czwartek, 25 kwietnia 2013

Sztuka odejmowania czyli przepis na Shaking The Habitual / The Knife - Shaking The Habitual

Są płyty, które starzeją się jak wino z czasem stając się klasykami. Są też takie, które już w momencie wydania ochrzczone mianem klasyka,  później psują się, wietrzeją. Shaking The Habitual reprezentuje sobą ten drugi przykład.
Oczekiwana  pierwsza od siedmiu lat płyta, jeszcze przed jej ukazaniem okrzyknięta została głównym kandydatem do płyty roku. Podsycana politycznymi deklaracjami członków grupy miała być bezkompromisowym przykładem radykalizmu i muzycznego buntu. Pierwsze przesłuchanie utwierdziło mnie w obiegowej opinii o doniosłości tego dzieła, a Ja w amoku poddając się żywiołowej muzyce The Knife zostałem rzucony na kolana. Teraz jednak po dwóch tygodniach od premiery i z każdym kolejnym przesłuchaniem moja namiętność do albumu gaśnie, a ja wstydliwie dźwigam się z kolan i otrzepując spodnie spostrzegam, że z Shaking The Habitual ubywają wszelkie atrybuty rzekomego arcydzieła.

Jeśli miałbym w dokonaniach The Knife znaleźć jakąś wspólną cechę określającą ich twórczość, to zdecydowanie byłby to chaos. Chroniczne niezdecydowanie rodzeństwa Dreijerów co do muzycznej ścieżki, którą mieliby podążyć powoduje, że ich albumy sprawiają wrażenie przypadkowego i chaotycznego kolażu złożonego z najróżniejszych nawiązań do muzyki elektronicznej, klubowej czy popularnej. Ten cyrkowy eklektyzm zawsze był dla mnie do tego stopnia męczący, że nigdy nie stałem się fanem duetu.

Warto chwilę prześledzić wydawnictwa Szwedów, aby utwierdzić się w przekonaniu co do ich artystycznego bałaganu i irytującego misz-maszu.
Szczególnie groteskowymi pod tym względem są dwa pierwsze albumy grupy The Knife i Deep Cuts, które utwierdzają w przekonaniu, że rodzeństwo nie panuje nad całościowym kształtem swoich albumów. Skakanie z estetyki na estetykę nie sprawia wrażenia twórczego eklektyzmu, a jedynie zwykłej niekonsekwencji i niezdecydowania. Kiedy bowiem odnajdziemy wreszcie w tym bałaganie udaną i budującą klimat kompozycje bądź potencjalny parkietowy hit, w mig wybija nas z niego rave'owy kicz rodem z niemieckiej Vivy, nudna kołysanka bądź koturnowy koszmarek.
Każda kolejna solowa płyta The Knife łącznie z Shaking The Habitual przynosi pewna ogładę kompozycyjną a także eksploruje bardziej szlachetne gatunki elektroniki. Nadal jednak daleko im do gatunkowej bądź narracyjnej spójności. Rozplanowanie utworów zarówno na Silent Shout jak i na Shaking The Habitual co rusz rozbija ledwo co zbudowane napięcie wyabstrahowanymi przerywnikami. I tak fani parkietowych klimatów wpadają w konsternacje w trakcie ambientowych pasaży, zaś fani ambientów zostają zirytowani parkietową wiksą.
Nawiasem mówiąc The Knife nie przekonali mnie dotąd do żadnej ze swych twarzy. Ani jako kapela grająca taneczną odmianę elektroniki, ani jako awangardowi eksperymentatorzy. Bardziej z pewnością jako hochsztaplerzy, którzy z równym talentem mogą zbudować klimat, co go zniszczyć.

Mimo upływu siedmiu lat podejście do komponowania szwedzkiego rodzeństwa nie zmieniło się wcale. To że zradykalizowali przekaz i środki wyrazu nie jest w stanie wykorzenić ze mnie przeświadczenia, że słuchać The Knife to jakby słuchać muzycznej kompilacji zaaranżowanej bez zadbania o jej całościowy charakter. Mamy więc kilka utworów rzucających na kolana, kilka nie nic wnoszących do albumu zapychaczy i kilka takich do których już nigdy nie powrócimy. Shaking The Habitual zostanie z pewnością zapamiętana głównie jako zestaw kilku kapitalnych singli chaotycznie porozrzucanych na przestrzeni 96-ciu minut, niż jako harmonijny, dobrze skomponowany koncept album.
Ta niezrozumiała niemoc rodzeństwa w układaniu kolejności utworów objawia się również faktem, że wszystko co najlepsze i najbardziej trzymające za gardło na Shaking The Habitua kończy się tuż po drugim kawałku Full Of Fire. Te dwa utwory (pierwszy A Tooth For An Eye) wzbudzają tak silne emocje, że cała płyta wydaje się już nieistotna pomimo, że trwa jeszcze 80 minut. W żadnym kolejnym utworze mimo całkiem dobrych (Without You My Life Would Be Boring, Raging Lung, Networking, Stay Out Here) próżno szukać choćby połowy takiego napięcia jakie wywołuje zdecydowanie najlepszy na płycie Full Of Fire.
Z kolejnymi przesłuchaniami albumu zdecydowałem się na całkowite pominięcie elektroakustycznych i dronowych utworów. Po pierwsze dlatego, że ich obecność zupełnie wyrwana z kontekstu nie działa ani jako wyciszenie po poprzedzającym utworze ani jako preludium do następnego, lecz pełni rolę absurdalnego przerywnika. Po drugie zaś dlatego, że eksplorowane przez Dreijerów klimaty ambientowo-elektroakustyczne wypadają mało odkrywczo w porównaniu z artystami, którzy tym gatunkiem elektroniki zajmują się z zamiłowania.

Zacząłem się nawet zastanawiać, czy takie przekorne i nielogiczne układanie playlisty przez Olofa i Karin nie jest może celowym zabiegiem mającym wybić odbiorcę z komfortu słuchania i zwrócić jego uwagę w stronę komunikatu, jaki chcą nam przekazać. Czy to pseudoanarchistyczne igranie z przyzwyczajeniami słuchacza jest dla The Knife formą buntu wobec systemu? Jeśli byłoby to prawdą, to historia muzyki zna o wiele bardziej radykalne jak i wyrafinowane formy sprzeciwu, przy których bunt Dreijerów sprawia wrażenie kopania się z koniem i robienia na złość słuchaczowi.
Dużo bardziej solidniejszy potencjał do stawania sztorcem wobec schematów nosi nagrana wspólnie z Mt. Sims i Planningtrock elektroniczna opera Tomorrow In A Year, która jest chyba najbardziej spójną płytą w dyskografii duetu. Jednocześnie jest albumem najbardziej zignorowanym przez fanów, kochających się głównie w romantycznym i mrocznym wizerunku z maską w tle.
Kompozycyjny chaos jaki zagościł na stałe w twórczości The Knife wolę traktować jednak nie jako formę protestu, lecz jako podarowanie słuchaczowi otwartej formy (puzzli do samodzielnego składania). Wskazywać na to może fakt, że płyta Shaking The Habitual sygnowana została znakiem Creative Commons.

Wybierając więc ideę dzieła otwartego postanowiłem ułożyć sobie swój własny Shaking The Habitual pozbywając się bez sentymentów wszystkie ambientowe kompozycje. Rezultatem tego jest świetny, zadziorny i ekspresyjny album wypełniony siedmioma charakternymi kawałkami trwającymi łącznie 55 minut.  Album który uwalnia w słuchaczu zwierzę i popycha go w stronę straceńczego rytuału. Album pełen demonicznej mocy napędzanej frenetycznym plemiennym idm. Radykalna i pełna furii muzyka, której przesłanie trafia prosto w serce. Album wypełniony taką ilością surowej i antysystemowej energii, że spokojnie wystarczy na kolejne kilka lat wyczekiwania na nową płytę. Czy to jednak zbyt mało jak na wydumane potrzeby Olofa i Karin Dreijerów?

Ps. mój przepis na Shaking The Habitual wygląda tak:

1. A Tooth For An Eye
2. Full Of Fire
3. Without You My Life Would Be Boring
4. Raging Lung
5. Networking
6. Stay Out Here
7. Ready To Lose

Mógłbym stworzyć również ambientową wersją Shaking The Habitual, ale wolę poświęcić ten czas choćby na kolejne przesłuchanie The Haxan Cloak - Excavation.


THE KNIFE - Shaking The Habitual
Brille Records 2013

3 komentarze:

  1. Ciężko mi się z tym zgodzić. Po każdym przesłuchaniu mój szacunek do nich wzrasta. The Knife świadomie burzą wszelkie konstrukcje spójności tworząc własny styl, który z kolejną płytą pozbywa się kolejnych ograniczeń.
    Ps. Gdyby państwo Dreijer przynależeli do jakiejś wielkiej wytwórni, prawdopodobnie w najlepszym wypadku Shaking The Habitual została by pocięta w równie koszmarny i nielogiczny sposób, w jaki uczynił to pan recenzent.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie można zburzyć czegoś czego wcześniej się nie zbudowało, a muzyka The Knife nigdy nie miała nic wspólnego ze spójnością.
    Dlaczego według Ciebie podział, który zaproponowałem jest koszmarny i nie logiczny? W recenzji chyba wystarczająco jasno uzasadniłem taką selekcje materiału.

    OdpowiedzUsuń
  3. Wydaje mi się, że spójność, podobnie jak estetyka jest kwestią indywidualną. Pan, w pewnym sensie wyciął tej płycie kilka organów, przez co (dla mnie) ogromnie traci ona na wartości. Rozumiem, że coś może się komuś nie podobać ale nazywanie tego złym, nie trafionym lub po prostu beznadziejnym jest trochę nie fair w stosunku do osób, które ciężko nad tym pracują i co nieco już wiedzą o muzyce. Dla mnie ten album jest idealny, gdyż zachowana jest w nim równowaga. Wycięta przez pana, ambientowa część tego materiału doskonale uzupełnia pozostały, ''zadziorny i ekspresyjny'' motyw. Oni nie tworzą muzyki z przeznaczeniem dla nocnych klubowiczów, gdzie ekipa chce skakać od pierwszej do ostatniej minuty, lecz dla bardziej osobistego odsłuchu.
    Zastanawiające jest, czy współcześnie recenzje muzyczne mają tak naprawdę racje bytu, skoro opierają się w głównej mierze na subiektywnym odczuciu danego recenzenta. Nie oszukujmy się, krytyka potrafi jedynie rozproszyć słuchacza i przeszkodzić mu w odbiorze. Irytuje mnie częste zjawisko wielu, czasem skrajnie różnych opinii o danym produkcie. Pana tekst jest tego idealnym przykładem. Kto wie, może to właśnie pan ma racje, lecz mogą to przyznać tylko te osoby, które podobnie widzą tę płytę. Pozostali mogą się chwilowo zirytować (jak ja) czytając tak negującą opinie profesjonalisty, który zna się na rzeczy lepiej od przeciętnego słuchacza.

    OdpowiedzUsuń