wtorek, 17 czerwca 2014

"Nie myślę gatunkami" - wywiad z Mateuszem Wysockim

Foto: Justyna Kociszewska
Muzykę Mateusza Wysockiego odkryłem około roku temu, wraz z wydanymi dla BDTA bajkami tatarskimi nagranymi wespół z Musą Czachorowskim. Następnie poznałem również samego artystę, który okazał się być niezwykle świadomym muzykiem, słuchaczem i obserwatorem zjawisk kulturowych, a także rozmówcą obdarzonym dużym dystansem i poczuciem humoru. Od tego czasu muzyka Wysockiego gościła na łamach 1uchem/1okiem jeszcze dwukrotnie (Fischerle + Szczepanek "W muzeum", Mech "Plaits"), za każdym razem odsłaniając inną estetykę dźwiękową. Mój interlokutor, zaangażowany w gro muzycznych kooperacji jest twórcą niezwykle aktywnym i poszukującym, często poza wszelkimi ramami stylistycznymi. O swoim pojmowaniu eklektyzmu, planach na przyszłość, o tym jak wydać płytę w BDTA oraz o modularnym komarze opowiada Mateusz Wysocki. 

Czy zechciałbyś - nie zajmując więcej niż jeden akapit tekstu - wymienić muzyczne projekty w które jesteś zaangażowany? 
MW: Fischerle, Mech, Porcje Rosołowe, Bouchons d'oreilles, Szubrawy Kot.

Jakimi narzędziami się posługujesz przy komponowaniu? 
MW: Korzystam z Abletona, Max/MSP i Reaktora.

Dub techno, eksperymentalna elektronika, ambient, słuchowiska, bajki, improwizacja, projekty konceptualne, preparowany field recording, prowadzenie net labetu, Mech, Fischerle, Pawlacz Perski, Szubrawy Kot… można by wymieniać bez końca. Czy z którąś  z wymienionych realizacji Mateusz Wysocki utożsamia się najbardziej? 
MW: Raczej nie.

Trudno jednoznacznie zakwalifikować Cię w jakiekolwiek stylistyczne ramy. Jesteś hiperaktywny, sięgasz do różnych źródeł i z łatwością adaptujesz się w różnych muzycznych okolicznościach. Czy kieruje tobą potrzeba poszukiwania dla swojej twórczości najodpowiedniejszego miejsca, estetyki, czy też twoja wszechstronność jest podyktowana pragmatycznymi czynnikami związanymi z byciem zawodowym muzykiem i życia z muzyki? 
MW: Jestem pragmatyczny tylko na tyle, żeby regularnie zapewniać sobie stypendia i móc spędzać czas na robieniu i słuchaniu muzyki. Cała reszta to kierowanie się wyczuciem i tworzenie dźwięków, również takich, na których niewiele zarabiam.

Jak w tej całej aktywności nie stracić kontaktu ze sztuką i światem? Jak określić zdrowe proporcje i nie zdewaluować swojej muzycznej wizji w mnogości projektów. Czy eklektyzm (zmienianie wątków) pomaga nabrać Ci potrzebnego dystansu do własnej sztuki? 
MW: Eklektyzm zakłada istnienie różnych gatunków muzycznych, a ja raczej nie myślę gatunkami. Są oczywiście stylistyki, w pobliżu których lubię przebywać, ale żadnej z nich nie oddaję się w całości, bo byłoby to nierozważne. Żeby nie wpaść w błędne koło i nie opisywać procesu tworzenia, odwołam się chętnie do używanego przez podwórkowych psychologów pojęcia energii. Niezależnie od tego czym w muzyce się zajmuję, wykorzystuję określony rodzaj tej samej energii.

Twoje twórcze poszukiwania zdają się poruszać w obszarach marginalnych dla muzycznego medium (słuchowiska, field recording, preparacje). Chętnie wychodzisz poza ramy muzyki (jak choćby w projekcie „W Muzeum” zrealizowanym wespół z Jackiem Szczepankiem). Czego właściwie szukasz na tych dźwiękowych rubieżach? Czy „tradycyjna” muzyczna ekspresja ogranicza Cię i nie satysfakcjonuje? 
MW:  Mamy wielu tradycjonalistów i nie sądzę, żeby nowi byli nam potrzebni. Mamy przecież ludzi, takich jak Jeff Mills albo Robert Hood, którzy od ponad stu lat spełniają pokładane w nich oczekiwania. Skoro więc ci i wielu innych zdjęli z moich barków obowiązek przedłużania gatunków, mogę spokojnie zająć się swoimi sprawami. Lubię od czasu do czasu posłuchać Jeffa i Roberta, szanuję tradycjonalistów, między innymi dlatego, że można się do nich odnosić, ale mamy też XXI wiek. 

W twoich projektach duża rolę odgrywa głos i tekst. Czy muzyka pełni dla Ciebie rolę służebną wobec tekstu? 
MW: Mój stosunek do tekstu dobrze oddaje to, co kryje się pod jednym z pseudonimów. Wszak Fischerle jest bohaterem literackim. Ten cwaniaczek zarabia na literaturze wykonując dość abstrakcyjną robotę – przed zaśnięciem wyjmuje książki z głowy pewnego szalonego naukowca. To chyba wszystko wyjaśnia. Inaczej ma się natomiast rzecz z samą literaturą. Budzę się wcześnie i, zanim wstanę z łóżka, czytam przez kilka godzin. Zazwyczaj mam jakieś dzieło na wyciągnięcie ręki jak starszy człowiek szklankę ze sztuczną szczęką.

Jesteś (jak mniemam po naturze twoich projektów) osobą wyjątkowo wrażliwą na dźwięk. Czy jakaś szczególna audiosfera jest Ci bliska. Mówiąc oględnie jakie dźwięki/brzmienia Cię inspirują, a jakie drażnią, zarówno w życiu codziennym, jak i w muzyce.
MW: Akceptuję zdecydowaną większość dźwięków tego świata. Przed miastem nie uciekam na wieś. Z tego, co pamiętam najciekawiej brzmią chyba góry. I strojąca się orkiestra symfoniczna nagrana zza ściany. Jeśli chodzi o instrumenty, uwielbiam kontrabas i to, w jaki sposób posługiwał się nim Peter Kowald.

Wraz z Lechem Nienartowiczem jako Porcje Rosołowe zrealizowaliście dźwiękowy mockument "Insects 1-3" gdzie z zamierzeniem podważyliście wiarygodność nagrań terenowych jako dokumentu. Co było intencją w pracy nad preparowanym field recordingiem? Jak wyglądała jego realizacja i recepcja wśród słuchaczy i krytyków? Podobno znaleźli się tacy, którzy byli przekonani, że to prawdziwe odgłosy insektów pojawiły się w materiale?
MW: Owady fascynowały mnie odkąd pamiętam, ale przez długi czas nie myślałem o nich w kategoriach muzycznych. Przełomowy był chyba moment, w którym znalazłem zestawienie miażdżącej biomasy owadów z blado wypadającą przy niej biomasą reszty zwierząt. Fakt, że to owady rządzą ekosystemami, a jednocześnie są słabo rozpoznane i funkcjonują niejako w ukryciu, podziałał jak należy. Założyłem więc projekt Rzut Znajomym i nagrałem minutowy album poświęcony trzem owadom. W tamtym czasie Lecha i mnie pociągała możliwość zredukowania materiału muzycznego do podstawowych zagadnień, takich jak barwa, szum, ziarno czy cisza, więc postanowiliśmy, że wspólnymi siłami rozwiniemy temat. Powstały nagrania, które brzmią dość organicznie, ale dają dużo większe pole manewru niż czysty field recording. Justyna z Gosią urządziły akwaria tak, żeby dawały złudzenie obecności owadów. Poza odbiorcami instalacji udało nam się nabrać również kilku krytyków, ale nie mam im tego za złe. Ostatnio, podczas pracy nad nową instalacją, sugestii uległ nawet kot – przez chwilę uwierzył w modularnego komara.
Wydajesz muzykę zarówno dla zagranicznych, jak i rodzimych labeli. Dostrzegasz jakieś różnice (artystyczne, organizacyjne) między nimi? 
MW: Wydawanie muzyki za granicą to dość odświeżające doświadczenie. Robiąc to, mam pewność, że głównym kryterium jest sama muzyka, a nie umiejętność odnajdywania się w społecznych sytuacjach lub poczucie humoru (dzięki któremu np. Michał Biedota zdecydował się mnie wydawać). Polecam.

Zechciałbyś na koniec zdradzić swoje artystyczne plany na nadchodzącą przyszłość? 
MW: Najwięcej czasu spędzam aktualnie nad udźwiękowieniem legend karaimskich i nową instalacją Porcji Rosołowych (Festiwal Soundplay). Pracuję nad długograjem Mchu i dwoma innymi projektami z Michałem Wolskim. Jeden z nich, wspierany również przez Lecha Nienartowicza, będzie rozwinięciem pomysłów Krzysztofa Bartnickiego na przełożenie Finnegans Wake na informacje o charakterze muzycznym. Ostatnimi czasy zacząłem współpracować z Łukaszem Kacperczykiem (Bouchons d'oreilles) i ze Stefanem Jósem znanym między innymi z Opal Tapes. Kończę również solowy album podsumowujący moją pięcioletnią przygodę z dub techno.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz