Piotr Kurek to artysta, dla którego muzyki próżno szukać estetycznych szufladek. Jego niepodrabialny styl nie pozostawia wątpliwości, że mamy do czynienia właśnie z jego nagraniami. Skąd bierze się fenomen tego artysty? Z pewnością dużo w tym temacie zdradza jego najnowszy solowy projekt Heroiny i wydana dla Dunno płyta "Ahh-Ohh".
Dla wszystkich, którzy oczekiwali kontynuacji "Edeny", onirycznej, modularnej odysei Kurka spotkanie z Heroinami mogło zaskoczyć. Kto marzył, aby raz jeszcze zanurzyć się w pastelowych dźwiękach tej quasi operetki, musiał dość szybko zostać sprowadzony na ziemię prymitywnym brzmieniem automatu perkusyjnego i żałośnie zawodzącej gitary. Kto jednak uważnie śledził poczynania artysty, cofnie się w pamięci do roku 2006 i współtworzonego z Marcinem Stefańskim duetu Ślepcy. Wystarczy jedynie odtworzyć kompozycję "With Charles Bukowski On The Ride", aby uświadomić sobie, że pozornie karkołomny pomysł łączenia gitary z automatem perkusyjnym zakiełkował w głowie Kurka już dawno temu. "Ahh-Ohh" jest jednak czymś więcej niż powrotem (być może podświadomym) do pomysłu sprzed lat. Jest sumą muzycznych eksperymentów łączącą wątki, które od prawie dekady pojawiają się w unikalnej muzyce artysty.
Aż strach pomyśleć
co by się stało gdyby Kurek do dyspozycji miał, dajmy na to, zestaw piła i Kaos Pad. Nie
mam wątpliwości, że ze swoją wyobraźnią i poczuciem humoru wyszedłby nawet z takiej konfrontacji z tarczą, gdyż dla tego twórcy nawet najbardziej zaskakujące wyzwania stają się motorem napędowym grania. Do nagrywania płyty "Ahh-Ohh" Kurek przystąpił więc z autentyzmem prymitywisty, realizując swoją artystyczną wizję z tego co aktualnie znalazło się pod ręką. A że muzyk nie lubi powracać do instrumentów wykorzystanych przy realizacji wcześniejszych nagrań, tym razem ochoczo sięgnął po gitarę, na której, jak wspominał w jednym z wywiadów, grać nie potrafi, oraz po maszynę perkusyjną, którą ktoś podrzucił mu zupełnie przypadkowo. Sądząc po temperamencie i brzmieniu tych instrumentów Kurek najwyraźniej gitarę musiał zawinąć od Jandka, a automat od Legowelta.
Samo już zestawienie tych dwóch artystów może wydawać się kuriozalne, a jednak w kontekście płyty Heroin jest jak mniemam uzasadnione. "Ahh-Ohh" zaaranżowano na naiwne akordy pijanej gitary, jawnie drwiącej sobie z tonalności, oraz vintage'owe brzmienie perkusji, dopełniane kwasowym akompaniamentem syntezatorów. Kwintesencją ekspresji opartej na swobodnej zabawie konwencjami, oraz surrealistycznego podejścia Kurka do muzyki, a przy tym punktem kulminacyjnym krążka jest utwór "Braids" oraz tytułowa kompozycja "Ahh-Ohh". W krzywym zwierciadle migoczą tam zarówno echa Jandkowego country - bluesa, garażowej improwizacji spod znaku Sonic Youth, oraz muzyki klubowej o tanecznym potencjale. Dodatkowego smaczku temu szalonemu muzycznemu amalgamatowi dodaje charakterystyczna dla muzyki Kurka figlarna melodyka i skoczność, przywołująca na myśl formy ludowe. To właśnie te elementy kompozycji, podobnie jak na "Edenie" odpowiedzialne są za oryginalny styl artysty charakteryzujący się nieuchwytną narracją, intrygującymi plątaninami polifonii, oraz wszechobecnym nastrojem psychodelii.
Piotr Kurek podchodzi do muzyki ze śmiałą wizją i bez uprzedzeń. Udanie łączy wątki, o których balibyśmy się nawet pomyśleć. Jego twórczy entuzjazm w pełni udziela się słuchaczowi. "Ahh-Ohh" to
muzyka na rauszu, w pewnym sensie przaśna (zestawienie instrumentów), z
pewnością figlarna i pełna surrealistycznego dowcipu, ukrytego za kamienną powierzchownością, niczym u
Bustera Keatona. I podobnie jak w przypadku tego znakomitego komika, u Kurka nawet pastisz wypada niezwykle finezyjnie.
HEROINY - "Ahh-Ohh"
2015, Dunno
niedziela, 25 października 2015
wtorek, 13 października 2015
Między dźwiękami / Kolega Doriana - st
Kolega Doriana to muzyczny paradoks. Z jednej strony można z niego czytać jak z otwartej księgi z drugiej skrywa wiele tajemnic i niejednoznaczności.
Warstwy szumów, lepkie burdony, czy kanciaste glitch'e napotkać można niemal w każdym kolejnym wydawnictwie BDTA. Z kolei te drapieżne, hałaśliwe fundamenty na których oparty jest repertuar wytwórni z zepsutym zębem w logo, dość rzadko obecne są w jazzie. Do takiego spotkania jednak dochodzi na płycie wrocławskiego tria Kolega Doriana, oczywiście jeśli przyjmiemy a priori, że zestaw perkusja + elektronika (Jan Krukowski), gitara (Maurycy Wilczkiewicz) i saksofon (Matylda Gerber), oraz jedna kompozycja utrzymana stricte w duchu free daje nam legitymacje do nazywania muzyki zespołu jazzem.
Na płycie tria więcej hipnotycznych partii preparowanej elektroniki, długich pociągłych dźwięków, szemrzących hałasów, alchemicznych zewów i transowych akordów niż rwanej improwizowanej narracji, czy solowych popisów. Kolega Doriana brzmieniem i mglistą atmosferą sugeruje konotacje industrialne, zaś instrumentarium muzyków występuje jako jeden z nierzadkich zestawów w jazzie. Taka zbitka estetyk sugerować może szarpaną i dynamiczną narrację, tymczasem dokładnie rozplanowana dramaturgia wewnątrz kolejnych kompozycji jest zaskakująco stoicka i harmonijna. Sprawa nie jest oczywista, to pewne, bo wątki które spotykają się na płycie tria utrudniają próbę jednoznacznej identyfikacji całości. Ale przecież właśnie tego typu niepokorności oczekujemy od muzyki.
Materiał rozpoczyna kompozycja "Podobny do nocy", która mogłaby równie dobrze znaleźć się na ostatniej płycie Stefana Wesołowskiego, czy Alchimi, choćby ze względu na leniwą, liryczną melodię saksofonu meandrującą wśród szumów i wprowadzającą w zagadkowy klimat albumu. Kolejnym punktem dramaturgicznym "Kolegi Doriana" jest transowość ("Leventhal") która pobudza swą pulsacją, zacieśnia atmosferę oraz intensyfikuje doznania estetyczne. Dzieje się tak za sprawą szeleszczącej perkusji, która wraz z wibrującą gitarą nadaje kompozycji falującej struktury. Zgodnie z przewidywaniami co raz bardziej zagęszczone powtórzenia zmierzają do finałowego połączenia instrumentów w falę hałasu. Po niej następuje oczekiwana kulminacja, jawnie wpisująca się w idiom jazzowego free. Jeśli przypominacie sobie scenę w której Fred Madison, bohater "Zagubionej autostrady" czesze energetyczną solówkę na saksofonie to w pełni możecie sobie wyobrazić kompozycję "3". Po szybkim i mocnym popisie nic tak nie przykuje uwagi słuchacza jak zanurzenie w ciszy. Jest to też wstęp do sonorystycznej części płyty, brzmiący jak akompaniament towarzyszący buddyjskiemu rytuałowi. Z alchemicznego zawieszenia powoli wyłania się gitara frazująca jak u Noël'a Akchoté. Płytę wieńczy "138", skromne wyciszenie, co raz bardziej rozproszonych instrumentów.
Muszę przyznać, że mimo iż Kolega Doriana w każdym kolejnym utworze prowadzi mnie swoją narracją jak po sznurku, to niezrażony podążam za materiałem w zaangażowanym zasłuchaniu. Nie potrafię odmówić sobie przyjemności z następnych odsłuchów, bowiem prostota kompozycyjna, którą narzuciło sobie trio ma w sobie mnóstwo magnetyzmu, którego źródło tkwi prawdopodobnie w dusznej filmowej atmosferze powstałej na styku jazzu, ambientu i industrialu.
Za to zupełne zagadkowa wydaje się współpraca między muzykami. Jeśli chodzi o formę kompozycji, opartych w dużej mierze na repetycjach, w grze króluje dyscyplina, której mocno trzymają się instrumentaliści, jedynie rzadko pozwalający sobie na indywidualne popisy. Z artykulacji zespołu bije zaś dziwny chłód i matematyczna wręcz regularność rzadko spotykana w jazzowych jamach. Może to jedynie subiektywne wrażenie, ale w muzyce wrocławskiego tria wyczuwalny jest brak skrzenia między instrumentami (podkreślam; między instrumentami nie instrumentalistami), które wzajemnie się nie kokietują, nie stają ze sobą w szranki i nie stanowią dla siebie wsparcia. Zupełnie jakby każdy ze śladów nagrywany był osobno. Odnoszę jednak wrażenie, że zabieg ten został w pełni zaplanowany i z premedytacją wypacza pojęcie tzw. "chemii", będącej fundamentem zespołowej ekspresji opartej na duchowej synergii muzyków.
Członkowie Kolegi Doriana, bardzo umiejętnie pętają tropy nie uciekając się przy tym ani do dekonstrukcji, ani do wolnej improwizacji. Ich estetyka podporządkowana jest formalnej dyscyplinie. To muzyka chłodnych głów, ogrywana na zimno, bez emocji i z ascetyczną ekspresją. Bez indywidualnych szaleństw, przebojowości, brawury. To muzyka aseptyczna, która nie karmi się dzikim instynktem improwizacji, a skupieniem i powściągliwością instrumentalistów. To muzyka, która dzieje się nie w narracji nie w formie, ale pomiędzy dźwiękami w gęstej atmosferze pełnej kontemplacji i wyczekiwania. Czy to jazz, czy też nie to sprawa zupełnie drugorzędna. Z pewnością jednak to bardzo ciekawe doświadczenie.
KOLEGA DORIANA - st
2015, BDTA
Warstwy szumów, lepkie burdony, czy kanciaste glitch'e napotkać można niemal w każdym kolejnym wydawnictwie BDTA. Z kolei te drapieżne, hałaśliwe fundamenty na których oparty jest repertuar wytwórni z zepsutym zębem w logo, dość rzadko obecne są w jazzie. Do takiego spotkania jednak dochodzi na płycie wrocławskiego tria Kolega Doriana, oczywiście jeśli przyjmiemy a priori, że zestaw perkusja + elektronika (Jan Krukowski), gitara (Maurycy Wilczkiewicz) i saksofon (Matylda Gerber), oraz jedna kompozycja utrzymana stricte w duchu free daje nam legitymacje do nazywania muzyki zespołu jazzem.
Na płycie tria więcej hipnotycznych partii preparowanej elektroniki, długich pociągłych dźwięków, szemrzących hałasów, alchemicznych zewów i transowych akordów niż rwanej improwizowanej narracji, czy solowych popisów. Kolega Doriana brzmieniem i mglistą atmosferą sugeruje konotacje industrialne, zaś instrumentarium muzyków występuje jako jeden z nierzadkich zestawów w jazzie. Taka zbitka estetyk sugerować może szarpaną i dynamiczną narrację, tymczasem dokładnie rozplanowana dramaturgia wewnątrz kolejnych kompozycji jest zaskakująco stoicka i harmonijna. Sprawa nie jest oczywista, to pewne, bo wątki które spotykają się na płycie tria utrudniają próbę jednoznacznej identyfikacji całości. Ale przecież właśnie tego typu niepokorności oczekujemy od muzyki.
Materiał rozpoczyna kompozycja "Podobny do nocy", która mogłaby równie dobrze znaleźć się na ostatniej płycie Stefana Wesołowskiego, czy Alchimi, choćby ze względu na leniwą, liryczną melodię saksofonu meandrującą wśród szumów i wprowadzającą w zagadkowy klimat albumu. Kolejnym punktem dramaturgicznym "Kolegi Doriana" jest transowość ("Leventhal") która pobudza swą pulsacją, zacieśnia atmosferę oraz intensyfikuje doznania estetyczne. Dzieje się tak za sprawą szeleszczącej perkusji, która wraz z wibrującą gitarą nadaje kompozycji falującej struktury. Zgodnie z przewidywaniami co raz bardziej zagęszczone powtórzenia zmierzają do finałowego połączenia instrumentów w falę hałasu. Po niej następuje oczekiwana kulminacja, jawnie wpisująca się w idiom jazzowego free. Jeśli przypominacie sobie scenę w której Fred Madison, bohater "Zagubionej autostrady" czesze energetyczną solówkę na saksofonie to w pełni możecie sobie wyobrazić kompozycję "3". Po szybkim i mocnym popisie nic tak nie przykuje uwagi słuchacza jak zanurzenie w ciszy. Jest to też wstęp do sonorystycznej części płyty, brzmiący jak akompaniament towarzyszący buddyjskiemu rytuałowi. Z alchemicznego zawieszenia powoli wyłania się gitara frazująca jak u Noël'a Akchoté. Płytę wieńczy "138", skromne wyciszenie, co raz bardziej rozproszonych instrumentów.
Muszę przyznać, że mimo iż Kolega Doriana w każdym kolejnym utworze prowadzi mnie swoją narracją jak po sznurku, to niezrażony podążam za materiałem w zaangażowanym zasłuchaniu. Nie potrafię odmówić sobie przyjemności z następnych odsłuchów, bowiem prostota kompozycyjna, którą narzuciło sobie trio ma w sobie mnóstwo magnetyzmu, którego źródło tkwi prawdopodobnie w dusznej filmowej atmosferze powstałej na styku jazzu, ambientu i industrialu.
Za to zupełne zagadkowa wydaje się współpraca między muzykami. Jeśli chodzi o formę kompozycji, opartych w dużej mierze na repetycjach, w grze króluje dyscyplina, której mocno trzymają się instrumentaliści, jedynie rzadko pozwalający sobie na indywidualne popisy. Z artykulacji zespołu bije zaś dziwny chłód i matematyczna wręcz regularność rzadko spotykana w jazzowych jamach. Może to jedynie subiektywne wrażenie, ale w muzyce wrocławskiego tria wyczuwalny jest brak skrzenia między instrumentami (podkreślam; między instrumentami nie instrumentalistami), które wzajemnie się nie kokietują, nie stają ze sobą w szranki i nie stanowią dla siebie wsparcia. Zupełnie jakby każdy ze śladów nagrywany był osobno. Odnoszę jednak wrażenie, że zabieg ten został w pełni zaplanowany i z premedytacją wypacza pojęcie tzw. "chemii", będącej fundamentem zespołowej ekspresji opartej na duchowej synergii muzyków.
Członkowie Kolegi Doriana, bardzo umiejętnie pętają tropy nie uciekając się przy tym ani do dekonstrukcji, ani do wolnej improwizacji. Ich estetyka podporządkowana jest formalnej dyscyplinie. To muzyka chłodnych głów, ogrywana na zimno, bez emocji i z ascetyczną ekspresją. Bez indywidualnych szaleństw, przebojowości, brawury. To muzyka aseptyczna, która nie karmi się dzikim instynktem improwizacji, a skupieniem i powściągliwością instrumentalistów. To muzyka, która dzieje się nie w narracji nie w formie, ale pomiędzy dźwiękami w gęstej atmosferze pełnej kontemplacji i wyczekiwania. Czy to jazz, czy też nie to sprawa zupełnie drugorzędna. Z pewnością jednak to bardzo ciekawe doświadczenie.
KOLEGA DORIANA - st
2015, BDTA
niedziela, 4 października 2015
Dawca organów / Mazzmelancolié - st
Twórczego urodzaju Micromelancolié ciąg dalszy, choć tym razem to nie on będzie głównym bohaterem tego wpisu.
Nikogo kto śledzi poczynania producenta z Gliwic nie powinna dziwić nieustająca lawina wydawnictw Roberta Skrzyńskiego. Na przestrzeni zaledwie kilku ostatnich miesięcy jego nagrania zasiliły repertuar kolejnych polskich i zagranicznych labeli: m.in. Zoharum (duet z Sindre Bjerga), Wounded Knife, Pointless Geometry (jako Ixora), Audile Snow, BDTA, Seagrave.
Właściwie, oczekiwałem już jesiennej premiery nowego projektu Skrzyńskiego i Antoniny Nowackiej (WIDT, KiRK) przygotowanego do wydania w Requiem Records, kiedy to zupełnie niespodziewanie Wounded Knife zaskoczyło kasetą Mazzmelancolié. Jak łatwo domyślić się po nazwie wydawnictwo to jest kooperacją z Jerzym Mazzollem; projektem z kategorii dźwiękowego (e)mail artu. Panowie (jeszcze) nie spotkali się w studiu, a ich współpraca przebiegała jedynie korespondencyjnie.
Poniekąd dlatego, że muzyce (i warsztatowi) Roberta Skrzyńskiego poświęciłem w ostatnich miesiącach sporo czasu, poniekąd z innych przyczyn, o których przeczytacie dalej, na duet Mazzmelancolié postanowiłem spojrzeć z perspektywy Jerzego Mazzolla, który nie składając broni wciąż poszukuje nowych podniet i świeżej krwi. Współpraca ta wpisuje się bowiem w pewien kierunek, którym po powrocie z muzycznych zaświatów porusza się klarnecista. Mazzoll, co widoczne i słyszalne podąża z duchem czasu, z dużym animuszem zerkając w stronę nowych estetyk. W ich arkana wprowadzają go współpracownicy, dla których jeszcze pokolenie temu jako jedna najbardziej charyzmatycznych osobowości polskiego yassu pełnił rolę muzycznego idola ("Po roku 2000 klarnet Mazzolla stanowił dla mnie i kilku przyjaciół ścieżkę dźwiękową pod pełne wzruszeń studenckie prywatki oraz pod częste przeprowadzki, które były naturalną konsekwencją tych pierwszych" - pisze na swoim profilu FB Skrzyński).
Mazzoll w swoim flircie z producentami niezwiązanymi z jazzem, przypomina nieco wampiryczną figurę bohatera filmu"Tylko kochankowie przeżyją" Jima Jarmuscha. Odradza się po raz wtóry, obsesyjnie poszukuje nowych estetycznych doznań, a suma doświadczeń muzycznych zgromadzonych na przestrzeni epok pozwala mu adaptować się w nowych warunkach i zaskakiwać artystyczną mimikrą. Wyjściem z artystycznej trumny było dla Mazzolla spotkanie z Marcinem Dymiterem, rówieśnikiem z awangardowej niszy polskiej muzyki lat 90tych. Prace przy "Responsio Mortifera" (2012) przebiegały w podobny sposób co współpraca z Micromelancolié. Mazzoll otworzył swoje przepastne archiwa pozwalając z nich do woli czerpać i reinterpretować. Kolejnym przystankiem do "nieśmiertelności" był projekt Dwutysięczny (2013) Błażeja Króla, w którym Mazzoll wystąpił również jako dawca organów (wraz z Radkiem Dziubkiem i Wojtkiem Kucharczykiem), użytych do splecenia wielce udanego dźwiękowego "Jedwabnika". Kolejną ofiarą, z której klarnecista wyssał krew był Igor Pudło ze Skalpela, jednak z powodu wydawniczych perturbacji ich współpraca finalnie nie ujrzała światła dziennego. Również tegoroczna płyta projektu MazzSacre wydana dla Instant Records, pomimo że została nagrana w sposób iście ekwilibrystyczny przez pokaźny band, finalnie jest rezultatem producenckich wycięć i sklejeń w wykonaniu Echo Deal pracującego pod dyktando Jerzego Mazzolla. Po drodze wydarzył się epizod na płycie Artura Maćkowiaka i Grzegorza Pleszynskiego, gdzie wmontowana ścieżka klarnetu potęguje artystyczną wartość kompozycji. Teraz nadeszła pora na Roberta Skrzyńskiego, choć Mazzoll zdążył już donieść o kolejnych eksperymentach dźwiękowych prowadzonych tym razem wespół z Jerzym Przeździeckim.
Klarnecista niewątpliwie ma dobrą intuicję w doborze współpracowników, o czym świadczą pochlebne opinie z jakimi spotkały się powyższe realizacje. Trudno jednak nie ulec wrażeniu, że obecność artystyczna Mazzolla jest w nich zaskakująco bierna i niewspółmierna z artystyczną charyzmą i mistrzowskim warsztatem. Większość z wymienionych produkcji jest właściwie jedynie próbą adaptacji muzyki i idei rodem z lat 90 w aktualną estetykę. Twórczym remiksem, za którego rezultat większą odpowiedzialność ponoszą współautorzy niż sam klarnecista. Wkład Mazzolla zdaje się bowiem być, nie wiele większy niż kolaż autocytatów, choć trzeba uczciwie przyznać, że w jego przypadku jest akurat z czego cytować.
Właściwie z pominięciem MazzSacre, spotkania z kolejnymi projektami Mazzolla owocują ascetycznymi kompozycjami, utrzymanymi w kameralnych nastrojach i pozbawionymi wykonawczej brawury, czy dadaistycznego zacięcia tak charakterystycznego dla yassowego okresu gdańszczanina. Podobnie jest w przypadku projektu Mazzmelancolié. Skrzyński nie rewolucjonizuje Mazzolla, jedynie zagarnia od niego elementy potrzebne do budowania swoich charakterystycznych ambientowych paczworków. W zestaw mazzollowych sampli wchodzą zatem zarówno rytmiczne basowe pomruki klarnetu, jego dronująca wibracja, jak i bardziej melodyjne fragmenty, wraz z kultowymi cytatami na czele ("Ojczyzną naszą dobroć, dobroć, dobroć" w "B1"), które klarnecista używa jako swoją twórczą sygnaturę. Wszystkie te elementy Skrzyński z elegancją wplata w eteryczną, zaszumiałą i pełną dźwiękowych detali scenografię.
Mazzmelancolié nie jest wprawdzie brawurową próbą reinterpretacji idei Arhythmic Perfection, o jaką pokusił się choćby Marcin Dymiter, nie jest również pomnikiem wystawionym mistrzowi. Dla Skrzyńskiego to z pewnością nobilitacja nagrywać z legendą, zaś dla Mazzolla, świeża krew jest nieco sztucznym przedłużeniem muzycznej egzystencji. W związku z tym marzy mi się osobna wypowiedź Mazzolla, skrojona na miarę naszych czasów, być może czerpiąca właśnie z doświadczeń z ostatnich trzech lat, w których jego osobowość krzyżowała się z muzykami opierającymi ekspresję na poszukiwaniu i przekraczaniu kolejnych eksperymentalnych nisz. Coś co swoim zaangażowaniem i charyzmą nie pozostawiałoby żadnych wątpliwości co do studyjnej formy mistrza. Coś tak intensywnego jak mrożąca krew w żyłach adaptacja "Święta wiosny" nagrana wespół z Tomaszem Sroczyńskim. Propozycja, która ulokowałaby niekwestionowany talent i doświadczenie twórcy w nowym kontekście. Z pewnością Mazzoll należy bowiem do typu osobowości artystycznych od których wymaga się więcej i dla których ciągła ewolucja determinuje twórczą egzystencję.
MAZZMELANCOLIÉ - st
2015, Wounded Knife
Nikogo kto śledzi poczynania producenta z Gliwic nie powinna dziwić nieustająca lawina wydawnictw Roberta Skrzyńskiego. Na przestrzeni zaledwie kilku ostatnich miesięcy jego nagrania zasiliły repertuar kolejnych polskich i zagranicznych labeli: m.in. Zoharum (duet z Sindre Bjerga), Wounded Knife, Pointless Geometry (jako Ixora), Audile Snow, BDTA, Seagrave.
Właściwie, oczekiwałem już jesiennej premiery nowego projektu Skrzyńskiego i Antoniny Nowackiej (WIDT, KiRK) przygotowanego do wydania w Requiem Records, kiedy to zupełnie niespodziewanie Wounded Knife zaskoczyło kasetą Mazzmelancolié. Jak łatwo domyślić się po nazwie wydawnictwo to jest kooperacją z Jerzym Mazzollem; projektem z kategorii dźwiękowego (e)mail artu. Panowie (jeszcze) nie spotkali się w studiu, a ich współpraca przebiegała jedynie korespondencyjnie.
Poniekąd dlatego, że muzyce (i warsztatowi) Roberta Skrzyńskiego poświęciłem w ostatnich miesiącach sporo czasu, poniekąd z innych przyczyn, o których przeczytacie dalej, na duet Mazzmelancolié postanowiłem spojrzeć z perspektywy Jerzego Mazzolla, który nie składając broni wciąż poszukuje nowych podniet i świeżej krwi. Współpraca ta wpisuje się bowiem w pewien kierunek, którym po powrocie z muzycznych zaświatów porusza się klarnecista. Mazzoll, co widoczne i słyszalne podąża z duchem czasu, z dużym animuszem zerkając w stronę nowych estetyk. W ich arkana wprowadzają go współpracownicy, dla których jeszcze pokolenie temu jako jedna najbardziej charyzmatycznych osobowości polskiego yassu pełnił rolę muzycznego idola ("Po roku 2000 klarnet Mazzolla stanowił dla mnie i kilku przyjaciół ścieżkę dźwiękową pod pełne wzruszeń studenckie prywatki oraz pod częste przeprowadzki, które były naturalną konsekwencją tych pierwszych" - pisze na swoim profilu FB Skrzyński).
Mazzoll w swoim flircie z producentami niezwiązanymi z jazzem, przypomina nieco wampiryczną figurę bohatera filmu"Tylko kochankowie przeżyją" Jima Jarmuscha. Odradza się po raz wtóry, obsesyjnie poszukuje nowych estetycznych doznań, a suma doświadczeń muzycznych zgromadzonych na przestrzeni epok pozwala mu adaptować się w nowych warunkach i zaskakiwać artystyczną mimikrą. Wyjściem z artystycznej trumny było dla Mazzolla spotkanie z Marcinem Dymiterem, rówieśnikiem z awangardowej niszy polskiej muzyki lat 90tych. Prace przy "Responsio Mortifera" (2012) przebiegały w podobny sposób co współpraca z Micromelancolié. Mazzoll otworzył swoje przepastne archiwa pozwalając z nich do woli czerpać i reinterpretować. Kolejnym przystankiem do "nieśmiertelności" był projekt Dwutysięczny (2013) Błażeja Króla, w którym Mazzoll wystąpił również jako dawca organów (wraz z Radkiem Dziubkiem i Wojtkiem Kucharczykiem), użytych do splecenia wielce udanego dźwiękowego "Jedwabnika". Kolejną ofiarą, z której klarnecista wyssał krew był Igor Pudło ze Skalpela, jednak z powodu wydawniczych perturbacji ich współpraca finalnie nie ujrzała światła dziennego. Również tegoroczna płyta projektu MazzSacre wydana dla Instant Records, pomimo że została nagrana w sposób iście ekwilibrystyczny przez pokaźny band, finalnie jest rezultatem producenckich wycięć i sklejeń w wykonaniu Echo Deal pracującego pod dyktando Jerzego Mazzolla. Po drodze wydarzył się epizod na płycie Artura Maćkowiaka i Grzegorza Pleszynskiego, gdzie wmontowana ścieżka klarnetu potęguje artystyczną wartość kompozycji. Teraz nadeszła pora na Roberta Skrzyńskiego, choć Mazzoll zdążył już donieść o kolejnych eksperymentach dźwiękowych prowadzonych tym razem wespół z Jerzym Przeździeckim.
Klarnecista niewątpliwie ma dobrą intuicję w doborze współpracowników, o czym świadczą pochlebne opinie z jakimi spotkały się powyższe realizacje. Trudno jednak nie ulec wrażeniu, że obecność artystyczna Mazzolla jest w nich zaskakująco bierna i niewspółmierna z artystyczną charyzmą i mistrzowskim warsztatem. Większość z wymienionych produkcji jest właściwie jedynie próbą adaptacji muzyki i idei rodem z lat 90 w aktualną estetykę. Twórczym remiksem, za którego rezultat większą odpowiedzialność ponoszą współautorzy niż sam klarnecista. Wkład Mazzolla zdaje się bowiem być, nie wiele większy niż kolaż autocytatów, choć trzeba uczciwie przyznać, że w jego przypadku jest akurat z czego cytować.
Właściwie z pominięciem MazzSacre, spotkania z kolejnymi projektami Mazzolla owocują ascetycznymi kompozycjami, utrzymanymi w kameralnych nastrojach i pozbawionymi wykonawczej brawury, czy dadaistycznego zacięcia tak charakterystycznego dla yassowego okresu gdańszczanina. Podobnie jest w przypadku projektu Mazzmelancolié. Skrzyński nie rewolucjonizuje Mazzolla, jedynie zagarnia od niego elementy potrzebne do budowania swoich charakterystycznych ambientowych paczworków. W zestaw mazzollowych sampli wchodzą zatem zarówno rytmiczne basowe pomruki klarnetu, jego dronująca wibracja, jak i bardziej melodyjne fragmenty, wraz z kultowymi cytatami na czele ("Ojczyzną naszą dobroć, dobroć, dobroć" w "B1"), które klarnecista używa jako swoją twórczą sygnaturę. Wszystkie te elementy Skrzyński z elegancją wplata w eteryczną, zaszumiałą i pełną dźwiękowych detali scenografię.
Mazzmelancolié nie jest wprawdzie brawurową próbą reinterpretacji idei Arhythmic Perfection, o jaką pokusił się choćby Marcin Dymiter, nie jest również pomnikiem wystawionym mistrzowi. Dla Skrzyńskiego to z pewnością nobilitacja nagrywać z legendą, zaś dla Mazzolla, świeża krew jest nieco sztucznym przedłużeniem muzycznej egzystencji. W związku z tym marzy mi się osobna wypowiedź Mazzolla, skrojona na miarę naszych czasów, być może czerpiąca właśnie z doświadczeń z ostatnich trzech lat, w których jego osobowość krzyżowała się z muzykami opierającymi ekspresję na poszukiwaniu i przekraczaniu kolejnych eksperymentalnych nisz. Coś co swoim zaangażowaniem i charyzmą nie pozostawiałoby żadnych wątpliwości co do studyjnej formy mistrza. Coś tak intensywnego jak mrożąca krew w żyłach adaptacja "Święta wiosny" nagrana wespół z Tomaszem Sroczyńskim. Propozycja, która ulokowałaby niekwestionowany talent i doświadczenie twórcy w nowym kontekście. Z pewnością Mazzoll należy bowiem do typu osobowości artystycznych od których wymaga się więcej i dla których ciągła ewolucja determinuje twórczą egzystencję.
MAZZMELANCOLIÉ - st
2015, Wounded Knife
Subskrybuj:
Posty (Atom)