niedziela, 11 maja 2014

Brutalizm, czyli piękno szpetoty / Eric Holm + Peder Mannerfelt + The Body + Perc

Brutalizm magiczny - malowniczy oksymoron użyty przez Kubę Ziołka do opisu wykonywanej przez siebie muzyki, jakkolwiek wiele mówi o naturze jego kompozycji, to jednak wynaturza samo pojęcie brutalizmu, który w swojej istocie nie ma nic wspólnego z magią, nostalgią, nastrojowością, namiętnością, czy sentymentalizmem. Wymienione kategorie wyrażają słabość jednostki ludzkiej, jej ułomności, których brutalizm nie toleruje. Jest zatem brutalizm w pełni wykalkulowany i totalny w swojej ekspresji. Nie bierze jeńców i nie uznaje kompromisów.

W ujęciu architektonicznym Le Corbusiera brutalizm miał być estetyką socjalną i użytkową, jednak utopijna idea przełożona na rzeczywistość szybko uległa inflacji i wypaczeniu obradzając realizacjami zimnymi i odhumanizowanymi. Określenie brut  (z francuskiego: surowy), w terminie architektonicznym oznaczał na dobrą sprawę betonowy, przytłaczający monolit. Trudno zatem wyobrazić sobie, aby mieszkańcy/użytkownicy "brutali" mogli się łatwo oswoić i zaadaptować w tak trudnych warunkach. Jako kategoria społeczna brutalizm poniósł porażkę, w kategorii estetycznej jego specyficzne piękno do dziś wywołuje ciarki na plecach i perwersyjną przyjemność obcowania z surowością materii, objawiającej się mocnym gestem i bezkompromisową narracją.

Jeśli szukać by muzycznych nawiązań do tego zawstydzającego i pasjonującego zarazem nurtu architektury, największego sprzymierzeńca znajdziemy w estetyce industrialu. Z pozoru ideowo sprzeczne ze sobą kategorie; jedna w założeniach prospołeczna, druga antymieszczańska i kontestacyjna osiągają podobieństwo w elementach ekspresji i rezultatach jakie odnoszą. Monolityczne płaszczyzny, chropowate faktury, surowość, brak funkcji ozdobnych, obnażanie wnętrzności, masywność, powtarzalność i brud mogą być wymienione zarówno jako cechy architektury, jak i muzyki (antymuzyki). Rezultatem użytych środków jest zaś drastyczny manifest skrajnej dehumanizacji, przytłaczającej monotonii, a w końcu dewastacji i degradacji, które w swej "pięknej szpetocie" ulegają perwersyjnej estetyzacji, wywołując kulturowy szok.

Ponad czterdzieści lat po narodzinach nurtu dźwiękowej obskury, estetyki postindustrialne mocno flirtujące z elementami techno, czy (i) metalu po raz kolejny nabierają znaczenia jednego z najbardziej intrygujących wątków współczesnej muzycznej awangardy. Tym razem inspiracja do snucia ekstremalnych mariaży wyszła ze strony artystów reprezentujących eksperymentalną gałąź muzyki elektronicznej, którzy zaadaptowali poetykę industrialnej szpetoty i zasymilowali ją z brutalizmem i bezkompromisowością wywodzącymi się z muzyki techno. Demdike Stare, Emptyset, Vatican Shadow, Lucy, Tommy Four Seven (by wymienić tylko tych najpopularniejszych) kładli fundamenty pod estetykę obskury i brutalności zbudowanej z odpadów techno, industrialu, ambientu, metalu, elektroniki, czy elektroakustyki.
O tym, że nurt cieszy się coraz większym zainteresowaniem słuchaczy, a ukazujące się w jego ramach produkcje współczesnego muzycznego brutalizmu wciąż wydają się być pasjonującym studium przemocy dźwiękowej (objawiającej się potęgą brzmienia, marginalizacją melodii, szorstkością faktur, beznamiętną maszynową powtarzalnością, brudem, dekonstrukcją, opresyjnością, czy afirmacją szpetoty) świadczyć może kilka przeze mnie wybranych na tą okoliczność tegorocznych premier, z których każda zrodzona została z odmiennych inspiracji, ale wszystkie stawiają brutalny opór kulturze masowej.



ERIC HOLM - "Andøya" / Subtext Recordings / 2014

Źródłem dźwiękowego natchnienia dla Amerykanina Eric'a Holm'a w kreśleniu odhumanizowanych, abstrakcyjnych kompozycji są nagrania terenowe zarejestrowane na totalnym odludziu wyspy Andøya, położonej na norweskim archipelagu Vesteralen leżącym w odległości 300 km od koła biegunowego. Wydawniczy debiut Holm'a wydany przez bristolski label Subtext - matecznik tak surowych i bezkompromisowych brzmieniowo projektów jak Emptyset, czy Rolly Poter - to zbiór sześciu zimnych jak lody Arktyki kompozycji, całkowicie pozbawionych waloru melodycznego.
Odgłosy pękającego lodu, szum polarnego wiatru, echa tektonicznych wyziewów zamknięte w ramy kilkusekundowych sampli, chropowate faktury, przyduszająca potęga basowego brzmienia, zardzewiałe glitche, snujące się kruche jak płatek śniegu mikro-ornamenty, echa dudniących pogłosów zarejestrowane podczas długich, bezludnych, polarnych nocy to jedynie część arsenału jaki zebrał, zmodyfikował i zaaranżował w beznamiętne, mroźne kolaże Eric Holm.
Głównym elementem "Andøya" (jak przystało na produkcje sygnowane logiem Subtext) jest monstrualna w brzmieniu, tektoniczna rytmika wymierzająca słuchaczowi sążniste razy. Echo i pogłosy mające wypiętrzyć i estetyzować zjawiskowość brutalnych pomruków eksponują dźwięczną toporność sub-basowych tąpnięć, tworząc masywną dźwiękową strukturę. Holm funduje słuchaczom pulsujący, chrzęszczący, smolisty harsch, który jest ilustracją ostrego polarnego klimatu. Umieszczony na telegraficznym słupie kontaktowy mikrofon staje się niemym świadkiem w wyizolowanej z cywilizacyjnych dźwięków przestrzeni, zaś wytężone ucho producenta - które musi odzwyczaić się od codziennego zgiełku - złaknione wyłapuje najmniejsze szmery wydobywane jedynie mocą natury. Można sobie wyobrazić jak szczegółowym zadaniem musiało być odsłuchiwanie materiału źródłowego w poszukiwaniu detali, których obecność w materiale końcowym musiała zostać produkcyjnie zwielokrotniona, aby wydobyć z nich potęgę niewidzialnego i ledwo słyszalnego. "Andøya" to intrygująca parabola przekształcania natury w kulturę, transgresji sił przyrody w przemysłową/industrialną maszynerię, w której dokonuje się brutalna ekspansja hałasu.

Koncepcja Amerykanina przypomina legendarną realizację nagrań jaskiniowych Lustmord'a, prowadzoną w równie wymagających zakątkach globu. Jednak Holm swoimi preparacjami nie ewokuje majestatycznych dźwiękowych przeżyć i spirytystycznych uniesień, lecz ze smakiem i wielkim animuszem zagęszcza narrację aby zahipnotyzować słuchaczy post-technowym nerwem. Brzmieniowy brud i motoryczna repetycja mają tak silną moc wprowadzania w trans, że wywołują stan zatracenia się w przytłaczającej kawalkadzie sugestywnie skomponowanych hałasów.

PEDER MANNERFELT - "Lines Describing Circles" / Digitalis Recordings / 2014


Zbliżone do Holm'a rezultaty uzyskuje Peder Mannerfelt na swoim sygnowanym własnym nazwiskiem debiucie, wydanym dla jednego z moich ulubionych labeli Digitalis Recordings. Szwed rozpoznawany dotychczas jako członek Roll The Dice, współpracownik Fever Ray, czy twórca solowego projektu The Subliminal Kid tym razem na "Lines Describing Circles" rozciąga przed słuchaczami destrukcyjną, narastającą post industrialną zawieruchę. Zgiełk maszyn, głuche tąpnięcia stopy, brudne syntezatorowe arpeggia, harsch'owa estetyka o surowym sznycie post techno nasuwa skojarzenia z mrocznym ambientem The Haxan Cloack, a momentami nawet z epickim brutalizmem Bena Frosta. Również w tym materiale odbija się fascynacja estetyką odhumanizowanego techno celebrującego gniewne i szorstkie faktury kołatajacych basów, poprzecinane sygnałami alarmów zapętlonych w nieznośnie wynaturzone repetycje. Motywem centralnym "Lines Describing Circles" zdają się być kompozycje "Alpha Waves", w którym głęboko brzmiące pady syntezatorów (charakterystyczne dla Digitalis) ewoluują w drapieżne arpeggia i zaczepne rave macabre; frenetyczny "Dervish" zniewalający transową motoryką, surowym brzmieniem i kwaśnym, piskliwym loopem; oraz "Nihilist 87" zapis odgłosów rodem z maszynowego parku.

Mannerfelt w sposób świadomy sięga do rezerwuaru industrialnych brzmień i ekspresji. Jego solowy album jawi się niczym post apokaliptyczne requiem napędzane transową motoryką, chłodem maszyn, tętnieniem wyładowań, kawalkadą zgrzytów, czy dusznością atmosfer w pozbawionym ludzkiej obecności rachitycznym krajobrazie. Intensyfikacja użytych środków dźwiękowej opresji w postaci wszelkiej maści chrobotów, metalicznych uderzeń, wibrujących hałasów, odgłosów placów budów (czy raczej rozbiórek) zostaje starannie zaaranżowana w gęstą, schizofreniczną strukturę. Statyczny, kroczący, rytm, piętrzące się maszynerie, osiągają ekstremalne i niepokojące piękno skorodowanych maszyn targanych konwulsją mechanicznego baletu. 

THE BODY - "I Shall Die Here" / Rvng Intl. / 2014

Na pierwszy rzut oka paradoksem jest zamieszczanie w towarzystwie elektronicznych brutalistów, obchodzącego swoje dziesięciolecie doom metalowego projektu The Body. Jednak co najmniej dwie przyczyny wyjaśniają ten rzekomy dysonans, oraz dowodzą, że zespół poszerza pole swoich muzycznych poszukiwań otwarcie flirtując z elektroniką. Po pierwsze; wydawcą tego albumu jest Rvng Intl. jeden z najciekawszych obecnie amerykańskich niezależnych labeli o progresywnym i otwartym na improwizację profilu wydawniczym, oraz szerokiej muzycznej eksploracji (Gardland, Blondes, Holly Herndon, Maxmillion Dunbar, Stellar Om Source). Po drugie; do nagrania "I Shall Die Here" duet zaprosił Bobby'ego Krlic'a (The Haxan Cloack), którego zadaniem było niepokorną sludge'ową ekspresję The Body przełożyć w formę elektronicznej artykulacji, z zachowaniem ultra mrocznego i ekstremalnego charakteru nagrań. 
Jakkolwiek dewastująca energia została zachowana i pod postacią dronującej gitary, zwalistej perkusji, potężnych ultra basowych bitów, ekstremalnego growlu wokalisty Chip King'a, eksplodujących przesterów ściera słuchaczy w proch, to odnoszę wrażenie, że kompozycje The Body straciły nieco ze swojej spontaniczności i różnorodności poprzednich albumów. Haxan Cloack, zadbał tu przede wszystkim o dramaturgię, szorstkie ziarno cyfrowych faktur (wydobyte masteringiem Rashada Beckera), elektroniczne tła, czy brzmienie instrumentów akustycznych. Stając jednak przed wyzwaniem wyprodukowania najmroczniejszego i najbardziej brutalnego dźwiękowego szaleństwa, apogeum radykalizmu, zaburzył nieco proporcje, przez co w "I Shall Die Here" wyczuwalna staje się kakofonia, oraz niezamierzona woń groteski objawiającej się głównie afektowanym prężeniem muskułów, w celu stworzenia prawdziwej "brązowej nuty".

PERC - "The Power And the Glory" / Perc Trax / 2014
 
Wydana w lutym tego roku płyta Alistair'a Wells'a nie uznaje kompromisów. To techno zainfekowane wirusem industrialnego zgiełku i estetyką noise. Bezkompromisowa mieszanka intensyfikująca wrażenia estetyczne do ekstremalnego, ekstatycznego stanu. Szkocki producent z perwersyjną zaciętością realizuje swój koncept eksponując zjawiskowy urok brutalnego brzmienia, obskury ekstremalnych przesterów, granicznego  napięcia na styku szaleństwa i euforii. Z przytłaczających metalicznych, ziarnistych faktur i obszarpanych ścian hałasu wyłaniają się elementy bardziej konwencjonalne kompozycyjnie, jak choćby rytmika przybierająca metrum raz motorycznego techno, a innym razem tępego połamanego electro. Perc radykalnie rezygnuje z użycia elementów melodycznych, czy ilustracyjnych, nie licząc upiornych raveowych akordów, które na wskroś przewiercają industrialny monolit "The Power And the Glory".


Eric Holm - Stave from Subtext Recordings on Vimeo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz