Wciąż zadaję sobie pytanie dlaczego albumy Tima Heckera jeszcze nie znudziły się słuchaczom. Wszakże między jego pierwszymi produkcjami, a mającą dzisiaj premierę "Virgins" nie doszło nigdy do radykalnego przewrotu, zanegowania przez autora swojej twórczości, otwarcia na nowe estetyki, czy wreszcie pojawienia się zwyczajnie słabych wydawnictw. Hecker przez lata swojej muzycznej przygody utrzymuje stylistyczne status quo (mam nadzieję że się ktoś ze mną nie zgodzi) w muzyce z pogranicza elektroniki i modern classic opierając się modowym pokusom i trendom. Przyjęta w początkach twórczości wizja muzyki jaką nagrywa jest aktualna także dziś. Jedyne przesunięcia następujące na kolejnych albumach Kanadyjczyka to te wynikające z powiększającego się doświadczenia muzycznego i dokonujące się na płaszczyźnie aranżacji; jej wzbogacania, bądź zubożania.
Muzyka Heckera przypomina pisanie ikon, pełny mistycyzmu i uświęcenia proces - modlitwę, zaś jej paradygmatem jest poszukiwanie poprzez muzykę absolutu. Szukania dźwięków które go najpełniej wyrażą. Takie poszukiwania sacrum przy urzyciu narzędzi ze sfery profanum, (brudów, hałasów, kakofonii,) zawsze niesie ze sobą wysokie ryzyko przekroczenia delikatnej granicy oddzielającej uniesienie od patosu, wzruszenie od egzaltacji. O niesłychanej świadomości i trzeźwości kompozytorskiego umysłu Heckera świadczyć musi zatem fakt, że udało mu się nigdy tej granicy nie przekroczyć. Nigdy jego nagrania nie stały się zbyt ckliwe, czy nachalne. Mechanizm samoograniczenia i dobrego smaku równowarzący to co wzniosłe (liryzm melodii) od tego co przyziemne (brzmieniowy brud i obskura) działa u Heckera w sam raz aby dozować niesłabnącą i oczekiwaną przez słuchaczy dramaturgię.
Do mechanizmu tonizującego "boskie" aspiracje muzyki Hecker niepotrzebnie próbuje dodać na swej nowej płycie niechlujność i niestaranność. Jak bowiem inaczej tłumaczyć brutalnie urwane wątki kompozycji, które od czapy kontynuowane są w innej części albumu ("Virginal I" "Black Refraction"). Konstrukcja "Virgins" jest niechronologiczna i sprawia wrażenie chaotycznej, co przecież nie przydarza się tak doświadczonym muzykom przypadkowo.
Zresztą cała zawartość "Virgins" sprawia wrażenie dzikości i drapieżności, oraz jest próbą rozpętania dźwiękowej anarchii. Wyznacznikiem tego albumu jest ruch, dyfuzja i artystyczny zamęt. Hecker deprymuje słuchaczy porzucając skupienie na rzecz nieregularności i nieładu. Dźwięki, brzmienia, sprawiają wrażenie pulsujących, i nerwowo meandrujących. Zupełnie inaczej niż w klasycznych produkcjach ambientowych. Wszystko buzuje, kipi, wibruje. Metaliczna maszyneria Heckera sprawia wrażenie jakby ledwo zipała i już za chwilę miała rozpaść się w gigantycznej eksplozji. Poluzowane elementy z hałasem stukoczą o siebie, tryska smar i unosi się para. Pijane dźwięki fortepianu pobrzmiewają z gracją perkusji, basowy klarnet prowadzi złowieszczy deliryczny dron (zupełnie jak Mazzoll w Dwutysięcznym, czy w ostatniej współpracy ze Sroczyńskim przy próbie reinterpretacji "Święta wiosny"), zardzewiałe, zniszczone ambientowe plamy ulegają entropii. Chropowate cząstki, gltchowe szmery, trzaski, szumy, eksplozje przesterowanych gitar, i spastyczne postukiwania dopełniają krajobrazu dźwiękowego wszechświata na "Virgins". Jednak pomimo nagromadzenia takiej ilości dźwiękowych faktur, każda z nich wydaje się być autonomiczna, przejrzysta i doskonale słyszalna. Dzieje się to głównie dzięki doskonałej produkcji albumu, która zapewnia świetną dynamikę i selektywność nagranego materiału.
Zresztą cała zawartość "Virgins" sprawia wrażenie dzikości i drapieżności, oraz jest próbą rozpętania dźwiękowej anarchii. Wyznacznikiem tego albumu jest ruch, dyfuzja i artystyczny zamęt. Hecker deprymuje słuchaczy porzucając skupienie na rzecz nieregularności i nieładu. Dźwięki, brzmienia, sprawiają wrażenie pulsujących, i nerwowo meandrujących. Zupełnie inaczej niż w klasycznych produkcjach ambientowych. Wszystko buzuje, kipi, wibruje. Metaliczna maszyneria Heckera sprawia wrażenie jakby ledwo zipała i już za chwilę miała rozpaść się w gigantycznej eksplozji. Poluzowane elementy z hałasem stukoczą o siebie, tryska smar i unosi się para. Pijane dźwięki fortepianu pobrzmiewają z gracją perkusji, basowy klarnet prowadzi złowieszczy deliryczny dron (zupełnie jak Mazzoll w Dwutysięcznym, czy w ostatniej współpracy ze Sroczyńskim przy próbie reinterpretacji "Święta wiosny"), zardzewiałe, zniszczone ambientowe plamy ulegają entropii. Chropowate cząstki, gltchowe szmery, trzaski, szumy, eksplozje przesterowanych gitar, i spastyczne postukiwania dopełniają krajobrazu dźwiękowego wszechświata na "Virgins". Jednak pomimo nagromadzenia takiej ilości dźwiękowych faktur, każda z nich wydaje się być autonomiczna, przejrzysta i doskonale słyszalna. Dzieje się to głównie dzięki doskonałej produkcji albumu, która zapewnia świetną dynamikę i selektywność nagranego materiału.
Z pod ręki Heckera wyszedł bodaj najbardziej ruchliwy, rytmiczny i dynamiczny album, choć ani na chwilę nie można mieć wątpliwości, ze mamy do czynienia z jego i tylko jego muzyką. Producent ma umiejętność wyzwalania i ujarzmiania chaosu, w pełni kontrolując tworzące go elementy. W świecie muzyki offowej, niezależnej, czy alternatywnej brzmienie Kanadyjczyka ma bezdyskusyjną wartość indywidualnej sygnatury, która nadaje mu status klasyka. Jednak klasyka ma to do siebie, ze szybko przechodzi w konwencje.
Muzyka Tima Heckera za każdym razem spełnia oczekiwania zarówno fanów jak i krytyków. Nagrywając dokładnie takie płyty jakich się spodziewają, kanadyjski producent utrzymuje bezpieczne ststus quo nie wychylając się zbytnio poza oswojone przez siebie terytorium. Brak podejmowania przez artystę ryzyka oznacza jednak często tyle, że nawet najlepsza sztuka z czasem staje się konfekcją. W przypadku Heckera to wciąż elegancka i zarazem awangardowa propozycja, ale dla niektórych może wydać się już nieco przenoszona.
TIM HECKER - "Virgins"
2013 Kranky
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz