” i „S.O.S.” to jeden wielki błyskotliwy bon mot. Natomiast sam przekaz i jego wyrazistość, tak mocna na debiucie, nieco się utlenia. Tematy i ich dramaturgia nie są tak przeszywające jak na „Świnoujściu”, „Babci”, czy „WSR”, zagęszczenie słów rzadsze, a niektóre strofy sprawiają wrażenie odpuszczonych, dopisanych od niechcenia („Kiedyś byliśmy królami”, „Nie testuj Białasa”, „Mój Ruch”). Na nowej płycie Syny częściej bywają refleksyjni i puszczają oko w kierunku publiczności. Ich wizerunek ubranych na czarno skąpanych w kłębach dymu Antari M-10 ziomali, trzymających dystans do otoczenia wyrażony na „Oriencie” postawą „Stoję, a wszystkie chuje dookoła biegną”, we „Śnie” jest z humorem poluzowany. Od pierwszego numeru (znakomity „Nag Champa”) „Sen”jest po prostu często zabawna i dzieje się to w sposób nieironiczny, co jest zupełnie odmienne w porównaniu z recepcją „Orientu”, gdzie ironia funkcjonowała głównie w interpretacjach niektórych dziennikarzy muzycznych.
Warstwa muzyczna nowej płyty również zdaje się być bardziej refleksyjna, niż agresywna; zaciągnięta pasmem melancholii. Jednak podobnie jak w przypadku „Grudy” 1988, to absolutne arcydzieło, które w przypadku „Snu” udanie odciąga słuchacza od tych słabszych tekstowych momentów („Kiedyś byliśmy królami”, „Nie testuj Białasa”). Analogowe rozmyte brzmienia, oldskulowe, przysadziste perkusjonalia, gęste basy, zaszumiała akustyka, pulsująca, bardzo plastyczna dynamika rytmów, unikalny smak kwaśnych, rezonujących klawisz i znakomite żeńskie podkładki wokalne. Inspiracji można by doszukiwać się zarówno wśród kosmicznych, syntezatorowych pejzaży Vangelisa, serialowych tematów Jana Hammera, jak i w kalifornijskim g-funku. Abstrakcyjny finał „BSJ”, który dla Bartka Chacińskiego okazał się niepotrzebny, to wisienka na torcie „Snu”; wyjątkowy popis beatmakerskich umiejętności i abstrakcyjnej wyobraźni dźwiękowej 1988.
Dla kogo są zatem Syny? To pytanie pozostaje aktualne właściwie od premiery „Orientu”. Syny to rap dla tych, którym ulewa się przy słuchaniu szowinistycznych nawijek i gangsterskich przechwałek Oskara z Pro8l3mu, czy salonowych, powierzchownych wersów Taco Hemingwaya. Syny co prawda meandrują między galerią, a ulicą, ale jednocześnie ich twórczość wciąż pozostaje bliższa blokowiskom, niż modnym przestrzeniom klubowym, które zawłaszczył sobie współczesny hip-hop, oferujący muzykę i rap dla nowej bananowej młodzieży; karmiący słuchaczy aspiracjami wychodzącymi poza możliwości przeciętnego osiedlowego słuchacza („białasa”). Tak jak polski rap wstydzi się dziś osiedla, aspirując do splendoru klubów, domów, zagranicznych wojaży i dobrych samochodów, tak Syny pozostają na straży undergroundu. Jednak za sprawą przywiązania do rapowych korzeni, oraz ze względu na korzenie swojej twórczości na ośce raczej pozostaną awangardą. To część tragiczna ich mitu, syndrom wiecznego niedopasowania do środowiska, którego czują się (są) częścią, i z drugiej strony fanatycznego uwielbienia w środowiskach niezależnych i artystycznych.
Choć uważam, że potencjał mitotwórczy wcale nie został dostatecznie wyczerpany, Syny kończą powoli ze stroszeniem piór i stawaniem okoniem. Puszczają oko i wrzucają na luz, skłaniając się ku wrażliwości, poezji, miłości. Czy następnym krokiem będzie wzięcie w nawias „białasów”, burzenie mitu? Wyzwanie kolejnego albumu z pewnością wydaje się jeszcze większe.
SYNY „Sen”
2018, Latarnia Rec.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz