poniedziałek, 25 listopada 2013

The Thing pręży muskuły / The Thing - "Boot!"

"Boot!" to żywioł. To wyzwanie, które poddaje słuchacza brutalnej próbie zmierzenia się z granicami
własnego postrzegania i przyswajania muzyki. To bezkompromisowa wymiana ciosów w wadze ciężkiej, gdzie słuchacz pozostaje jedynie bezbronnym sparingpartnerem, przyjmującym ciężkie ciosy od trzech solidnych zawodników. Ci zawodnicy z których każdy posiada syndrom hiperaktywności twórczej; to Mats Gustafsson (saksofony),  Ingebrigt Håker Flaten (bas elektryczny), oraz Paal Nilssen-Love (perkusja).  Nazywają się The Thing i właśnie ukazał się ich najnowszy album "Boot!"

"Boot!" wrzuca nas w sam środek skandynawskiego żywiołu, w wir apokaliptycznej zagłady. Poraża i zachwyca brutalną mocą jazzu i swoistym rozumieniem piękna jako niszczycielskiej mocy. Nie od parady okładka albumu przedstawia prężący się biceps, bowiem Gustafsson i spółka proponują słuchaczom porażający pokaz bezceremonialnej, ale i wyrafinowanej siły. Muzycy pomimo fizjonomii skandynawskich drwali z dźwiękowego ekstremum uczynili sztukę, a ich muzyka nie ma w sobie odrobiny nachalnej toporności. Ich wyrafinowane podejście i szacunek do jazzowej i rockowej tradycji uwidaczniają wątki melodyczne i cytaty, z klasyków, które wraz z elementem improwizacyjnym zostają ubrane w garnitur ekstremalnej ekspresji i skatalizowane w formie muzycznej apokalipsy. Jak szczera jest ta ekspresja muzyków słychać choćby w atawistycznych pokrzykiwaniach lidera, który bojowymi wrzaskami zagrzewa swój zespół do gry / walki.

Choć nowa płyta The Thing jest po części wynikiem inspiracji jazzowymi klasykami Coltrane'm ("India") i Ellington'em ("Heaven"), to jest albumem paradoksalnie mniej jazzowym niż poprzednia ich produkcja "Mono" (2011). Od poprzedniczki różni ją również to, że mniej operuje nastrojowymi kontrastami ograniczając swą wizję jazzu do jednolitego rockowo-garażowego brzmienia. Doskonale słychać to nie tylko w punkowo-noisowych obłąkańczych odjazdach Gustafssona, którego deliryczny saksofon chwilami osiąga rejestry niebezpieczne dla ludzkiego słuchu, ale przede wszystkim w rzężącym w tle, przesterowanym elektrycznym basie Flaten'a i grindecore'owej perkusji Nilssen-Lowe'a. 

Postrzeganie "Boot!" wydaje się jeszcze ciekawsze z perspektywy zerkania na album przez pryzmat  koncertu skandynawskiego tria, który przeszło miesiąc temu odbył się w warszawskim Pardon To Tu. Występ, który zatrząsł w posadach stołeczną klubokawiarnią, pomimo potęgi brzmienia wypada przy studyjnym nagraniu niczym dziecinna igraszka. W trakcie pasjonującego koncertu The Thing, z wyczuciem adekwatnym dramaturgii klubowego setu przeplatali kawalkady brutalnej jazzcore'owej siły elementami wręcz "tanecznymi", czy kameralnymi. Na "Boot!" nie ma taryfy ulgowej, nie ma kokietowania słuchacza. Wszelkie fragmenty melodyczne zostają przytłoczone tak ciężkim brzmieniem, że nie sposób wziąć oddechu aby przynieść sobie choć chwilową ulgę. Elektryczny bas Flaten'a, który w trakcie koncertu pełnił funkcję porządkującą i dynamizującą kompozycję dla rozimprowizowanych kolegów, na "Boot!" staje się metaliczną, meandrującą fakturą pełną kaleczących opiłków i zadziorów, która nadaje chropowaty i zardzewiały odcień brzmieniu utworów. Z kolei Nilssen-Lowe, który w Pardon To Tu brawurowo operował szeroką paletą perkusyjnych środków wyrazu (momentami o zacięciu stricte sonorystycznym) zbombardował album precyzyjnymi i monumentalnymi kawalkadami o dynamice pocisków artyleryjskich. Tylko energię Gustafssona (dla którego instrument wydaje się zbyt skromnym narzędziem do pełnego wyrażenia swojej improwizatorskiej ekspresji) można w skali 1:1 przenieść z występu w Pardon To Tu bezpośrednio na płytę "Boot!"

The Thing stawiają sobie za cel przekroczenie zarówno swoich improwizatorskich możliwości, jak i przesunięcie granic jazzowego postrzegania w rejony zarezerwowane dotąd głównie dla muzyki metalowej, czy ekstremalnej, noisowej elektroniki. 
Łatwo odbić się od tej intensywnej i nasyconej dźwiękowym ekstremum płyty, podkulić ogon wobec jej bezceremonialnej siły. Łatwo jej przypiąć łatkę muzycznej rzeźni i dźwiękowego pandemonium. Sęk jednak w tym, że ten rodzaj ekspresji, którą ukochali sobie członkowie zespołu pozwala otrząsnąć się z codziennego letargu współczesnej zbanalizowanej i opresyjnej audiosfery.


THE THING - "Boot!"
2013 The Thing Records





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz