Skąd jeśli nie z Gdańska - kolebki Solidarności -pochodzić ma wolność? Wiadomo przecież nie od dziś, że nowe idzie od morza. Z ożywczą bryzą, bądź sztormową nawałnicą.
Legendarne są już opowieści o kulturotwórczej roli marynarzy, którzy krzewili muzyczną edukację rodaków w trakcie komunistycznej izolacji. To na pomorzu kontrkulturowy ferment buzował najintensywniej, stając się zarzewiem kolejnych muzycznych rewolucji, czego dowodem może być choćby świetny dokument Yacha Paszkiewicza i Radka Jachimowicza o gdańskiej scenie alternatywnej. Otwartość na nowe muzyczne zjawiska i naturalność z jaką nadmorscy artyści łączyli estetyki i dyscypliny, to również fundament trójmiejskiej sceny yassowej, która w latach 90-tych, obok Bydgoszczy była najważniejszym ośrodkiem niczym nieograniczonej, okołojazzowej improwizacji.
Również z Gdańska pochodzi ... Wolność, zespół, którego repertuar idealnie wpisuje się we wspomniany yassowy kontekst. Grupę tworzy trójka, poszukujących i rozpoznawalnych muzyków: Adam Witkowski (Nagrobki, Gówno, Langfurtka), Wojtek Juchniewicz (Trupa Trupa) i Krzysztof Topolski (Arszyn / Duda, Arszyn), którzy zgodnie z yassowym idiomem stricte rockowe instrumentarium (kolejno: gitara, bas, perkusja) wykorzystują do grania jazzu.
Niby wolność, swoboda i improwizacja, a jednak, muzyka zespołu jest gęsta, zdyscyplinowana i uporządkowana wedle jasno sprecyzowanych reguł. Gwarantem zwartej struktury nagrań jest sekcja dynamiczna Topolski-Juchniewicz. Ich kontaktowa; bardzo bliska co wyraźnie słychać, współpraca nadaje nagraniom grupy wyjątkowo motorycznego charakteru. Krótkie, zapętlone frazy basu i zdyscyplinowana, rytmiczna perkusja wybrzmiewające z wyrazistym nerwem, (w porywach przypominającym współpracę Holgera Czukaya i Jaki Liebzeit'a z Can), tworząc trwałą konstrukcję, na której Witkowski snuje swoje gitarowe narracje. Niestety, dysponując swobodą improwizacji, korzysta z niej zbyt zachowawczo poruszając się między bluesowymi i rockowymi konwencjami gitarowego grania. Dopiero inicjatywa zaproszonych gości przenosi ciężar gatunkowy nagrania w jazzowe ramy. Davis'owska artykulacja Michała Bunio Skroka i kIRk'owa narracja Olgierda Dokalskiego ocieplają ten pozbawiony namiętności materiał, ciepłymi barwami trąbki.
Jednak z narzekaniem na brak emocji warto wstrzymać się do finału płyty i kompozycji "Na targ", w której gra muzyków nabiera brakującej dotąd żarliwości i swobody. Staje się tak głównie za sprawą Topolskiego, który w kulminacyjnych momentach wychodzi poza swój dotychczasowy perkusyjny sznyt, z rozmachem demonstrując figury rytmiczne wyjęte niemal z muzyki afrykańskiej, smakowicie eksponując przy tym brzmienie werbla, momentami przypominającego swą barwą kongi. Wraz z tętniącą basową pętlą Juchniewicza i intensywnie piłowaną gitarą Witkowskiego udaje się Wolności wyzwolić ze wspólnego grania transowy i psychedeliczny rozmach.
W wywiadzie dla portalu "Nowe idzie od morza" Adam Witkowski tak opisuje współpracę w ramach zespołu: "Ja mocno wierzę w ideały, które potrafię równocześnie obśmiać aż do obrzydzenia ich wszystkim w koło. Zespół Wolność jest takim przykładem łączenia biegunów. Gramy muzykę do jakiej się troszkę wstydziliśmy sami przed sobą przyznać. Użyliśmy kliszy zespołu z ery psychodelii i zaczęliśmy grać swoją własną wersję rocka psychodelicznego. Jest to ironiczne, ale bardzo szczere zarazem. " Choć trudno w muzyce Wolności dostrzec jakąkolwiek ironię, zespół z pewnością nie ma powodów do wstydu. Czuć tu nieco zachowawczość i trzymanie na wodzy emocji jednak potencjał, który tkwi w możliwościach instrumentalistów daje powody do optymizmu, co do dalszych poczynań tria. Ostatni utwór na płycie dowodzi, że porzucając sztywną dyscyplinę można osiągnąć prawdziwą artystyczną wolność.
WOLNOŚĆ "Wolność"
2016, Kilogram Records
sobota, 27 lutego 2016
wtorek, 9 lutego 2016
Polifonie króla Midasa / Wacław Zimpel "Lines"
Polifonia jako wehikuł czasu.
"Lines" to pierwsza, w pełni solowa płyta Wacława Zimpla. Solowa, nie znaczy jednak tyle co skomponowana i zaaranżowana na jeden instrument. Oprócz bowiem sztandarowego klarnetu, muzyk z dużą wprawą sięga po instrumenty klawiszowe (organy hammonda, fender rhodesa), oraz po bambusowy aerofon z Tajlandii - khaen.
Odczuwam duży dyskomfort i wyrzuty sumienia z powodu faktu, że tak mało miejsca na tym blogu poświeciłem do tej pory muzyce Zimpla, pomimo tego, że dobrze znam i podziwiam niemal wszystkie jego nagrania z przeciągu ostatnich dwóch - trzech lat. Wszak mnogość projektów, rozpiętość inspiracji i charyzma twórcza jest równie imponująca w przypadku tego artysty, co choćby u Kuby Ziołka, (z którym to obecnie Zimpel zacieśnia twórczą współpracę i z którym w duecie zaprezentował premierowy materiał "Lines" na zeszłotygodniowym koncercie w Pardon To Tu).
Zimpel jawi mi się bezsprzecznie jako jeden z najbardziej wyrazistych i najciekawszych melodystów na scenie muzyki jazzowej i improwizowanej w Polsce. Lekkość z jaką przychodzi mu snucie zapadających w pamięć muzycznych narracji jest imponująca. Bez względu, czy prowadzi kilkunastoosobową orkiestrę (Pardon To Tu Orkiestra), czy spotyka się na improwizowanym jam session (Ziporyn / Zemler / Zimpel / Riley), jest sidemanem w popowej realizacji (Gaba Kulka) inspiruje się spiritual jazzem (Hera) sięga do tradycji żydowskiej (Ircha), czy nagrywa płytę z instrumentalistami z Indii (Saagara), zawsze swoją obecność zaznacza elegancką melodyką i dbałością jej wykonania. Będąc klasycznie wykształconym muzykiem, dość oszczędnie sięga z kolei po dekonstrukcje, czy sonoryzm. Nawet w formach improwizowanych opiera swą artykulację głównie na eksperymentowaniu z melodyką.
Jednak o charakterze muzyki Wacława Zimpla, świadczą nie tylko wykonawcza elegancja i niebanalny urok melodyjności. Tym co konstytuuje jego wszystkie artystyczne eksperymenty jest skupienie na duchowym walorze muzyki, będącym impulsem do szerokich multikulturowych poszukiwań artysty. Wszystkie te atrybuty, świadczące o unikalnej ekspresji klarnecisty, stanowią fundament również jego najnowszej płyty, wydanej dla krakowskiej Instant Classic. Na "Lines" Zimpel eksploruje przede wszystkim awangardę, sięgając do źródeł amerykańskiego minimalizmu. Będąc jednak piewcą muzycznego ekumenizmu, pozwolił sobie w ten kontekst wpisać również renesansową klasykę ("Deo Gratias"), echa tradycyjnej muzyki indyjskiej ("Lines"), oraz jazzowy swing ("Five Clarinets").
Tematem, w okół którego artysta zorganizował i uporządkował w logiczną wypowiedź różnorodne estetyki jest polifonia. Najbardziej wyraźnie jej zastosowanie pojawia się tam gdzie Zimpel używa technik repetytywnych i gdzie do głosu dochodzą inspiracje Terry'm Riley'em, czy Stevem Reichem ("Alupa-Pappa" "Tak Picture"). Współbrzmienie wielokrotnie powtarzanych, krótkich sekwencji klawiszy, tworzą tu fraktalną polifoniczną fakturę, będącą punktem wyjścia do snucia klarnetem subtelnej narracji. Nieco inaczej rzecz miewa się gdy Zimpel przywołuje twórczość Le Monte Young'a ("Breathing Etude"). Tutaj pojedyncze burdony dźwięcznie rozlewają się długimi plamami, wybrzmiewając ze sobą w rezonującej przestrzeni. Ta statyczna, hipnotyzująca kompozycja zaskakująco, choć niezwykle harmonijnie przechodzi w średniowieczny kanon ("Deo Gratias") skomponowany przez flamandzkiego kompozytora Johannesa Ockeghem'a. Zimpel wsłuchując się w kanon, wyeksponował jego wielogłosowość w sposób, który pozwala spojrzeć na ten utwór, jak na protoplastę minimalizmu i form repetytywnych. Z kolei, tytułowa kompozycja "Lines", której motyw przewodni pojawił się już na płycie projektu Saagara, to utwór zainspirowany staroindyjską muzyką karnatycką, której dynamika idealnie synchronizuje przeplatające się wątki melodyczne.
Wacław Zimpel zdaje się być muzycznym królem Midasem. Czego nie dotknie, po jaką estetykę nie sięgnie, z kim by nie współpracował rezultat jest zazwyczaj zjawiskowy. Zdolność muzycznej akomodacji, chłonność tradycji i dysponowanie zarówno warsztatem klasycznym jak i jazzowym otwiera mu właściwie nieograniczone pole działania. Kanwą jego muzyki jest namiętność do melodii i umiejętność naturalnego posługiwania się nią. Wszechobecne jest również mistyczne uniesienie odzwierciedlające duchowe zaangażowanie artysty. Owa autentyczność i talent wydają się być niemałą cnotą w świecie muzyki opartej na dekonstrukcji i deformacji.
WACŁAW ZIMPEL "Lines"
2016, Instant Classic Rec
"Lines" to pierwsza, w pełni solowa płyta Wacława Zimpla. Solowa, nie znaczy jednak tyle co skomponowana i zaaranżowana na jeden instrument. Oprócz bowiem sztandarowego klarnetu, muzyk z dużą wprawą sięga po instrumenty klawiszowe (organy hammonda, fender rhodesa), oraz po bambusowy aerofon z Tajlandii - khaen.
Odczuwam duży dyskomfort i wyrzuty sumienia z powodu faktu, że tak mało miejsca na tym blogu poświeciłem do tej pory muzyce Zimpla, pomimo tego, że dobrze znam i podziwiam niemal wszystkie jego nagrania z przeciągu ostatnich dwóch - trzech lat. Wszak mnogość projektów, rozpiętość inspiracji i charyzma twórcza jest równie imponująca w przypadku tego artysty, co choćby u Kuby Ziołka, (z którym to obecnie Zimpel zacieśnia twórczą współpracę i z którym w duecie zaprezentował premierowy materiał "Lines" na zeszłotygodniowym koncercie w Pardon To Tu).
Zimpel jawi mi się bezsprzecznie jako jeden z najbardziej wyrazistych i najciekawszych melodystów na scenie muzyki jazzowej i improwizowanej w Polsce. Lekkość z jaką przychodzi mu snucie zapadających w pamięć muzycznych narracji jest imponująca. Bez względu, czy prowadzi kilkunastoosobową orkiestrę (Pardon To Tu Orkiestra), czy spotyka się na improwizowanym jam session (Ziporyn / Zemler / Zimpel / Riley), jest sidemanem w popowej realizacji (Gaba Kulka) inspiruje się spiritual jazzem (Hera) sięga do tradycji żydowskiej (Ircha), czy nagrywa płytę z instrumentalistami z Indii (Saagara), zawsze swoją obecność zaznacza elegancką melodyką i dbałością jej wykonania. Będąc klasycznie wykształconym muzykiem, dość oszczędnie sięga z kolei po dekonstrukcje, czy sonoryzm. Nawet w formach improwizowanych opiera swą artykulację głównie na eksperymentowaniu z melodyką.
Jednak o charakterze muzyki Wacława Zimpla, świadczą nie tylko wykonawcza elegancja i niebanalny urok melodyjności. Tym co konstytuuje jego wszystkie artystyczne eksperymenty jest skupienie na duchowym walorze muzyki, będącym impulsem do szerokich multikulturowych poszukiwań artysty. Wszystkie te atrybuty, świadczące o unikalnej ekspresji klarnecisty, stanowią fundament również jego najnowszej płyty, wydanej dla krakowskiej Instant Classic. Na "Lines" Zimpel eksploruje przede wszystkim awangardę, sięgając do źródeł amerykańskiego minimalizmu. Będąc jednak piewcą muzycznego ekumenizmu, pozwolił sobie w ten kontekst wpisać również renesansową klasykę ("Deo Gratias"), echa tradycyjnej muzyki indyjskiej ("Lines"), oraz jazzowy swing ("Five Clarinets").
Tematem, w okół którego artysta zorganizował i uporządkował w logiczną wypowiedź różnorodne estetyki jest polifonia. Najbardziej wyraźnie jej zastosowanie pojawia się tam gdzie Zimpel używa technik repetytywnych i gdzie do głosu dochodzą inspiracje Terry'm Riley'em, czy Stevem Reichem ("Alupa-Pappa" "Tak Picture"). Współbrzmienie wielokrotnie powtarzanych, krótkich sekwencji klawiszy, tworzą tu fraktalną polifoniczną fakturę, będącą punktem wyjścia do snucia klarnetem subtelnej narracji. Nieco inaczej rzecz miewa się gdy Zimpel przywołuje twórczość Le Monte Young'a ("Breathing Etude"). Tutaj pojedyncze burdony dźwięcznie rozlewają się długimi plamami, wybrzmiewając ze sobą w rezonującej przestrzeni. Ta statyczna, hipnotyzująca kompozycja zaskakująco, choć niezwykle harmonijnie przechodzi w średniowieczny kanon ("Deo Gratias") skomponowany przez flamandzkiego kompozytora Johannesa Ockeghem'a. Zimpel wsłuchując się w kanon, wyeksponował jego wielogłosowość w sposób, który pozwala spojrzeć na ten utwór, jak na protoplastę minimalizmu i form repetytywnych. Z kolei, tytułowa kompozycja "Lines", której motyw przewodni pojawił się już na płycie projektu Saagara, to utwór zainspirowany staroindyjską muzyką karnatycką, której dynamika idealnie synchronizuje przeplatające się wątki melodyczne.
Wacław Zimpel zdaje się być muzycznym królem Midasem. Czego nie dotknie, po jaką estetykę nie sięgnie, z kim by nie współpracował rezultat jest zazwyczaj zjawiskowy. Zdolność muzycznej akomodacji, chłonność tradycji i dysponowanie zarówno warsztatem klasycznym jak i jazzowym otwiera mu właściwie nieograniczone pole działania. Kanwą jego muzyki jest namiętność do melodii i umiejętność naturalnego posługiwania się nią. Wszechobecne jest również mistyczne uniesienie odzwierciedlające duchowe zaangażowanie artysty. Owa autentyczność i talent wydają się być niemałą cnotą w świecie muzyki opartej na dekonstrukcji i deformacji.
WACŁAW ZIMPEL "Lines"
2016, Instant Classic Rec
poniedziałek, 8 lutego 2016
Dom dzienny dom nocny / Lauda "Gennin"
Państwo Królowie zapraszają na spacer po prowincji. Bliżej z niej jednak do berlińskich klubów, niż do potańcówek wiejskich muzykantów.
Jenin, wieś leżąca w powiecie gorzowskim, dawniej zwana jako Gennin (stąd tytuł płyty). Z Wikipedii dowiemy się że znajduje się tu zabytkowy neoklasyczny kościół z XIX wieku, fragmenty dworku i dwa ewangelickie cmentarze. Mieszkańców około półtora tysiąca. Opuszczam zatem na mapę ludzika google, który w Jeninie był przede mną i przed większością z was. Spadam na sam środek brukowanego odcinka drogi wojewódzkiej 132. Oczom ukazuje się układ ulicówki, zalany porannym słońcem. Od trasy odchodzą prostopadłe drogi gruntowe, na które samochód google zerka jedynie z dystansu. Przy drodze same zadbane, unijne gospodarstwa. Ot, typowa wieś jakich tysiące w zachodniej Polsce. Przejeżdżając trudno znaleźć powód do zatrzymania się. Czytając dalej w Wikipedii dowiemy się tutejsza ludność zajmuje się głównie rolnictwem. Dominuje uprawa zbóż, ziemniaków i buraków cukrowych, prowadzona jest hodowla drobiu. O muzyce, żadnej wzmianki. Tymczasem gdzieś tam, zapewne w jednej z polnych odnóg DW132, mieszka Błażej Król z małżonką Iwoną. Mieszkają i nagrywają. Błażej jako Król, Dwutysięczny, czy UL/KR, wespół jako Lauda.
W informacji prasowej towarzyszącej wydawnictwu czytamy że: "materiał „Gennin” powstał w trakcie i pomiędzy zajęciami codziennymi i jest próbą zagrania dnia oraz miejsca, w którym mieszkają od kilku lat". Kontrast między tym czego możemy dowiedzieć się z krótkiego rozeznania w internecie o miejscu, któremu dedykowane jest nagranie, a jego artystycznym przedstawieniem przez duet Błażeja i Iwony jest uderzający. Para zabiera nas bowiem w świat rozciągnięty gdzieś między melancholią a snem, którego idealną ilustracją jest okładkowa fotografia (autorstwa Iwony Król).
Współbrzmienie do którego dochodzi między czarno-białym kadrem z okładki, a muzyką zawartą na mini-albumie to solidny fundament, na którym można zbudować, utrzymaną w duchu realizmu magicznego opowieść. Eteryczność zamglonego pejzażu, wszechobecny szum rozmywający kontury i kształty, rytm ogrodzeniowych słupków, to wszystko sprawia że muzyka Laudy przemawia również przez fotografię - partyturę.
"Gennin" trwa zaledwie 23 minuty, które zapewne wystarczą aby pokonać spacerowym krokiem całą wieś. Krótki czas nie powinien zadziwiać, Król zdążył już przyzwyczaić słuchaczy do lakoniczności swoich muzycznych wypowiedzi. Zresztą jego nagrania mają tą osobliwą przypadłość, że wybrzmiewają jeszcze długo po ustaniu ostatniego dźwięku. Cztery kompozycje, jak wynika z opisu, mają nam opowiedzieć o dniu Błażeja i Iwony spędzanym w domu w Jeninie. Opisać dźwiękami koloryt codziennych rytuałów, zamkniętych w niecałe dwa kwadransy muzyki. Zamiast tytułów kolejne utwory zostały oznaczone godziną. Ich dobowa rozpiętość z grubsza odpowiada godzinom liturgicznym. Jutrznia ("05:40"), seksta ("12:23"), nieszpory ("17:48") i kompleta ("23:59") wypełnione są analogowym szumem, przepastnym pogłosem, dubowym pulsem, oszczędnymi melodiami syntezatora, oraz odgłosami świata przyrody, na czele z wszechobecnym od początku do końca albumu ćwierkaniem świerszcza. W tym odrealnionym pejzażu dźwięków znalazło się również miejsce na obecność Błażeja i Iwony, porozumiewających się ze sobą ("12:23") za pomocą szeptów, mlasków i westchnięć. Onomatopeje okazują się tu genialną metaforą małżeńskich relacji, ich dynamiki i namiętności. W przedstawieniu niezwykle cielesne, w odbiorze zmysłowe i eteryczne.
O tym że z Janina bliżej do Berlina, niż Gorzowa Wielkopolskiego i gdziekolwiek indziej, przekonuje brzmienie Laudy, którego korzeni należałoby szukać w eksperymentalnej elektronice wydawanej na przełomie lat 90-tych i nowego tysiąclecia w ~scape records. Głównie w nagraniach założyciela labelu Stefana Betke (Pole). To właśnie w berlińskiej wytwórni na skrzyżowaniu click'n'cuts, techno, house, wykrystalizowała się nowa estetyka elektronicznego dubu z którego Błażej i Iwona czerpią garściami. Te fascynacje nie powinny być obce w szczególności dla fanów projektu Dwutysięczny. Szumy, kliki, pogłosy, podskórny puls, mikro sample, drony, te elementy tworzą mroczny i hipnotyzujący klimat "Gennin".
Mając do wyboru Jenin widziany obiektywami google i ten wyczarowany przez muzykę Laudy i fotografię zdobiącą okładkę, nie mam wątpliwości który wybrać. Ten oniryczny pejzaż, który mógłby być jednym z plenerów "Konia Turyńskiego" Beli Tar'a odurza i hipnotyzuje swoją melancholią. Muzyka i obraz są w tym przypadku jednogłośne. Zaś z perspektywy nazwy tego bloga, płyta Laudy zapewnia optymalną satysfakcję estetyczną.
LAUDA - "Gennin"
2016, Latarnia Records
Jenin, wieś leżąca w powiecie gorzowskim, dawniej zwana jako Gennin (stąd tytuł płyty). Z Wikipedii dowiemy się że znajduje się tu zabytkowy neoklasyczny kościół z XIX wieku, fragmenty dworku i dwa ewangelickie cmentarze. Mieszkańców około półtora tysiąca. Opuszczam zatem na mapę ludzika google, który w Jeninie był przede mną i przed większością z was. Spadam na sam środek brukowanego odcinka drogi wojewódzkiej 132. Oczom ukazuje się układ ulicówki, zalany porannym słońcem. Od trasy odchodzą prostopadłe drogi gruntowe, na które samochód google zerka jedynie z dystansu. Przy drodze same zadbane, unijne gospodarstwa. Ot, typowa wieś jakich tysiące w zachodniej Polsce. Przejeżdżając trudno znaleźć powód do zatrzymania się. Czytając dalej w Wikipedii dowiemy się tutejsza ludność zajmuje się głównie rolnictwem. Dominuje uprawa zbóż, ziemniaków i buraków cukrowych, prowadzona jest hodowla drobiu. O muzyce, żadnej wzmianki. Tymczasem gdzieś tam, zapewne w jednej z polnych odnóg DW132, mieszka Błażej Król z małżonką Iwoną. Mieszkają i nagrywają. Błażej jako Król, Dwutysięczny, czy UL/KR, wespół jako Lauda.
W informacji prasowej towarzyszącej wydawnictwu czytamy że: "materiał „Gennin” powstał w trakcie i pomiędzy zajęciami codziennymi i jest próbą zagrania dnia oraz miejsca, w którym mieszkają od kilku lat". Kontrast między tym czego możemy dowiedzieć się z krótkiego rozeznania w internecie o miejscu, któremu dedykowane jest nagranie, a jego artystycznym przedstawieniem przez duet Błażeja i Iwony jest uderzający. Para zabiera nas bowiem w świat rozciągnięty gdzieś między melancholią a snem, którego idealną ilustracją jest okładkowa fotografia (autorstwa Iwony Król).
Współbrzmienie do którego dochodzi między czarno-białym kadrem z okładki, a muzyką zawartą na mini-albumie to solidny fundament, na którym można zbudować, utrzymaną w duchu realizmu magicznego opowieść. Eteryczność zamglonego pejzażu, wszechobecny szum rozmywający kontury i kształty, rytm ogrodzeniowych słupków, to wszystko sprawia że muzyka Laudy przemawia również przez fotografię - partyturę.
"Gennin" trwa zaledwie 23 minuty, które zapewne wystarczą aby pokonać spacerowym krokiem całą wieś. Krótki czas nie powinien zadziwiać, Król zdążył już przyzwyczaić słuchaczy do lakoniczności swoich muzycznych wypowiedzi. Zresztą jego nagrania mają tą osobliwą przypadłość, że wybrzmiewają jeszcze długo po ustaniu ostatniego dźwięku. Cztery kompozycje, jak wynika z opisu, mają nam opowiedzieć o dniu Błażeja i Iwony spędzanym w domu w Jeninie. Opisać dźwiękami koloryt codziennych rytuałów, zamkniętych w niecałe dwa kwadransy muzyki. Zamiast tytułów kolejne utwory zostały oznaczone godziną. Ich dobowa rozpiętość z grubsza odpowiada godzinom liturgicznym. Jutrznia ("05:40"), seksta ("12:23"), nieszpory ("17:48") i kompleta ("23:59") wypełnione są analogowym szumem, przepastnym pogłosem, dubowym pulsem, oszczędnymi melodiami syntezatora, oraz odgłosami świata przyrody, na czele z wszechobecnym od początku do końca albumu ćwierkaniem świerszcza. W tym odrealnionym pejzażu dźwięków znalazło się również miejsce na obecność Błażeja i Iwony, porozumiewających się ze sobą ("12:23") za pomocą szeptów, mlasków i westchnięć. Onomatopeje okazują się tu genialną metaforą małżeńskich relacji, ich dynamiki i namiętności. W przedstawieniu niezwykle cielesne, w odbiorze zmysłowe i eteryczne.
O tym że z Janina bliżej do Berlina, niż Gorzowa Wielkopolskiego i gdziekolwiek indziej, przekonuje brzmienie Laudy, którego korzeni należałoby szukać w eksperymentalnej elektronice wydawanej na przełomie lat 90-tych i nowego tysiąclecia w ~scape records. Głównie w nagraniach założyciela labelu Stefana Betke (Pole). To właśnie w berlińskiej wytwórni na skrzyżowaniu click'n'cuts, techno, house, wykrystalizowała się nowa estetyka elektronicznego dubu z którego Błażej i Iwona czerpią garściami. Te fascynacje nie powinny być obce w szczególności dla fanów projektu Dwutysięczny. Szumy, kliki, pogłosy, podskórny puls, mikro sample, drony, te elementy tworzą mroczny i hipnotyzujący klimat "Gennin".
Mając do wyboru Jenin widziany obiektywami google i ten wyczarowany przez muzykę Laudy i fotografię zdobiącą okładkę, nie mam wątpliwości który wybrać. Ten oniryczny pejzaż, który mógłby być jednym z plenerów "Konia Turyńskiego" Beli Tar'a odurza i hipnotyzuje swoją melancholią. Muzyka i obraz są w tym przypadku jednogłośne. Zaś z perspektywy nazwy tego bloga, płyta Laudy zapewnia optymalną satysfakcję estetyczną.
LAUDA - "Gennin"
2016, Latarnia Records
niedziela, 31 stycznia 2016
Kapsuła pamięci / Micromelancolié "Leaving Hades" + M/M "Before We Lost Ourselves"
Czaszka rec. to nowy kasetowy micro-label, którego założycielem jest Michał Fundowicz, piszący o muzyce na łamach Nowej Muzyki, Dwutygodnika i Porysowanych płyt. Działalność fonograficzną swojej oficyny inauguruje solowymi taśmami Micromelancolié, oraz projektu M/M.
O tym jakie były kulisy powstania wydawnictwa opowiada jego założyciel:
"Od dłuższego czasu, jako słuchacza i osobę sporadycznie pisującą o muzyce, interesowała mnie nowa scena kasetowa. To w jej ramach, poza głównym nurtem, dzieją się bardzo ciekawe rzeczy. Oficyny w rodzaju Seagrave, A Giant Fern, Tymbal Tapes czy Where To Now? odkryły przede mną bardzo wielu utalentowanych artystów, o których istnieniu nie miałem dotąd pojęcia."
"Czaszka w nazwie wzięła się ze snu/wizji o geologicznych procesach, zderzaniu się płyt tektonicznych, itp. W tej fantazji obserwowałem świat bez ludzi, po których pozostały tylko porozrzucane gdzieniegdzie czaszki - pewnie jakaś post-apokaliptyczna przyszłość. I choć brzmi to dość ponuro, w tej wizji odczuwałem wielki spokój"
"Koncentruję się na muzyce poszukującej. Od lat śledzę poczynania Roberta/Micromelancolié. O jego dźwiękach pisałem nie raz i prawie zawsze do mnie trafiały. Gdybym sam potrafił tworzyć muzykę, pewnie robiłbym coś podobnego. Do Michaela McGregora (M/M) dotarłem poprzez jego kasetę z videogamemusic - świetna, dziwna zbieranina szkicowych utworów. Później odkryłem bardziej zorientowane na bit taśmy z 1080p. Gdy się odezwałem z propozycją wydania, od razu się zgodził. Po pewnym czasie odesłał dopracowane ponownie dwa długie utwory, które leżały i dojrzewały w jego archiwum."
Katalog Czaszki honorowo otwiera kaseta Roberta Skrzyńskiego "Leaving Hades". Warstwa dźwiękowa tego nagrania spowita jest brzmieniem obskurnego lo-fi, pełnego skompresowanych, zniszczonych industrialnych pogłosów, szumów i chrobotów. Pomiędzy nimi jak widma snują się fragmenty-wspomnienia konwencjonalnych instrumentacji, wokaliz, zaśpiewów. Rachityczna struktura kompozycji idąc w parze z glitchową traumą i analogową nostalgią tworzą unikalny muzyczny odpowiednik poezji.
W środę Bartek Chaciński opisywał nową płytę Roly Porter w kontekście postapo. Odnoszę wrażenie, że kaseta Roberta Skrzyńskiego byłaby bardziej adekwatnym soundtrackiem postapokaliptycznego si-fi, niż spektakularna i bombastyczna płyta Brytyjczyka. Polak o rozpadzie opowiada bowiem z perspektywy niezwykle intymnej; skromnie i bezpretensjonalnie. Wrażenia z lektury "Leaving Hades" można śmiało porównać do odkopania kapsuły pamięci. Fragmenty historii, w tym przypadku klubowy rytm, uliczne bębny, melodia na trąbkę, soulowe wokalizy, dochodzą do ucha słuchacza spod grubej warstwy patyny. W tej pożodze hałasu, szumu i analogowego brudu, która może być doskonałą metaforą ludzkiej pamięci, odnaleźć możemy zdeformowane skrawki, piękna i radości, ślady życia.
W muzyce Micromelancolié (ta nazwa wydaje się być co raz bardziej adekwatna) smutek jest równie nieludzki co piękny. Skrzyński, jak rzadko kto potrafi opowiedzieć o bolesnym przemijaniu czasu i materii, wrzucając słuchaczy w wir nostalgii. Dokonuje tego przy użyciu dźwięków tak kruchych i zwyczajnie odpychających, że ich zestawienie ledwo co zasługuje na miano muzyki, co samo w sobie ma już wystarczająco postapokaliptyczny charakter. Zanurzenie się w fabułę "Leaving Hades" jest za każdym razem doświadczeniem niezwykle intymnym, pozwalającym na wejrzenie w głąb swoich prywatnych melancholii.
Micromelancolié "Leaving Hades"
2016, Czaszka rec.
O tym jakie były kulisy powstania wydawnictwa opowiada jego założyciel:
"Od dłuższego czasu, jako słuchacza i osobę sporadycznie pisującą o muzyce, interesowała mnie nowa scena kasetowa. To w jej ramach, poza głównym nurtem, dzieją się bardzo ciekawe rzeczy. Oficyny w rodzaju Seagrave, A Giant Fern, Tymbal Tapes czy Where To Now? odkryły przede mną bardzo wielu utalentowanych artystów, o których istnieniu nie miałem dotąd pojęcia."
"Czaszka w nazwie wzięła się ze snu/wizji o geologicznych procesach, zderzaniu się płyt tektonicznych, itp. W tej fantazji obserwowałem świat bez ludzi, po których pozostały tylko porozrzucane gdzieniegdzie czaszki - pewnie jakaś post-apokaliptyczna przyszłość. I choć brzmi to dość ponuro, w tej wizji odczuwałem wielki spokój"
"Koncentruję się na muzyce poszukującej. Od lat śledzę poczynania Roberta/Micromelancolié. O jego dźwiękach pisałem nie raz i prawie zawsze do mnie trafiały. Gdybym sam potrafił tworzyć muzykę, pewnie robiłbym coś podobnego. Do Michaela McGregora (M/M) dotarłem poprzez jego kasetę z videogamemusic - świetna, dziwna zbieranina szkicowych utworów. Później odkryłem bardziej zorientowane na bit taśmy z 1080p. Gdy się odezwałem z propozycją wydania, od razu się zgodził. Po pewnym czasie odesłał dopracowane ponownie dwa długie utwory, które leżały i dojrzewały w jego archiwum."
***
Katalog Czaszki honorowo otwiera kaseta Roberta Skrzyńskiego "Leaving Hades". Warstwa dźwiękowa tego nagrania spowita jest brzmieniem obskurnego lo-fi, pełnego skompresowanych, zniszczonych industrialnych pogłosów, szumów i chrobotów. Pomiędzy nimi jak widma snują się fragmenty-wspomnienia konwencjonalnych instrumentacji, wokaliz, zaśpiewów. Rachityczna struktura kompozycji idąc w parze z glitchową traumą i analogową nostalgią tworzą unikalny muzyczny odpowiednik poezji.
W środę Bartek Chaciński opisywał nową płytę Roly Porter w kontekście postapo. Odnoszę wrażenie, że kaseta Roberta Skrzyńskiego byłaby bardziej adekwatnym soundtrackiem postapokaliptycznego si-fi, niż spektakularna i bombastyczna płyta Brytyjczyka. Polak o rozpadzie opowiada bowiem z perspektywy niezwykle intymnej; skromnie i bezpretensjonalnie. Wrażenia z lektury "Leaving Hades" można śmiało porównać do odkopania kapsuły pamięci. Fragmenty historii, w tym przypadku klubowy rytm, uliczne bębny, melodia na trąbkę, soulowe wokalizy, dochodzą do ucha słuchacza spod grubej warstwy patyny. W tej pożodze hałasu, szumu i analogowego brudu, która może być doskonałą metaforą ludzkiej pamięci, odnaleźć możemy zdeformowane skrawki, piękna i radości, ślady życia.
W muzyce Micromelancolié (ta nazwa wydaje się być co raz bardziej adekwatna) smutek jest równie nieludzki co piękny. Skrzyński, jak rzadko kto potrafi opowiedzieć o bolesnym przemijaniu czasu i materii, wrzucając słuchaczy w wir nostalgii. Dokonuje tego przy użyciu dźwięków tak kruchych i zwyczajnie odpychających, że ich zestawienie ledwo co zasługuje na miano muzyki, co samo w sobie ma już wystarczająco postapokaliptyczny charakter. Zanurzenie się w fabułę "Leaving Hades" jest za każdym razem doświadczeniem niezwykle intymnym, pozwalającym na wejrzenie w głąb swoich prywatnych melancholii.
Micromelancolié "Leaving Hades"
2016, Czaszka rec.
***
Niestety na drugim wydawnictwie Czaszki, brak mi równie szczerego przekazu z jakim mamy do czynienia w przypadku Micromelancolié. Również sama koncepcja nagrania obnaża bezpłciowe powielanie estetyki kasetowych wydawnictw, zorientowanych na lo-fi ambient. Dwie długie, (za długie, bo z ich długości nie wynika nic co miałoby wpływ na recepcję materiału), kompozycje Michaela McGregora w niezbyt zajmujący sposób przytaczają recepturę na stylistykę, którą nie trudno odnaleźć w katalogach muzyki wydawanej przez Jozik Records, Metaphysical Circuits, A Giant Fern, Seagrave, Cosmic Winnetou.
Punktem wyjścia jest pętla, której dynamika stanowi o tempie utworu, zazwyczaj rozwlekłym i leniwym. Drugim równie ważnym elementem są warstwy, czy też tekstury, często mocno zagęszczone z szumów, trzasków, odgłosów. Niezbędna jest obecność dryfujących dronów, nagrań terenowych i elektroakustycznych zabiegów z modulacją taśmy. Czasem występują również instrumenty akustyczne, choć najczęściej w formie spreparowanych loopów. Brzmieniowo wszystko pozostaje podporządkowane estetyce lo-fi, zanurzone w szumie i lekkim pogłosie. Efektem, tak jak w przypadku "Before We Lost Ourselves" McGregora, dość często jest bulgocząca i pozbawiona smaku śmieciowa zupa. Tym bardziej cenię sobie świadomą twórczość Roberta Skrzyńskiego, którego kolejne wydawnictwa co raz śmielej uciekają od ambientowego schematu, badając to co znajduje się poza jego stylistycznymi granicami.
Psychodeliczna i senna atmosfera nagrań M/M, bywa równie kontemplacyjna co nużąca. Chorobliwie wydłużone (co wydaje się elementem pogrążającym to wydawnictwo), dwie półgodzinne kompozycje wywołują u mnie emocjonalne odrętwienie, podszyte smutkiem. Za tektonicznym chłodem, chropowatością dźwięków i widmową narracją nie kryje się nic z czym mógł bym się identyfikować.
M/M "Before We Lost Ourselves"
2016, Czaszka rec.
piątek, 29 stycznia 2016
Alt? Art? Pop! / Polpo Motel "Cadavre Exquis"
Pamiętacie jeszcze Polpo Motel? Duet Olgi Mysłowskiej i Daniela Pigońskiego właśnie powrócił z niebytu po siedmiu latach przerwy.
Odnoszę wrażenie, że zespół ma jakiś kłopot z docenieniem własnej twórczości. Czekać taki szmat czasu na wydanie drugiej płyty, posiadając niezaprzeczalny talent do komponowania przebojowych piosenek z nieprzebojowych inspiracji i brzmień, wygląda jak sabotowanie swoich własnych możliwości. Mając taki potencjał brzmieniowy, wokalny i melodyczny Polpo Motel powinien odgrywać dziś bardziej znaczącą rolę na polskiej scenie alternatywnego popu. Brak czasu, brak wiary, czy może brak chęci na udział w muzycznym "światku"? Nie wnikam w to, choć słuchając "Cadavre Exquis" odczuwam żal z powodu tak rzadkiego obcowania z muzyką zespołu.
Mówiąc wielce ogólnie, lata 80 były momentem, w którym zespoły takie jak Polpo Motel miały idealny czas do epatowania nieskrępowaną wolnością artystyczną. Do worka opatrzonego nazwą art pop (samo pojęcie pochodzi z lat 60-tych) trafiali muzycy, dla których granice muzyki pop były zbyt wąskie, przez co sięgali po dość różnorodne i odważne inspiracje, popadając niekiedy kosztem swojej odwagi w groteskowość. W tej grupie znaleźliby się artyści skrajnie od siebie różni i rozpięci miedzy kiczem a sztuką ("wysoką"); tacy jak Kate Bush, Klaus Nomi, Laurie Anderson, nieodżałowany David Bowie - wszyscy o niebywałej charyzmie i bezkompromisowym języku ekspresji. Swoje szerokie inspiracje i wolność twórczą przekładali jednak na uniwersalną formę piosenki ukonstytuowanej przez schemat zwrotka - refren. Nie inaczej jest z Polpo Motel, którzy posiedli osobliwy patent na mariaż pełnych polotu melodii i wpadających w ucho motywów, z ciężkim (momentami wręcz industrialnym) brzmieniem syntezatorów, gotyckim, potężnym wokalem i imponującym rozstrzałem stylistyk.
"Cadavre Exquis" to imponujący amalgamat estetycznych skrajności, które egzystują ze sobą w zaskakującej harmonii. Operując brzmieniem opartym o syntezatory i automaty perkusyjne Pigoński z niebywałą lekkością przechodzi od wątków zasłyszanych wśród klasyków new romantic ("Overponder"), po brudne i pełne zgiełku industrialne motywy, które mogłyby posłużyć Alessandro Cortiniemu jako podkłady do kompozycji Nine Inch Nails ("Electricity", "Gunpoint"). W międzyczasie fantazja klawiszowca pozwala mu przywołać również avantpopowe wspomnienia o Stereolab ("Run babe run"), czy zapaść się w mroczne i gęste trip hopowe głębiny ("Monster"). Umiejętność atrakcyjnego prześlizgiwania się pomiędzy estetykami, można również przypisać Mysłowskiej i doszukiwać się ich źródeł w bliskich związkach wokalistki z teatrem. Możliwe, że właśnie dzięki temu jest ona w stanie błyskawicznie odbyć przemianę z koturnowej divy ("Twitch") w melancholijną szansonistkę ("Reconciliation"), czy w dekadencką heroinę ("Blur Fade"). Dysponując unikalnym strojem głosu, wokalistka Polpo Motel używa go niezwykle plastycznie i świadomie, nie nadużywając i nie zamieniając go w manierę.
Kompozycje Polpo Motel uderzają swoim rozmachem. Na szczęście mimo dość podniosłej atmosfery panującej na "Cadavre Exquis" jest to materiał daleki od patosu. Mieniące się kolorytem szerokich inspiracji nagrania, brawurowo balansują między glamową koturnowością, pełnym dystansu chłodem, rockową drapieżnością, i parkietową przebojowością. Tym samym, pozostając w ramach muzyki rozrywkowej, kreują własny niepowtarzalny i rozpoznawalny, skrojony z kontrastów styl, który doskonale określa francuski tytuł krążka ("wykwintne zwłoki").
Z wielkim entuzjazmem dorzucam płytę zespołu do listy moich ulubionych płyt AD 2015. I żyję nadzieją, że na następne wydawnictwo nie będę musiał czekać kolejne siedem lat.
POLPO MOTEL "Cadavre exquis"
2015, Lado ABC
Odnoszę wrażenie, że zespół ma jakiś kłopot z docenieniem własnej twórczości. Czekać taki szmat czasu na wydanie drugiej płyty, posiadając niezaprzeczalny talent do komponowania przebojowych piosenek z nieprzebojowych inspiracji i brzmień, wygląda jak sabotowanie swoich własnych możliwości. Mając taki potencjał brzmieniowy, wokalny i melodyczny Polpo Motel powinien odgrywać dziś bardziej znaczącą rolę na polskiej scenie alternatywnego popu. Brak czasu, brak wiary, czy może brak chęci na udział w muzycznym "światku"? Nie wnikam w to, choć słuchając "Cadavre Exquis" odczuwam żal z powodu tak rzadkiego obcowania z muzyką zespołu.
Mówiąc wielce ogólnie, lata 80 były momentem, w którym zespoły takie jak Polpo Motel miały idealny czas do epatowania nieskrępowaną wolnością artystyczną. Do worka opatrzonego nazwą art pop (samo pojęcie pochodzi z lat 60-tych) trafiali muzycy, dla których granice muzyki pop były zbyt wąskie, przez co sięgali po dość różnorodne i odważne inspiracje, popadając niekiedy kosztem swojej odwagi w groteskowość. W tej grupie znaleźliby się artyści skrajnie od siebie różni i rozpięci miedzy kiczem a sztuką ("wysoką"); tacy jak Kate Bush, Klaus Nomi, Laurie Anderson, nieodżałowany David Bowie - wszyscy o niebywałej charyzmie i bezkompromisowym języku ekspresji. Swoje szerokie inspiracje i wolność twórczą przekładali jednak na uniwersalną formę piosenki ukonstytuowanej przez schemat zwrotka - refren. Nie inaczej jest z Polpo Motel, którzy posiedli osobliwy patent na mariaż pełnych polotu melodii i wpadających w ucho motywów, z ciężkim (momentami wręcz industrialnym) brzmieniem syntezatorów, gotyckim, potężnym wokalem i imponującym rozstrzałem stylistyk.
"Cadavre Exquis" to imponujący amalgamat estetycznych skrajności, które egzystują ze sobą w zaskakującej harmonii. Operując brzmieniem opartym o syntezatory i automaty perkusyjne Pigoński z niebywałą lekkością przechodzi od wątków zasłyszanych wśród klasyków new romantic ("Overponder"), po brudne i pełne zgiełku industrialne motywy, które mogłyby posłużyć Alessandro Cortiniemu jako podkłady do kompozycji Nine Inch Nails ("Electricity", "Gunpoint"). W międzyczasie fantazja klawiszowca pozwala mu przywołać również avantpopowe wspomnienia o Stereolab ("Run babe run"), czy zapaść się w mroczne i gęste trip hopowe głębiny ("Monster"). Umiejętność atrakcyjnego prześlizgiwania się pomiędzy estetykami, można również przypisać Mysłowskiej i doszukiwać się ich źródeł w bliskich związkach wokalistki z teatrem. Możliwe, że właśnie dzięki temu jest ona w stanie błyskawicznie odbyć przemianę z koturnowej divy ("Twitch") w melancholijną szansonistkę ("Reconciliation"), czy w dekadencką heroinę ("Blur Fade"). Dysponując unikalnym strojem głosu, wokalistka Polpo Motel używa go niezwykle plastycznie i świadomie, nie nadużywając i nie zamieniając go w manierę.
Kompozycje Polpo Motel uderzają swoim rozmachem. Na szczęście mimo dość podniosłej atmosfery panującej na "Cadavre Exquis" jest to materiał daleki od patosu. Mieniące się kolorytem szerokich inspiracji nagrania, brawurowo balansują między glamową koturnowością, pełnym dystansu chłodem, rockową drapieżnością, i parkietową przebojowością. Tym samym, pozostając w ramach muzyki rozrywkowej, kreują własny niepowtarzalny i rozpoznawalny, skrojony z kontrastów styl, który doskonale określa francuski tytuł krążka ("wykwintne zwłoki").
Z wielkim entuzjazmem dorzucam płytę zespołu do listy moich ulubionych płyt AD 2015. I żyję nadzieją, że na następne wydawnictwo nie będę musiał czekać kolejne siedem lat.
POLPO MOTEL "Cadavre exquis"
2015, Lado ABC
środa, 27 stycznia 2016
Podsumowanie 2015
Idea podsumowań z roku na rok, co raz bardziej traci dla mnie swą atrakcyjność. Całkowicie odwrotnie niż słuchanie polskiej muzyki. Poniżej przedstawiam jednak roczną ściągawkę, która w bliżej nieoszacowanej przyszłości przypomni mi, które płyty z 2015 roku wywołały u mnie wypieki na twarzy.
Największą satysfakcją w 2015 poza samą muzyką, były dla mnie rozmowy, które udało mi się przeprowadzić z Jakubem Adamiakiem (K.), Bartoszem Zaskórskim (Wsie / Mchy i Porosty), Wojtkiem Kucharczykiem (Mik.Musik.!.), Maciejem Ożogiem i Dawidem Laskowskim (z Cafe Oto).
Największym rozczarowaniem, była bezsilność, lub brak czasu, które nie pozwoliły mi skonkretyzować swoich refleksji wobec wielu znakomitych tytułów (Ptaki, Alameda 5, Raphael Rogiński, SYNY), pomimo tego, że biły one moje prywatne rekordy odsłuchań.
Artystą roku jest dla mnie bez wątpienia Jacek Sienkiewicz. Powróciwszy z uśpienia rzucił mnie na kolana wszystkimi swoimi wydawnictwami!
A oto lista muzycznych radości AD 2015
EUFORIA (płyta roku 2015 wg raz/uchem/raz/okiem)
- BOUCHONS d'OREILLES / WARSAW IMPROVISERS ORCHESTRA - Split (Astral Spirits) - recenzja
GIGANTYCZNA RADOŚĆ (kolejność alfabetyczna)
- ADAM STRUG I KWADROFONIK - "Requiem ludowe" (Polskie Radio) - recenzja
- ALAMEDA 5 - "Duch Tornada" (Instant Classic)
- ARTUR MAĆKOWIAK - "If it's not real" (Wet Music) - recenzja
- JACEK SIENKIEWICZ - "Drifting" (Recognition) - recenzja
- JACEK SIENKIEWICZ - "Istynkt" (Bocian Rec. / Recognition) - recenzja
- KAMIL SZUSZKIEWICZ - "Istina" - (Wounded Knife) - recenzja
- MAX LODERBAUER & JACEK SIENKIEWICZ - "Ridges" (Recognition) - recenzja
- MICROMELANCOLIE - "Low Cakes" (BDTA) - recenzja
- PTAKI - "Przelot" (Transatlantyk)
- RAPHAEL ROGIŃSKI - "Raphael roginski plays john coltrane & langston hughes african mystic music" (Bôłt Records)
- SYNY - "Orient" (Latarnia)
- TRUPA TRUPA - "Headache" (Blue Tapes and X-Ray Records) - recenzja
- WILHELM BRAS - "Visionaries & Vagabonds" (Mik.Musik.!.) - recenzja
WIELKA RADOŚĆ (kolejność alfabetyczna)
- ADAM GOŁĘBIEWSKI - "Pool North" (Latarnia) - recenzja
- ALCHIMIA "Aurora" (Instant Classic) - recenzja
- ARSZYN + DUDA "Automata" (Pawlacz Perski) - recenzja
- FOQL - "Black Market Goods" (Pointless Geometry) - recenzja
- GORZYCKI & DOBBIE - "Nothing" (Requiem Rec.) - recenzja
- HIGH FALL - "^" (Audile Snow) - recenzja
- JACEK SIENKIEWICZ - "Nomatter" (No.) - recenzja
- JERZ IGOR - "Zimą" - recenzja
- JOHN LAKE "Strange gods" (Mik.Musik.!.) - recenzja
- KAMIL SZUSZKIEWICZ - "Robot Czarek" (Wounded Knife)
- KOLEGA DORIANA - st (BDTA) - recenzja
- KRÓL "Wij" (Kayax)
- LUTTO LENTO - "Whips" (Where To Now?) - recenzja
- MIRT "Africanische Volker" - (BDTA) - recenzja M|I Kwartalnik Muzyczny nr.3
- PAPER CUTS - "Diorce Material" (Wounded Knife)
- POLPO MOTEL "Cadavre Exquis" (Lado ABC) - recenzja
- STRYCHARSKI & MAZUR - "Myriad duo" (Fundacja Słuchaj) - recenzja
- WÓJCIŃSKI & JACHNA - "Night Talks" (Fundacja Słuchaj) - recenzja
- WSIE - st (BDTA) - recenzja
- va - "Kaleidofon" (Jasień) - recenzja
- ZEITKRAZER - "Saturation" (Bocian Rec.) - recenzja
- ZIPORYN + ZIMPEL + ZEMLER + RILEY - "Green Light" (Multikulti)
RADOŚĆ (kolejność alfabetyczna)
- CIEMNOGRODY "Planetarna moc" (STUK Records)
- DANKA MILEWSKA "Sonoformy" (Wet Music) - recenzja
- HEROINY "ahh-ohh" (Dunno) - recenzja
- PORCJE ROSOŁOWE - "Insects 4-7" (Cronica Rec.) - recenzja
- PURGIST "Bleak Prospects" - wydanie własne - recenzja
- RIMBAUD "Rimbaud" - (Gusstaff Rec.) - recenzja
- SHOFAR "Gold of Małkinia" (Kilogram Rec.) - recenzja
- va - "FASRAT Compilation #1" (Father and Son Records And Tapes)
- ZBIGNIEW WODECKI + MITCH & MITCH Orchestra and Choir "1976: A Space Odyssey" (Lado ABC)
- ZORKA WOLLNY & ANNA SZWAJGER - "The Greatest Hits" (Super) - recenzja
ZAGRANICA
1. Julia Holter - "Have You In My Wilderness"
2. Peder Mannerfelt - "The Swedish Congo Record"
3. Domenique Dumont - Comme Ça
4. Ken Camden - "Dream Memory"
5. The Necks - "Vertigo"
6. Shuttle358 - "Can You Prove I Was Born"
7. Sam Prekop - "The Republic"
8. F Ingers - "Hide Before Dinner"
9. Suzanne Kraft - "Talk From Home"
10. Mohammad - "Segondè Saleco (34ºN - 42ºN / 19ºE - 29ºE Study Vol.3)"
... reszta w kolejności przypadkowej, na pewno coś pominąłem, ale w 2015 nie śledziłem aż tak wnikliwie muzyki spoza PL.
- Paranoid London - "Paranoid London"
- William Basinski - "The Deluge"
- Helena Hauff - "Lex Tertia"
- s Olbricht - "Trancess" - recenzja
- Beatrice Dillon - "Face A/B"
- RP Boo - "Fingers, Bank Pads, And Shoe Prints"
- Kendric Lamar - "To Pimp A Butterfly"
- Young Fathers - "White Men Are Black Men Too"
- Vilod - "Safe In Harbour"
- Girl Band - "Holding Hands With Jamie"
- Savant - "Artificial Dance"
- Jeremih - "Late Nights: The Album"
- Roots Manuva - "Bleeds."
- Dawn Richard - "Blackheart"
niedziela, 24 stycznia 2016
Pinktechre / Pink Freud "Pink Freud plays Autechre"
W końcu jest. Po długich oczekiwaniach płyta Pink Freud z coverami Autechre trafiła do słuchaczy. Próbowano wydać tą płytę zagranicą w Warp Rec. - matczynej wytwórni legendarnego duetu z Rochdale, niestety ambitne plany zespołu spaliły na panewce. Fakt ten może wydawać się rozczarowujący, gdyż artystyczna strona tego przedsięwzięcia jest wielce udana.
Idea nagrania w jazzowych wersjach kompozycji gigantów elektroniki i idm pojawiła się już na płycie "Monster of jazz" (2010) na której to figurowała aranżacja utworu "Goz Quartet", dość skromna i oszczędna wobec finalnej wersji zamieszczonej na "Pink Freud plays Autechre". Pięć lat dzielące album "Monster of jazz" od koncertu w katowickiej Hipnozie, gdzie zarejestrowano materiał nowej płyty, to czas który pozwolił członkom zespołu dokładnie przestudiować materiał źródłowy, mozolnie go ogrywając, wydobyć z niego esencję i przełożyć na pinkfreud'owski język przebojowego free.
Tylko z pozoru, koncept nagrania coverów ikony eksperymentalnej elektroniki, mógł wydawać się karkołomny. Gdyby członkowie Pink Freud zdecydowali się podejść twórczo do ostatnich nagrań Autechre stanęliby przed wielce karkołomnym zadaniem. Mocno wyabstrahowane kompozycje Brytyjczyków wydane po 2010, to już niezwykle zawiłe konstrukcje, oparte w głównej mierze na bezkompromisowej dominacji warstwy rytmicznej; mocnych, połamanych uderzeniach, nierównych mutujących się pętlach i chropowatym, tępym brzmieniu. Tymczasem Gdańszczanie zdecydowali się zreinterpretować najbardziej melodyjny etap w twórczości Autechre, przypadający na lata 90te, gdzie wyrazista rytmika została uładzona melancholią ambientowych pasaży.
Właśnie klasyczne idm'owe melodie duetu Rob Brown - Sean Booth wyznaczają na "Pink Freud plays Autechre" partyturę dla sekcji dętej Pink Freud (trąbki Adama Milwiw-Barona i saksofonu Karola Gola). Pracująca z regularnością automatu perkusyjnego, wyrazista sekcja rytmiczna; Mazolewski - Klimczuk dyktuje zręby kompozycji, zaś syntezator (zgaduję, że jest to Minimoog Voyager?) obsługiwany przez Adama Milwiw-Barona, swoim niskim pomrukiem dodaje pożądanej gęstości i masywności. Obecność klawiszy wydaje się wprost niezbędna dla tej płyty. Pozwala muzykom podeprzeć swoje artykulacje na solidnym basowym fundamencie i stanowi wymierną przeciwwagę dla charyzmatycznej sekcji dętej.
"Pink Freud plays Autechre" nie jest zwyczajną transkrypcją materiału źródłowego. Gdańszczanie podeszli do oryginałów twórczo i z animuszem. O powodzeniu eksperymentu zaważyło przede wszystkim skrócenie oryginalnych kompozycji, co wpłynęło na zwiększenie dynamiki utworów i przykuło uwagę do wątków melodycznych. Sięgając po nagrania Autechre, Pink Freud zmodyfikował konceptualną, abstrakcyjną formułę duetu w przebojowy repertuar, pełen wigoru i charyzmy. Zespół dokonał tego utrzymując przez cały album równą, wysoką dramaturgię. Udało się na "Pink Freud plays Autechre" przelać sceniczną energię, a przy tym zachować chłodną dyscyplinę utworów Autechre. Kwartet z maszynową precyzją podąża od konkretu do konkretu, nie pozwalając sobie na rozprężające impresje. Mamy zatem do czynienia z materiałem, który pod względem formalnego rygoru przejawia wszelkie znamiona produkcji studyjnej. Okoliczności nagrania materiału zdradza dopiero zarejestrowany aplauz publiczności, zaś w warstwie wykonawczej charyzma i wigor instrumentalistów.
Interpretacja ikonicznych kompozycji duetu Autechre w wykonaniu Pink Freud imponuje monumentalnością brzmień i aranżacji, zdyscyplinowaną formą, profesjonalizmem wykonawczym i błyskotliwym przełożeniem elektroniki na jazzową modłę. "Pink Freud plays Autechre" jest przy tym materiałem cholernie przebojowym, zyskującym z każdym kolejnym przesłuchaniem. Nie zniechęci purystów wiernych stylistyce oryginalnego Autechre, choć swą przebojowością może zmylić tych którzy z twórczością duetu nie mieli wcześniej do czynienia.
Ps. Łyżką dziegciu tego wydawnictwa jest niestety jego okładka. Płyta o takim potencjale, konfrontująca ze sobą estetykę cyfrową z analogową, elektronikę z żywym graniem zasługuje na zdecydowanie bardziej kreatywne potraktowanie, przez grafika.
PINK FREUD "Pink Freud plays Autechre"
2016, More Music Agency
Idea nagrania w jazzowych wersjach kompozycji gigantów elektroniki i idm pojawiła się już na płycie "Monster of jazz" (2010) na której to figurowała aranżacja utworu "Goz Quartet", dość skromna i oszczędna wobec finalnej wersji zamieszczonej na "Pink Freud plays Autechre". Pięć lat dzielące album "Monster of jazz" od koncertu w katowickiej Hipnozie, gdzie zarejestrowano materiał nowej płyty, to czas który pozwolił członkom zespołu dokładnie przestudiować materiał źródłowy, mozolnie go ogrywając, wydobyć z niego esencję i przełożyć na pinkfreud'owski język przebojowego free.
Tylko z pozoru, koncept nagrania coverów ikony eksperymentalnej elektroniki, mógł wydawać się karkołomny. Gdyby członkowie Pink Freud zdecydowali się podejść twórczo do ostatnich nagrań Autechre stanęliby przed wielce karkołomnym zadaniem. Mocno wyabstrahowane kompozycje Brytyjczyków wydane po 2010, to już niezwykle zawiłe konstrukcje, oparte w głównej mierze na bezkompromisowej dominacji warstwy rytmicznej; mocnych, połamanych uderzeniach, nierównych mutujących się pętlach i chropowatym, tępym brzmieniu. Tymczasem Gdańszczanie zdecydowali się zreinterpretować najbardziej melodyjny etap w twórczości Autechre, przypadający na lata 90te, gdzie wyrazista rytmika została uładzona melancholią ambientowych pasaży.
Właśnie klasyczne idm'owe melodie duetu Rob Brown - Sean Booth wyznaczają na "Pink Freud plays Autechre" partyturę dla sekcji dętej Pink Freud (trąbki Adama Milwiw-Barona i saksofonu Karola Gola). Pracująca z regularnością automatu perkusyjnego, wyrazista sekcja rytmiczna; Mazolewski - Klimczuk dyktuje zręby kompozycji, zaś syntezator (zgaduję, że jest to Minimoog Voyager?) obsługiwany przez Adama Milwiw-Barona, swoim niskim pomrukiem dodaje pożądanej gęstości i masywności. Obecność klawiszy wydaje się wprost niezbędna dla tej płyty. Pozwala muzykom podeprzeć swoje artykulacje na solidnym basowym fundamencie i stanowi wymierną przeciwwagę dla charyzmatycznej sekcji dętej.
"Pink Freud plays Autechre" nie jest zwyczajną transkrypcją materiału źródłowego. Gdańszczanie podeszli do oryginałów twórczo i z animuszem. O powodzeniu eksperymentu zaważyło przede wszystkim skrócenie oryginalnych kompozycji, co wpłynęło na zwiększenie dynamiki utworów i przykuło uwagę do wątków melodycznych. Sięgając po nagrania Autechre, Pink Freud zmodyfikował konceptualną, abstrakcyjną formułę duetu w przebojowy repertuar, pełen wigoru i charyzmy. Zespół dokonał tego utrzymując przez cały album równą, wysoką dramaturgię. Udało się na "Pink Freud plays Autechre" przelać sceniczną energię, a przy tym zachować chłodną dyscyplinę utworów Autechre. Kwartet z maszynową precyzją podąża od konkretu do konkretu, nie pozwalając sobie na rozprężające impresje. Mamy zatem do czynienia z materiałem, który pod względem formalnego rygoru przejawia wszelkie znamiona produkcji studyjnej. Okoliczności nagrania materiału zdradza dopiero zarejestrowany aplauz publiczności, zaś w warstwie wykonawczej charyzma i wigor instrumentalistów.
Interpretacja ikonicznych kompozycji duetu Autechre w wykonaniu Pink Freud imponuje monumentalnością brzmień i aranżacji, zdyscyplinowaną formą, profesjonalizmem wykonawczym i błyskotliwym przełożeniem elektroniki na jazzową modłę. "Pink Freud plays Autechre" jest przy tym materiałem cholernie przebojowym, zyskującym z każdym kolejnym przesłuchaniem. Nie zniechęci purystów wiernych stylistyce oryginalnego Autechre, choć swą przebojowością może zmylić tych którzy z twórczością duetu nie mieli wcześniej do czynienia.
Ps. Łyżką dziegciu tego wydawnictwa jest niestety jego okładka. Płyta o takim potencjale, konfrontująca ze sobą estetykę cyfrową z analogową, elektronikę z żywym graniem zasługuje na zdecydowanie bardziej kreatywne potraktowanie, przez grafika.
PINK FREUD "Pink Freud plays Autechre"
2016, More Music Agency
Subskrybuj:
Posty (Atom)