środa, 13 marca 2013

Suplement do najlepszej okładki świata / David Bowie - The Next Day

Dawid Bowie musi się czuć jak ginący gatunek w rezerwacie. Każdy jego najmniejszy ruch wywołuje lawinę komentarzy i spekulacji, na temat kondycji artystycznej, jak i również kondycji zdrowotnej.
W momencie, kiedy po dziesięciu latach ogłosił wydanie  nowej płyty zawrzało, a wszystkie obiektywy świata zwróciły się w jego stronę. 
Niemal tydzień po premierze, każdy kto może wypowiada swoje kilka zdań o Bowie'm.
Teraz kiedy karty zostały rzucone niewielu już przyznaje się jednak do tego, jak wielki dreszcz podniecenia przeżyli w chwili zapowiedzi tej płyty. 

Jasne jest, że The Next Day dzieli słuchaczy na fanów i recenzentów. Fani są zadowoleni z powrotu legendy,  recenzenci za to nie pieją z zachwytu, a niektórzy kwestionują nawet sens wydania płyty. 

Osobiście znajduję się gdzieś pomiędzy jedną a drugą grupą, bo pomimo bycia swojego czasu bardzo silnie indoktrynowanym muzyką Bowie'go, nigdy nie uważałem się za wielkiego fana tego artysty. Nie mam swojej ulubionej płyty DB ani ulubionego fragmentu jego twórczości, ale zdecydowanie mogę nie zgodzić się z tak skrajnie negatywnymi opiniami części krytyków. 

The Next Day nie jest i nie będzie kamieniem milowym muzyki pop - to na pewno. Jest pozbawiona profetyzmu, nie wyważa drzwi i nie wyznacza nowych trendów. Mało tego, uderza również rykoszetem w stworzony przez Bowie'go etos artysty odważnego, poszukującego, otwartego na nowe inspiracje i potrafiącego tym inspiracją nadać nowy tor.
Ale mimo tego, nie jest to płyta zła. Nie przynosi Bowie'mu wstydu. Jest za to bezpretensjonalnym hołdem oddanym rock'n'rollowi z zachwycającą swobodą i animuszem.

Jestem szczerze uradowany, że w specjalnym poście poświęconym niezwykłej okładce płyty, chybiłem ze swoimi proroctwami odnośnie jeszcze wtedy nieopublikowanego materiału. 
The Next Day to nie wycie znad krypty ani szczególna introspekcja w głąb duszy Bowiego. Nie jest też próbą podsumowania kariery ani rozliczaniem się z życiem. Paradoksalnie ten niemalże młodzieńczy animusz i radość grania, którą słychać na płycie, może zapowiadać nową energię do komponowania i nie zdziwiłbym się, gdyby zwiastowała dalszą działalność nagraniową Bowie'go.

Narzekający w swoich opiniach na nachalną promocję albumu krytycy, zaskoczeni są masową "podnietą" na Bowie'go. Co w takim razie powiedzieć o innej supergwieździe pop Madonnie, która pozbawiona jakiegokolwiek stylu stara się kokietować coraz młodsze pokolenia, z coraz gorszym skutkiem przebijając się zarówno do starych jak i nowych słuchaczy oraz z coraz mniejszym wyczuciem i smakiem sięgając po producentów i inspiracje.

Nagłą i masową fascynację Bowie'm uznałbym raczej za zupełnie zdrową reakcję, jaką wywołała tęsknota za bohaterami z krwi i kości.  Za czasami, w których każdy miał swojego ulubionego wykonawcę, panowały proste zasady a podwórko dzieliło się na depeszy, metali, czy diskomułów.
To sentyment za charyzmatycznym osobowościami, będącymi w stanie porywać tłumy zmęczone chwilowymi i tanimi wydmuszkami, którymi usiana jest popkultura. 

Prawdą jest, że najzwyczajniej w świecie fajnie jest znów usłyszeć Jego głos. Mieć świadomość, że jest jeszcze coś stałego i prawdziwego we wszechświecie i że  nie wszystkie fundamenty zostały podkopane.
To chyba oczywiste, że lepiej mieć Bowie'go "przy sobie", nagrywającego tu i teraz niż celebrować wydania reedycji klasycznych albumów i  kolejnych składanek "greatest hits". Tak samo, jak lepiej mieć przy sobie żywego człowieka niż nawet najlepsze wspomnienie o nim!




DAVID BOWIE - The Next Day
Iso Records - 2013

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz