Czaszka to micro-label stacjonujący w Edynburgu i prowadzony przez Michała Fundowicza. Repertuar wydawnictwa, o którym donosiłem na początku roku, jest wielce eklektyczny, a każda premiera to zdecydowanie odmienna estetyka. Od techno, przez ambient, po industrial, czy vaporwave. Tym co łączy wszystkie projekty i pozwala zachować spójność programową labelu jest otwartość na eksperyment, oraz bezkompromisowe przekraczanie dźwiękowych granic abstrakcji. Trzy premierowe kasety, to trzy nowe wcielenia Czaszki, za wyjątkiem materiału Kamila Kowalczyka, trudne do ujęcia w gatunkowe ramy. Wszystkie jednak potwierdzają rosnący potencjał artystyczny wydawnictwa.
KAMIL KOWALCZYK "Andromeda"
Z trzech nowych premier tylko "Andromedę" można umieścić w konkretnej stylistyce. Nagranie jawnie wpisuje się w estetykę drone ambient. Jego autorem jest Kamil Kowalczyk, kolejny szkocki emigrant, od kilku lat związany z tamtejszą podziemną sceną eksperymentalną.
Mimo kosmicznych konotacji (tytuł) "Andromeda" to raczej leniwe dryfowanie po przestronnym oceanie, gdzie falami są dźwięki rozbujane sinusoidalnym ruchem, a oceanem statyczny, monumentalny dron. To dron w różnych fazach skupienia, w zależności od kondensacji brzmienia złożonego z noisowego granulatu, mgławicy szumów i prześwitujących przez te warstwy pociągłych harmonijnych plam. Materia dźwiękowa zakomponowana została na kilku pokrewnych częstotliwościach od chropowatych, zaszumiałych tekstur, przez niskie, dojmujące chroboty, aż po świetliste burdony. Bliskie sąsiedztwo tych ścieżek i ich muzyczna koegzystencja, prowadzą do pojawiania się dźwiękowych mutacji, w postaci rozwibrowanych pogłosów, które z biegiem narracji zawłaszczają dla siebie co raz więcej przestrzeni kompozycji. Tak gęsto i linearnie ułożone ślady, ich podskórna pulsacja i hipnotyczny dryf zacierają granicę między dźwiękiem rzeczywistym, a słuchowym złudzeniem, dopowiedzianym wyobraźnią słuchacza.
Udane realizacje z nurtu drone ambient to takie, które działają nie tylko na słuch, ale i na ciało. Estetyka ta wydawać się może jednak mało wysublimowana jeśli chodzi o nakład pracy twórcy. Artystyczne działania zazwyczaj oparte są na ekstrakcji materiału z kilku dźwiękowych szlaków, których umiejętne zestawienie wprowadza słuchacza w stany transcendentne, bliskie hipnozie, medytacji, czy narkotycznego tripu. Kowalczyk po wyselekcjonowaniu dźwięków i dostrojeniu ich w jeden rezonujący rdzeń, czuwa głównie nad odpowiednią muskulaturą brzmienia. Jego nagranie zachwyca dostojnym i wręcz majestatycznym charakterem. Z rozmachem wypełnia dźwiękową łuną pomieszczenie, w którym "Andromeda" rozpościera się z głośników.
Muzyka Kowalczyka jest wyrazista i charakterna, a gesty producenta pewne i przemyślane. Słychać tu przede wszystkim artystę osłuchanego, wcale nie skuszonego rzekomą prostotą dronowej estetyki. To twórca świadomy gramatyki jaką rządzi się gatunek, doskonale panujący nad materiałem i uzyskujący przekonujące rezultaty.
MORKEBLA "A field of secondary craters"
Pod nazwą Morkebla występuje włoski producent Alberto Rosso, związany wcześniej z takimi tuzami europejskiego niezalu jak labele Where To Now?, czy Farbwechsel. W Czaszce ukazała się krótka ep-ka artysty, będąca kwintesencja jego muzycznego emploi.
Ciężkie mechaniczne pętle dozujące uderzenia, w mozolnych tempach, chłodne brzmienie perkusjonaliów, ambientowa przestrzeń i drony, a do tego świetliste melodie wyrastające z mrocznego tła, niczym kolorowa tęcza w postindustrialnym krajobrazie. Tak mniej więcej prezentuje się muzyka Włocha. Ulotność syntezatorowych ilustracji, pociągłe pasaże onirycznych klawiszy, analogowa melodyjność podszyta melancholią, spotykają się z arsenałem połamanych uderzeń, kapryśną rytmiką i dźwiękami o przemysłowej proweniencji. Dominują jednak te pierwsze i to one mają wpływ na łagodny, zamyślony nastrój nagrania. Mamy więc do czynienia z konwencją nieomal piosenkową, opartą na prostych melodiach i ciepłych brzmieniach, przemycającą ducha muzyki pop w vaporwave'owej odsłonie.
AFRICAN GHOST VALLEY "UCCIDE"
Ten kanadyjsko-europejski (tak sam się określa) duet jest na tyle zróżnicowany dźwiękowo i artykulacyjnie, że umyka próbom klasyfikacji. "UCCIDE" to kalejdoskop dźwięków zdegradowanych; kostropatych, brudnych, niepokojących, układających się w abstrakcyjną narrację. Mroczne burdonowe suity, podążające w towarzystwie ciernistych trzasków i szumów, kontrastują ze zgiełkliwymi kulminacjami i metalicznymi przesterami. W tym niespełna dwudziestominutowym szkicu wyraźnie zarysowują się inspiracje klasyką brytyjskiego industrialu. Najkrótsza na kasecie kompozycja "Cage" mogłaby stanowić suplement do ep-ki Coil'a "How to Destroy Angels". Z kolei hipnotyczny utwór tytułowy, wieńczący materiał, mógłby znaleźć się na jednym z późniejszych wydawnictw brytyjskiej legendy, gdzie kluczową rolę odgrywały wątki dronowe i dark ambientowe, choćby na "Astral Disaster". W pozostałych kompozycjach, również pojawiają się wątki wskazujące na mocną inspiracją dyskografią Coil. Z racji mojego uwielbienia dla twórczości Balance'a i Christopherson'a i z powodu tego, że nigdy nie pogodzę się z ich brakiem, często obdarowuje sentymentem nagrania, w których rozpoznać można ich duchową obecność. Tak jest również w przypadku AGV, choć chętniej posłuchałbym bardziej rozbudowanej formy.
2016, CZASZKA (rec)
wtorek, 25 października 2016
piątek, 21 października 2016
Dark Side of The Krojc / COMPUTER SAYS NO "Enfant Terrible"
Pawlacz Perski wraca do wydawania techno i czyni to z ewidentnym przytupem!
Autorem trzydziestego siódmego wydawnictwa w katalogu kasetowego labelu jest Computer Says No - nowy, solowy projekt dawno niesłyszanego Jakuba Pokorskiego. Wszystkiego można by się po tym szalenie eklektycznym artyście spodziewać, ale kto by przypuszczał, że zacznie nagrywać mroczne techno?
Kompozycje na "Enfant Terrible" utrzymane są w gęstej, hipnotycznej aurze, której po drodze z wczesnymi nagraniami Andy Stotta, czy repertuarem artystów zgromadzonych wokół Stroboscopic Artefacts. Posiadają prostą konstrukcję i chropowate brzmienie. Są krótkie i treściwe. Oparte zostały na ciężkich, smolistych uderzeniach, kroczących głównie w miarowych, średnich i powolnych tempach (wszak ostatnie lata przyzwyczaiły słuchaczy, że techno wcale nie musi być galopadą kick-drum'ów). Warstwie rytmicznej towarzyszą zaszumiałe tekstruktury, szeleszczące werble, przydymione basy o dubowej (jak przystało na Pawlacz Perski) proweniencji. Warstwa melodyczna została niemal zupełnie wyeliminowana na rzecz industrialnych gongów, leadów, oraz oszczędnych basowych akordów, na których bazują zapadające w pamięć kwaśne repetycje.
Słuchaczom przywykłym do brutalizacji muzyki elektronicznej, której doświadczyliśmy na fali wielkiego powrotu i popularności techno kilka sezonów temu, brakować może w muzyce Computer Says No jeszcze mocniejszego, bezkompromisowego dokręcenia śruby. Przez moment, nawet wydawało mi się, że kompozycyjne pomysły Pokorskiego, które mógłby sygnować choćby taki atleta jak Perc, mają zbyt ugrzeczniony i przytępiony charakter, że na dobrą sprawę są zaledwie punktem wyjścia do siania sonicznego spustoszenia. CSN nie pokusił się o brawurę, nie rozbił banku i moim zdaniem bardzo przytomnie nie dopisał się do długiej listy epigonów, nieco spowszedniałego już dziś gatunku. Dzięki temu ugrał o wiele więcej. Z aptekarską dokładnością połączył kilka ciężkich wątków klubowej elektroniki uzyskując oryginalne, osobiste i (mimo ciężaru gatunkowego) pełne polotu brzmienie. Brzmienie o industrialnym pochodzeniu, ale odchudzone z całego bizantyńskiego rozmachu i dźwiękowego przepychu. Pozbawione pogłosów (jak w minimal techno we wczesnych latach dwutysięcznych) i stłumione filtrem zamykającym je w klaustrofobicznych rejestrach.
Największym paradoksem, a jednocześnie również wartością "Enfant Terrible" jest to, że po przesłuchaniu materiału nie czuję się wcale sponiewierany, czy przytłoczony ciężarem muzycznej substancji. Doceniam wyczucie Pokorskiego, który w czasach gdy na co dzień musimy stawiać czoła agresji, nietolerancji i brutalizacji życia społecznego, swoją muzyką oszczędza słuchaczom kolejnych skrajnych doznań, proponując nieco subtelniejszą wersję industrialnego techno.
"Enfant Terrible" manifestuje również ewolucję koncepcji twórczej Pokorskiego. Bodaj po raz pierwszy w swojej twórczości Krojc nie patrzy na muzykę przez pryzmat pastiszu ("Kid'78"), sentymentu ("0101"), fabuły ("Prix"), czy eklektycznego kolażu ("John, Betty & Stella"). Tym razem autor nie puszcza oka do słuchacza, nie flirtuje z nim i nie zaprasza do postmodernistycznej gry. Wreszcie koncept nie przesłania muzyki. Computer Says No jest tworem zupełnie serio, mrocznym, narkotycznym, eksponującym nadpsute, skorodowane brzmienia i krótkie mocne formy.
Kwaśne, schizofreniczne, hipnotyzujące - jak sięgam pamięcią te określenia nigdy nie pojawiały się w kontekście nagrań płockiego producenta. Do teraz! Nowa, ciemna odsłona muzyki Pokorskiego, to w mojej opinii pod względem aranżacyjnym i kompozycyjnym jedna z najciekawszych elektronicznych produkcji w Polsce AD 2016.
COMPUTER SAYS NO "Enfant Terrible"
2016, Pawlacz Perski
Autorem trzydziestego siódmego wydawnictwa w katalogu kasetowego labelu jest Computer Says No - nowy, solowy projekt dawno niesłyszanego Jakuba Pokorskiego. Wszystkiego można by się po tym szalenie eklektycznym artyście spodziewać, ale kto by przypuszczał, że zacznie nagrywać mroczne techno?
Kompozycje na "Enfant Terrible" utrzymane są w gęstej, hipnotycznej aurze, której po drodze z wczesnymi nagraniami Andy Stotta, czy repertuarem artystów zgromadzonych wokół Stroboscopic Artefacts. Posiadają prostą konstrukcję i chropowate brzmienie. Są krótkie i treściwe. Oparte zostały na ciężkich, smolistych uderzeniach, kroczących głównie w miarowych, średnich i powolnych tempach (wszak ostatnie lata przyzwyczaiły słuchaczy, że techno wcale nie musi być galopadą kick-drum'ów). Warstwie rytmicznej towarzyszą zaszumiałe tekstruktury, szeleszczące werble, przydymione basy o dubowej (jak przystało na Pawlacz Perski) proweniencji. Warstwa melodyczna została niemal zupełnie wyeliminowana na rzecz industrialnych gongów, leadów, oraz oszczędnych basowych akordów, na których bazują zapadające w pamięć kwaśne repetycje.
Słuchaczom przywykłym do brutalizacji muzyki elektronicznej, której doświadczyliśmy na fali wielkiego powrotu i popularności techno kilka sezonów temu, brakować może w muzyce Computer Says No jeszcze mocniejszego, bezkompromisowego dokręcenia śruby. Przez moment, nawet wydawało mi się, że kompozycyjne pomysły Pokorskiego, które mógłby sygnować choćby taki atleta jak Perc, mają zbyt ugrzeczniony i przytępiony charakter, że na dobrą sprawę są zaledwie punktem wyjścia do siania sonicznego spustoszenia. CSN nie pokusił się o brawurę, nie rozbił banku i moim zdaniem bardzo przytomnie nie dopisał się do długiej listy epigonów, nieco spowszedniałego już dziś gatunku. Dzięki temu ugrał o wiele więcej. Z aptekarską dokładnością połączył kilka ciężkich wątków klubowej elektroniki uzyskując oryginalne, osobiste i (mimo ciężaru gatunkowego) pełne polotu brzmienie. Brzmienie o industrialnym pochodzeniu, ale odchudzone z całego bizantyńskiego rozmachu i dźwiękowego przepychu. Pozbawione pogłosów (jak w minimal techno we wczesnych latach dwutysięcznych) i stłumione filtrem zamykającym je w klaustrofobicznych rejestrach.
Największym paradoksem, a jednocześnie również wartością "Enfant Terrible" jest to, że po przesłuchaniu materiału nie czuję się wcale sponiewierany, czy przytłoczony ciężarem muzycznej substancji. Doceniam wyczucie Pokorskiego, który w czasach gdy na co dzień musimy stawiać czoła agresji, nietolerancji i brutalizacji życia społecznego, swoją muzyką oszczędza słuchaczom kolejnych skrajnych doznań, proponując nieco subtelniejszą wersję industrialnego techno.
"Enfant Terrible" manifestuje również ewolucję koncepcji twórczej Pokorskiego. Bodaj po raz pierwszy w swojej twórczości Krojc nie patrzy na muzykę przez pryzmat pastiszu ("Kid'78"), sentymentu ("0101"), fabuły ("Prix"), czy eklektycznego kolażu ("John, Betty & Stella"). Tym razem autor nie puszcza oka do słuchacza, nie flirtuje z nim i nie zaprasza do postmodernistycznej gry. Wreszcie koncept nie przesłania muzyki. Computer Says No jest tworem zupełnie serio, mrocznym, narkotycznym, eksponującym nadpsute, skorodowane brzmienia i krótkie mocne formy.
Kwaśne, schizofreniczne, hipnotyzujące - jak sięgam pamięcią te określenia nigdy nie pojawiały się w kontekście nagrań płockiego producenta. Do teraz! Nowa, ciemna odsłona muzyki Pokorskiego, to w mojej opinii pod względem aranżacyjnym i kompozycyjnym jedna z najciekawszych elektronicznych produkcji w Polsce AD 2016.
COMPUTER SAYS NO "Enfant Terrible"
2016, Pawlacz Perski
środa, 19 października 2016
Ta sama płyta / MIRT "Random Soundtrack"
Od kilku lat Tomek Mirt konsekwentnie nagrywa kolejne wersje "tej samej" płyty. Tym razem zainaugurował nią katalog nowego rodzimego wydawnictwa.
Kosmodrone Label to solowy koncept Michała Porweta, współzałożyciela Zoharum, promotora i kuratora krzewiącego kulturę niezależną, a w szczególności muzykę elektroniczną i eksperymentalną. Kosmodrone jest motywowane dążeniem do uniformizmu i bezkompromisowości jeśli chodzi o repertuar i szatę graficzną. Chciałbym, żeby ludzie znowu zaczęli obierać muzykę jako formę kultury, taką samą jak literatura, malarstwo czy film, a nie tylko jako przypadkowe dźwięki lecące w tle. Nie stawiam sobie granic gatunkowych, tylko jakościowe. Wolę wydawać mało (2-3 płyty rocznie), ale zależy mi, aby katalog był spójny. Kosmodrone ma być w założeniu bardziej serią wydawniczą, niż wytwórnią płytową zorientowaną biznesowo. Chciałbym prezentować w niej nagrania polskich artystów i próbować skutecznie promować je poza granicami kraju. - zdradza swoje plany Porwet. Materiał nagrany przez Tomka Mirta doskonale sprawdzi się jako wizytówka ambitnych zamiarów wydawcy.
Wspomniana na wstępie recenzji konsekwencja w nagrywaniu i doskonaleniu "tego samego" repertuaru, wpisuje się w szerszą ideę artysty. ”Random Soundtrack” jest w pewnym sensie siostrzaną płytą dla zeszłorocznego ”Vanishing Land”. To kolejna próba szukania punktu, w którym przecina się muzyka i znalezione dźwięki" - można przeczytać w notce prasowej towarzyszącej płycie. Mirt w nagraniu ujawnia wszystkie charakterystyczne dla swojej muzycznej działalności elementy. Rejestracje terenowe subtelnie koegzystują z eterycznymi, syntezatorowymi pasażami; analogowe, pastelowe plamy zadziwiająco spójnie sąsiadują ze strzelistymi arpeggiami, a nad wszystkim unosi się iście kosmiczny anturaż. Nie zdziwię się gdyby recenzenci próbowali pisać o "Random Soundtrack" w kontekście muzyki do serialu "Stranger Things". Jest to zasadne przede wszystkim przez podobieństwo brzmieniowe, budujące sugestywną, fantasmagoryczną scenografię obu wydawnictw. Statyczne, pogrążone w melancholii i zdystansowane do pierwszoplanowej narracji tła przelewają się dostojnym analogowym dźwiękiem modularów. U Mirta zostają zestawione z wszędobylskimi rytmicznymi przebiegami. Tak mocno zdynamizowanej uderzeniami płyty tego producenta jeszcze nie słyszeliśmy. Migotliwa i rozedrgana siatka uderzeń tworzy silnie zrytmizowany szkielet dla ambientowej chmury, nasuwając na myśl skojarzenia z IDM'owymi klasykami z Warp czy Planet Mu. W brzmieniu rytmiki możemy usłyszeć zarówno inspiracje azjatyckimi idiofonami jak i nawiązania do kultury klubowej opartej na mocnym bicie i tłustym basie. Oba wątki przeplatają się nawzajem choćby w kompozycji "Rush on South", czy "Must Be Something from Asia".
Kosmodrone Label to solowy koncept Michała Porweta, współzałożyciela Zoharum, promotora i kuratora krzewiącego kulturę niezależną, a w szczególności muzykę elektroniczną i eksperymentalną. Kosmodrone jest motywowane dążeniem do uniformizmu i bezkompromisowości jeśli chodzi o repertuar i szatę graficzną. Chciałbym, żeby ludzie znowu zaczęli obierać muzykę jako formę kultury, taką samą jak literatura, malarstwo czy film, a nie tylko jako przypadkowe dźwięki lecące w tle. Nie stawiam sobie granic gatunkowych, tylko jakościowe. Wolę wydawać mało (2-3 płyty rocznie), ale zależy mi, aby katalog był spójny. Kosmodrone ma być w założeniu bardziej serią wydawniczą, niż wytwórnią płytową zorientowaną biznesowo. Chciałbym prezentować w niej nagrania polskich artystów i próbować skutecznie promować je poza granicami kraju. - zdradza swoje plany Porwet. Materiał nagrany przez Tomka Mirta doskonale sprawdzi się jako wizytówka ambitnych zamiarów wydawcy.
Wspomniana na wstępie recenzji konsekwencja w nagrywaniu i doskonaleniu "tego samego" repertuaru, wpisuje się w szerszą ideę artysty. ”Random Soundtrack” jest w pewnym sensie siostrzaną płytą dla zeszłorocznego ”Vanishing Land”. To kolejna próba szukania punktu, w którym przecina się muzyka i znalezione dźwięki" - można przeczytać w notce prasowej towarzyszącej płycie. Mirt w nagraniu ujawnia wszystkie charakterystyczne dla swojej muzycznej działalności elementy. Rejestracje terenowe subtelnie koegzystują z eterycznymi, syntezatorowymi pasażami; analogowe, pastelowe plamy zadziwiająco spójnie sąsiadują ze strzelistymi arpeggiami, a nad wszystkim unosi się iście kosmiczny anturaż. Nie zdziwię się gdyby recenzenci próbowali pisać o "Random Soundtrack" w kontekście muzyki do serialu "Stranger Things". Jest to zasadne przede wszystkim przez podobieństwo brzmieniowe, budujące sugestywną, fantasmagoryczną scenografię obu wydawnictw. Statyczne, pogrążone w melancholii i zdystansowane do pierwszoplanowej narracji tła przelewają się dostojnym analogowym dźwiękiem modularów. U Mirta zostają zestawione z wszędobylskimi rytmicznymi przebiegami. Tak mocno zdynamizowanej uderzeniami płyty tego producenta jeszcze nie słyszeliśmy. Migotliwa i rozedrgana siatka uderzeń tworzy silnie zrytmizowany szkielet dla ambientowej chmury, nasuwając na myśl skojarzenia z IDM'owymi klasykami z Warp czy Planet Mu. W brzmieniu rytmiki możemy usłyszeć zarówno inspiracje azjatyckimi idiofonami jak i nawiązania do kultury klubowej opartej na mocnym bicie i tłustym basie. Oba wątki przeplatają się nawzajem choćby w kompozycji "Rush on South", czy "Must Be Something from Asia".
Jeśli przyjmiemy, że warstwa instrumentalna odpowiada za scenografię "Random Soundtrack", to elementy field recording'u śmiało można uznać za warstwę fabularną płyty. Mirt dźwiękowych rejestracji stara się używać możliwie jak najbardziej jawnie, w skali 1:1, tak jak czyni to w swoim mikro labelu Saamleng, prezentującym nagrania terenowe w formie zupełnie czystej, nieprzetworzonej. Na "Random Soundtrack" nie mamy dylematów jeśli chodzi o identyfikacje dźwiękowych zapisków z terenu. Szum deszczu jest szumem deszczu, a odgłosy miasta, nimi pozostają. Cała kreacja polega zaś na nieprawdopodobnym wręcz wyczuciu Mirta, który syntetyzując muzykę z terenowymi notatkami jest w stanie przesunąć granice ich dźwiękowego oddziaływania. Do tego stopnia, że nie mamy pewności czy ćwierkające odgłosy ptaków to jeszcze nagranie, czy już syntezatorowa kreacja. Wiele jest przykładów tej inżynieryjnej maestrii na "Random Soundtrack". Słuchając "Love Theme" nigdy nie odgadniecie, czy klubowy bit rozlegający się stłumionym echem, dochodzi z rejestracji miejskiej audiosfery, czy też został dodany w studiu. Mam wrażenie, że najlepiej słuchać muzycznych kolaży Mirta na tyle cicho, aby również dźwięki nas otaczające włączały się w narrację "Random Soundtrack". Kilkukrotnie w trakcie odsłuchu zdarzyło mi się, ulegając złudzeniu (?), ściągnąć z uszu słuchawki i nerwowo rozglądać się poszukując źródeł rozmów, szeptów, dźwięków ulicy. To właśnie w tej zmyślnej mistyfikacji i w budowaniu pasjonujących dźwiękowych iluzji upatrywałbym sensu ciągłego ulepszania konwencji, którą Mirt uprawia z taką determinacją.
"Random Soundtrack" jest płytą naganą przez artystę dysponującego wielką kulturą muzyczną. Wartość jego pracy ujawnia się bowiem poprzez elegancję brzmień, aranżacji, czy staranny dobór dzienników dźwiękowych, a także w harmonii z jaką twórca łączy te z pozoru nie przystające do siebie elementy. "Ta sama płyta" Mirta objawiła właśnie swoje najpiękniejsze i najbardziej spójne, wcielenie.
MIRT "Random Soundtrack"
2016, Kosmodrone
środa, 12 października 2016
Wizualny sabotaż / Pathman "Drzwi"
Nie będziesz oceniać muzyki po opakowaniu. Te słowa mogłaby wypowiadać postać z okładki nowej płyty formacji Pathman.
Są takie płyty, które jeszcze przed włożeniem do odtwarzacza zdradzają swoją zawartość. Rzut okiem na okładkę, projekt graficzny, ilustracje, tytuły, opisy, sprawia że możemy trafnie antycypować muzyczny repertuar wydawnictwa, lub (i) odgadywać inspiracje jakie towarzyszyły jego twórcom w trakcie nagrywania. W przypadku nowego materiału legendy polskiego etno-ambientu, choć wskazówki i tropy są bardzo czytelne, to na szczęście swą dosłownością nie przysłaniają końcowego wrażenia jakie wywołuje sama muzyka.
Co zatem widzimy? Na froncie wynurzającą się z dymu postać pielgrzyma, stojącą na przestrzał tytułowych "Drzwi". A wewnątrz? Szesnaście fotografii (zastępujących tytuły kompozycji), przedstawiających wycinek pejzażu, detal przyrodniczy, lub zjawisko atmosferyczne. Każde ze zdjęć ujęte we framugę, to spojrzenie za próg otwartych drzwi. Łatwo się domyślić, że to twórczość inspirowana naturą, natchniona duchowością, czy etno-muzycznymi poszukiwaniami korzeni. Nie można się jednak oprzeć wrażeniu, że wizualne metafory zawarte na okładce wydają się być wskazówkami nazbyt czytelnymi. Mimo że całość oprawy utrzymana jest w nastroju taniego, kiczowatego mistycyzmu (głównie poprzez swoją dosłowność i toporną realizację graficzną), to ma on na szczęście, niewiele wspólnego z wydźwiękiem muzycznym płyty.
Na zdjęciach wewnątrz okładki, wszystkie drzwi pozostają otwarte, bo i muzycy Pathman nie mają potrzeby już ich wywarzać. Kontynuują muzyczną drogę poruszając się dawno wytyczonymi przez siebie ścieżkami. Najpierw był Atman, Teatr Dźwięku powstały w 1976 z inicjatywy Marka Styczyńskiego i Jacka Zadora. W tymże samym roku dołączyli do nich między innymi Marek Leszczyński (cytra, instrumenty, perkusyjne, cymbały polskie) i Piotr Kolecki (gitary, mandolina), dla których był to początek 40-letniej współpracy artystycznej, od 1998 sygnowanej już nazwą Pathman. Od tego czasu nagrali do tej pory dwie płyty. "Poza" wydana w 2002 przez Mik.Musik.!. i "Monady" sprzed dwóch lat (recenzowaną przeze mnie z nieco sentymentalnej perspektywy). Przez ten czas przewinęło się w składzie Atmana / Pathmana kilkanaścioro muzyków, między innymi Wojtek Kucharczyk. W nagraniu tegorocznej, wydanej przez Requiem Records płyty "Drzwi", oprócz Koleckiego i Leszczyńskiego wzięli udział Włodzimierz Kiniorski (saksofon altowy i tenorowy, flet basowy), Piotr Majerczyk (skrzypce), oraz Sylwia Nadgrodkiewicz (głos "XI"). W porównaniu z "Monadami" nowy materiał jest bardziej rozbudowany aranżacyjnie, dynamiczny, transowy, a chwilami nawet hałaśliwy. Zdecydowanie większą, wiodącą rolę odgrywa tu również gitara Koleckiego, a muzycy śmielej sięgają po paletę zaskakujących, jak na Pathman'a estetyk; takich jak jazz, rock, czy dub.
Cała twórczość zespołu została wzniesiona na skrzyżowaniu kultur, tradycji, oraz estetyk, przywoływanych w sposób subtelny, nieskażony cepeliadą. Podążamy zatem wraz z Pathman'em od drzwi do drzwi, akustyczną ścieżką zaaranżowaną na szeroki wachlarz tradycyjnych instrumentów. Każdy z osobna swym egzotycznym brzmieniem zdradza swą etniczną unikalność. Z tej kosmopolitani muzycznych tożsamości, zespół układa wielobarwny paczwork. Afrykańskie udu, czy sanza, wchodzą w inspirujący dialog z fińskimi kantelami, zaś polskie cymbały naprzemiennie z harfą, fidolą i gitarą wprowadzają rozwibrowane motywy melodyczne. Dbałość o aranżację całości kompozycji, idzie tu w parze z pietyzmem z jakim budowana jest przestrzeń nagrania. Nie dziwi zatem, że po drodze Pathaman'owi z gatunkami karmiącymi się echem i pogłosami, czyli w głównej mierze ambientem, ale również dubem - wyraźnie obecnym w poczynaniach twórców ("VII", "IX", "XII"). Te szesnaście otwartych drzwi wyzwala momentami gwałtowny przeciąg, akcentowany w niemal każdej kompozycji gromkim, hałaśliwym trzaśnięciem.
Pośród śladów jakie prowadzą pomiędzy "Drzwiami" jeden szczególnie zasługuje na uwagę. Wraz z pojawieniem się w składzie Pathman'a nowych postaci, muzyka grupy zyskała jazzową frazę i charyzmę (Kinior) i rustykalny szlif (Piotr Majerczyk). Saksofony i flet udanie puentują kompozycje, bądź to melancholijną ilustracją, bądź dynamicznym, drapieżnym rozdęciem. Skrzypce zaś głębokimi cieniami konturują melodie. Na płycie swój udział zaznaczyła również Sylwia Nadgrodkiewicz ("XI") snując nawiedzone, demoniczne zaśpiewy, jakby zainspirowane awangardowymi dokonaniami Meredith Monk, czy (z rodzimego gruntu biorąc) Andrzeja Mitana, lub Grupy W Składzie. Zresztą, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że mimo tak wyraźnie przewijających się w "Drzwiach" wątków gatunkowych (jazz, ambient, dub, muzyka etniczna) i pomimo inspiracji najróżniejszymi estetykami i kulturami, muzyczny rdzeń tej płyty tkwi głęboko w latach 70-tych. Z jednej strony echem pobrzmiewają tu awangardowe eksperymenty, jakby potajemnie przemycone ze sceny warszawskiego klubu "Riviera-Remont". Z drugiej zaś, co wyraźniejsze, nad nagraniami unoszą się ślady zeppelinowskiego (co słychać głównie w lini basu i jego współpracy z gitarą), okadzonego egzotycznymi fluidami rocka.
W momencie, gdy ambient (bo mimo wielowątkowych śladów, właśnie on napędza nurt, którym podąża Pathman) na przestrzeni kilku ostatnich lat wyrósł na jeden z najpopularniejszych gatunków muzyki alternatywnej, zespół nadal pozostaje tworem stanowiącym absolutną opozycje dla aktualnych tendencji panujących w tej estetyce. Muzyka Leszczyńskiego i Koleckiego nieczuła jest na elektronikę, szumy, drony, manipulacje taśmą, no-imput, nagrania terenowe, lo-fi, czy wszelkie inne zabiegi oparte na dekonstrukcji i deformacji. Źródło etno-ambientu Pathman'a tkwi przede wszystkim w 40-letniej pracy u podstaw, spędzonej nad rozbudową akustycznego instrumentarium i jego brzmienia. Słychać to w każdej ścieżce, każdej z kompozycji.
Nie ma w tej muzyce żadnej rewolucji, bo jest ona w przypadku tej (żywej) legendy rzeczą zupełnie zbędną. Jest solidność, doświadczenie i brak taniego efekciarstwa. Stabilne muzyczne i kompozycyjne podstawy, klarowne brzmienie, bogate aranżacje, melodyjność, kunszt instrumentalny paradoksalnie sprawiają, że na współczesnym tle twórczość zespołu może zostać uznana wręcz za niestrawną. Ale nawet jako muzyczny suchar, czyli produkt nie pierwszej świeżości, zachowuje esencję smaku, która w towarzystwie dobrej herbaty nabiera zupełnie nowego aromatu.
"Drzwi" to nagranie daleko odbiegające od większości omawianych na 1/u/1/o płyt. Na ich tle, jest w swojej klasyczności wręcz awangardowe. Nie imituje retro. Jest retro. Znajdzie się tutaj naprawdę wiele do usłyszenia. I choć nie będzie to raczej moja ulubiona tegoroczna produkcja to (już bez sentymentów) szczerze ją polecam, tym bardziej, że wielu odbije się od niej już na etapie nieszczęsnej okładki, a kilku następnych rozczaruje brakiem (d)efektów. Mam wrażenie, że gdyby wydawnictwo odciążyć od wizualnej dosłowności, materiał objawiłby jeszcze ciekawsze walory. Bo muzyka Pathman ma tu zdecydowanie więcej do zaoferowania niż jej wizualna oprawa.
PATHMAN "Drzwi"
2016, Requiem Records
Są takie płyty, które jeszcze przed włożeniem do odtwarzacza zdradzają swoją zawartość. Rzut okiem na okładkę, projekt graficzny, ilustracje, tytuły, opisy, sprawia że możemy trafnie antycypować muzyczny repertuar wydawnictwa, lub (i) odgadywać inspiracje jakie towarzyszyły jego twórcom w trakcie nagrywania. W przypadku nowego materiału legendy polskiego etno-ambientu, choć wskazówki i tropy są bardzo czytelne, to na szczęście swą dosłownością nie przysłaniają końcowego wrażenia jakie wywołuje sama muzyka.
Co zatem widzimy? Na froncie wynurzającą się z dymu postać pielgrzyma, stojącą na przestrzał tytułowych "Drzwi". A wewnątrz? Szesnaście fotografii (zastępujących tytuły kompozycji), przedstawiających wycinek pejzażu, detal przyrodniczy, lub zjawisko atmosferyczne. Każde ze zdjęć ujęte we framugę, to spojrzenie za próg otwartych drzwi. Łatwo się domyślić, że to twórczość inspirowana naturą, natchniona duchowością, czy etno-muzycznymi poszukiwaniami korzeni. Nie można się jednak oprzeć wrażeniu, że wizualne metafory zawarte na okładce wydają się być wskazówkami nazbyt czytelnymi. Mimo że całość oprawy utrzymana jest w nastroju taniego, kiczowatego mistycyzmu (głównie poprzez swoją dosłowność i toporną realizację graficzną), to ma on na szczęście, niewiele wspólnego z wydźwiękiem muzycznym płyty.
Na zdjęciach wewnątrz okładki, wszystkie drzwi pozostają otwarte, bo i muzycy Pathman nie mają potrzeby już ich wywarzać. Kontynuują muzyczną drogę poruszając się dawno wytyczonymi przez siebie ścieżkami. Najpierw był Atman, Teatr Dźwięku powstały w 1976 z inicjatywy Marka Styczyńskiego i Jacka Zadora. W tymże samym roku dołączyli do nich między innymi Marek Leszczyński (cytra, instrumenty, perkusyjne, cymbały polskie) i Piotr Kolecki (gitary, mandolina), dla których był to początek 40-letniej współpracy artystycznej, od 1998 sygnowanej już nazwą Pathman. Od tego czasu nagrali do tej pory dwie płyty. "Poza" wydana w 2002 przez Mik.Musik.!. i "Monady" sprzed dwóch lat (recenzowaną przeze mnie z nieco sentymentalnej perspektywy). Przez ten czas przewinęło się w składzie Atmana / Pathmana kilkanaścioro muzyków, między innymi Wojtek Kucharczyk. W nagraniu tegorocznej, wydanej przez Requiem Records płyty "Drzwi", oprócz Koleckiego i Leszczyńskiego wzięli udział Włodzimierz Kiniorski (saksofon altowy i tenorowy, flet basowy), Piotr Majerczyk (skrzypce), oraz Sylwia Nadgrodkiewicz (głos "XI"). W porównaniu z "Monadami" nowy materiał jest bardziej rozbudowany aranżacyjnie, dynamiczny, transowy, a chwilami nawet hałaśliwy. Zdecydowanie większą, wiodącą rolę odgrywa tu również gitara Koleckiego, a muzycy śmielej sięgają po paletę zaskakujących, jak na Pathman'a estetyk; takich jak jazz, rock, czy dub.
Cała twórczość zespołu została wzniesiona na skrzyżowaniu kultur, tradycji, oraz estetyk, przywoływanych w sposób subtelny, nieskażony cepeliadą. Podążamy zatem wraz z Pathman'em od drzwi do drzwi, akustyczną ścieżką zaaranżowaną na szeroki wachlarz tradycyjnych instrumentów. Każdy z osobna swym egzotycznym brzmieniem zdradza swą etniczną unikalność. Z tej kosmopolitani muzycznych tożsamości, zespół układa wielobarwny paczwork. Afrykańskie udu, czy sanza, wchodzą w inspirujący dialog z fińskimi kantelami, zaś polskie cymbały naprzemiennie z harfą, fidolą i gitarą wprowadzają rozwibrowane motywy melodyczne. Dbałość o aranżację całości kompozycji, idzie tu w parze z pietyzmem z jakim budowana jest przestrzeń nagrania. Nie dziwi zatem, że po drodze Pathaman'owi z gatunkami karmiącymi się echem i pogłosami, czyli w głównej mierze ambientem, ale również dubem - wyraźnie obecnym w poczynaniach twórców ("VII", "IX", "XII"). Te szesnaście otwartych drzwi wyzwala momentami gwałtowny przeciąg, akcentowany w niemal każdej kompozycji gromkim, hałaśliwym trzaśnięciem.
Pośród śladów jakie prowadzą pomiędzy "Drzwiami" jeden szczególnie zasługuje na uwagę. Wraz z pojawieniem się w składzie Pathman'a nowych postaci, muzyka grupy zyskała jazzową frazę i charyzmę (Kinior) i rustykalny szlif (Piotr Majerczyk). Saksofony i flet udanie puentują kompozycje, bądź to melancholijną ilustracją, bądź dynamicznym, drapieżnym rozdęciem. Skrzypce zaś głębokimi cieniami konturują melodie. Na płycie swój udział zaznaczyła również Sylwia Nadgrodkiewicz ("XI") snując nawiedzone, demoniczne zaśpiewy, jakby zainspirowane awangardowymi dokonaniami Meredith Monk, czy (z rodzimego gruntu biorąc) Andrzeja Mitana, lub Grupy W Składzie. Zresztą, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że mimo tak wyraźnie przewijających się w "Drzwiach" wątków gatunkowych (jazz, ambient, dub, muzyka etniczna) i pomimo inspiracji najróżniejszymi estetykami i kulturami, muzyczny rdzeń tej płyty tkwi głęboko w latach 70-tych. Z jednej strony echem pobrzmiewają tu awangardowe eksperymenty, jakby potajemnie przemycone ze sceny warszawskiego klubu "Riviera-Remont". Z drugiej zaś, co wyraźniejsze, nad nagraniami unoszą się ślady zeppelinowskiego (co słychać głównie w lini basu i jego współpracy z gitarą), okadzonego egzotycznymi fluidami rocka.
W momencie, gdy ambient (bo mimo wielowątkowych śladów, właśnie on napędza nurt, którym podąża Pathman) na przestrzeni kilku ostatnich lat wyrósł na jeden z najpopularniejszych gatunków muzyki alternatywnej, zespół nadal pozostaje tworem stanowiącym absolutną opozycje dla aktualnych tendencji panujących w tej estetyce. Muzyka Leszczyńskiego i Koleckiego nieczuła jest na elektronikę, szumy, drony, manipulacje taśmą, no-imput, nagrania terenowe, lo-fi, czy wszelkie inne zabiegi oparte na dekonstrukcji i deformacji. Źródło etno-ambientu Pathman'a tkwi przede wszystkim w 40-letniej pracy u podstaw, spędzonej nad rozbudową akustycznego instrumentarium i jego brzmienia. Słychać to w każdej ścieżce, każdej z kompozycji.
Nie ma w tej muzyce żadnej rewolucji, bo jest ona w przypadku tej (żywej) legendy rzeczą zupełnie zbędną. Jest solidność, doświadczenie i brak taniego efekciarstwa. Stabilne muzyczne i kompozycyjne podstawy, klarowne brzmienie, bogate aranżacje, melodyjność, kunszt instrumentalny paradoksalnie sprawiają, że na współczesnym tle twórczość zespołu może zostać uznana wręcz za niestrawną. Ale nawet jako muzyczny suchar, czyli produkt nie pierwszej świeżości, zachowuje esencję smaku, która w towarzystwie dobrej herbaty nabiera zupełnie nowego aromatu.
"Drzwi" to nagranie daleko odbiegające od większości omawianych na 1/u/1/o płyt. Na ich tle, jest w swojej klasyczności wręcz awangardowe. Nie imituje retro. Jest retro. Znajdzie się tutaj naprawdę wiele do usłyszenia. I choć nie będzie to raczej moja ulubiona tegoroczna produkcja to (już bez sentymentów) szczerze ją polecam, tym bardziej, że wielu odbije się od niej już na etapie nieszczęsnej okładki, a kilku następnych rozczaruje brakiem (d)efektów. Mam wrażenie, że gdyby wydawnictwo odciążyć od wizualnej dosłowności, materiał objawiłby jeszcze ciekawsze walory. Bo muzyka Pathman ma tu zdecydowanie więcej do zaoferowania niż jej wizualna oprawa.
PATHMAN "Drzwi"
2016, Requiem Records
czwartek, 6 października 2016
Wolność i dyscyplina / Dokalski / Cieślak / Miarczyński / Steinbrich
"Zawsze chciałem wydawać dobre techno, ale jakoś wciąż wydajemy bardzo dobry jazz". Te słowa należą do Marcina Kamoli, z lubelskiej Fundacji Kaisera Söze, która po tegorocznym znakomitym wydawnictwie Olgierda Dokalskiego, prezentuje równie udaną premierę.
Płyta sygnowana jest nazwiskami czterech muzyków; Dokalski / Cieślak / Miarczyński / Steinbrich, którzy w trakcie kilku improwizowanych sesji sprokurowali ten wielce obiecujący kawał free jazzu. Pierwszego z wymienionych nie trzeba przedstawiać, warto jedynie z perspektywy opisywanej płyty zaznaczyć, że jest on autorem tematów, które stały się punktem wyjścia do kolektywnej improwizacji. Tadeusz Cieślak (saksofon altowy) to świeża krew lubelskiej sceny impro, współtworzący projekt Cząstki Elementarne, do którego należy również Jacek Steinbrich (kontrabas). Tym czwartym jest zaś Jakub Miarczyński dyplomowany, wrocławski perkusista. Z tego zestawu to niewątpliwie Dokalski swoim doświadczeniem scenicznym i rozpoznawalnością przyćmiewa pozostałych partnerów, jeśli jednak sięgniemy po płytę raptem przekonamy się, że wcale nie on jest na niej postacią wiodącą. Na pierwszym planie stoi bowiem kolektyw i to na jego znakomitym funkcjonowaniu oparty jest artystyczny sukces tego nagrania.
Płytę otwiera prawdziwe free jazzowe mięcho. Od pierwszych taktów stajemy oko w oko z czterogłowym potworem ziejącym płomieniem zbiorowej improwizacjii, przywołującej w myślach rozgorączkowane aylerowskie kanonady ze "Spiritual Unity" czy "The Copenhagen Tapes". Jest gęsto i intensywnie. Jednak jeszcze za czym na dobre zasmakujemy w kompozycjach kolektywu D/C/M/S, pierwszym wrażeniem, które uderza słuchacza jest brzmienie. Niesłychanie wyraziste, wręcz aseptyczne, wypiętrzone w górne rejestry tonalne. Uwydatnione płaskim pogłosem wydobywa z instrumentów ich metaliczną fakturę, eksponując dźwięki o niebywałej wręcz ostrości. Ta akustyczna intensywność potęguje wrażenia jakie wywołują zwłaszcza sonorystyczne fragmenty nagrania (z "Miejskim dyskursem" na czele). Intensywne przedęcia dęciaków i towarzyszące im preparacje perkusji, swą wyrazistością dorównują solowym dokonaniom Adama Gołębiewskiego eksperymentującego z estetyką akustycznego noisu.
Obok ekstremalnych brzmieniowo eksperymentów i porywistego impro istotne miejsce w muzyce kwartetu zajmuje wątek melodyczny. Inicjuje go Olgierd Dokalski wprowadzając do repertuaru szkice zamyślonych, snutych przydymioną trąbką ilustracji. Przewija się w nich zarówno melancholia "Mirza Tarak" ("Lament"), jak i iście filmowe tematy zaznaczone stłumioną tłumikiem frazą dęciaka (również "Miejski dyskurs"), i solowym śladem wspaniale dudniącego kontrabasu. W zestawie proponowanym przez combo Dokalski / Cieślak / Miarczyński / Steinbrich znalazła się także chwila na puszczenia oka w stronę szerszej publiczności. Dzieje się tak w "singlowym" "Porannym chodniku", który ze swym regularnym pulsem i swingowaniem Dokalskiego mógłby znaleźć się w repertuarze jego macierzystej formacji kIRk.
Nagraniem D/C/M/S rządzi młodzieńcza witalność, brak jazzowego zmanierowania, rozmach, swoboda, ale i świetne wyczucie muzyków, oraz wewnętrzna dyscyplina nie pozwalająca im ani na chwilę osiąść na muzycznej mieliźnie. W grze kwartetu nie chodzi wcale o ekstremalne doznania, czy wyścigi instrumentalistów na spektakularne solówki. Główną zaletą jest elastyczność w poruszaniu się między różnymi elementami artykulacji i łączenie jej w dynamiczną, a jednocześnie spójną narrację. Mimo iż D/C/M/S nie jest regularnym zespołem zaskakująco zgrabnie łączy sonorystykę, z melodyjnością, zbiorową improwizacją, jak i wyciszonymi fragmentami solowymi.
To prawdziwa radość dla słuchacza, móc obcować z tak entuzjastyczną energią emanującą z muzyki kwartetu. Liczę, że to dopiero początek współpracy Dokalskiego, Cieślaka, Miarczyńskiego i Steinbricha. Jestem również przekonany że lada chwila ta mniej (dotąd) znana trójka instrumentalistów stanie się, jak Olgierd Dokalski, pierwszoplanowymi postaciami rodzimej sceny free jazzowej.
DOKALSKI / CIEŚLAK / MIARCZYŃSKI / STEINBRICH
2016, Fundacja Kaisera Söze
Płyta sygnowana jest nazwiskami czterech muzyków; Dokalski / Cieślak / Miarczyński / Steinbrich, którzy w trakcie kilku improwizowanych sesji sprokurowali ten wielce obiecujący kawał free jazzu. Pierwszego z wymienionych nie trzeba przedstawiać, warto jedynie z perspektywy opisywanej płyty zaznaczyć, że jest on autorem tematów, które stały się punktem wyjścia do kolektywnej improwizacji. Tadeusz Cieślak (saksofon altowy) to świeża krew lubelskiej sceny impro, współtworzący projekt Cząstki Elementarne, do którego należy również Jacek Steinbrich (kontrabas). Tym czwartym jest zaś Jakub Miarczyński dyplomowany, wrocławski perkusista. Z tego zestawu to niewątpliwie Dokalski swoim doświadczeniem scenicznym i rozpoznawalnością przyćmiewa pozostałych partnerów, jeśli jednak sięgniemy po płytę raptem przekonamy się, że wcale nie on jest na niej postacią wiodącą. Na pierwszym planie stoi bowiem kolektyw i to na jego znakomitym funkcjonowaniu oparty jest artystyczny sukces tego nagrania.
Płytę otwiera prawdziwe free jazzowe mięcho. Od pierwszych taktów stajemy oko w oko z czterogłowym potworem ziejącym płomieniem zbiorowej improwizacjii, przywołującej w myślach rozgorączkowane aylerowskie kanonady ze "Spiritual Unity" czy "The Copenhagen Tapes". Jest gęsto i intensywnie. Jednak jeszcze za czym na dobre zasmakujemy w kompozycjach kolektywu D/C/M/S, pierwszym wrażeniem, które uderza słuchacza jest brzmienie. Niesłychanie wyraziste, wręcz aseptyczne, wypiętrzone w górne rejestry tonalne. Uwydatnione płaskim pogłosem wydobywa z instrumentów ich metaliczną fakturę, eksponując dźwięki o niebywałej wręcz ostrości. Ta akustyczna intensywność potęguje wrażenia jakie wywołują zwłaszcza sonorystyczne fragmenty nagrania (z "Miejskim dyskursem" na czele). Intensywne przedęcia dęciaków i towarzyszące im preparacje perkusji, swą wyrazistością dorównują solowym dokonaniom Adama Gołębiewskiego eksperymentującego z estetyką akustycznego noisu.
Obok ekstremalnych brzmieniowo eksperymentów i porywistego impro istotne miejsce w muzyce kwartetu zajmuje wątek melodyczny. Inicjuje go Olgierd Dokalski wprowadzając do repertuaru szkice zamyślonych, snutych przydymioną trąbką ilustracji. Przewija się w nich zarówno melancholia "Mirza Tarak" ("Lament"), jak i iście filmowe tematy zaznaczone stłumioną tłumikiem frazą dęciaka (również "Miejski dyskurs"), i solowym śladem wspaniale dudniącego kontrabasu. W zestawie proponowanym przez combo Dokalski / Cieślak / Miarczyński / Steinbrich znalazła się także chwila na puszczenia oka w stronę szerszej publiczności. Dzieje się tak w "singlowym" "Porannym chodniku", który ze swym regularnym pulsem i swingowaniem Dokalskiego mógłby znaleźć się w repertuarze jego macierzystej formacji kIRk.
Nagraniem D/C/M/S rządzi młodzieńcza witalność, brak jazzowego zmanierowania, rozmach, swoboda, ale i świetne wyczucie muzyków, oraz wewnętrzna dyscyplina nie pozwalająca im ani na chwilę osiąść na muzycznej mieliźnie. W grze kwartetu nie chodzi wcale o ekstremalne doznania, czy wyścigi instrumentalistów na spektakularne solówki. Główną zaletą jest elastyczność w poruszaniu się między różnymi elementami artykulacji i łączenie jej w dynamiczną, a jednocześnie spójną narrację. Mimo iż D/C/M/S nie jest regularnym zespołem zaskakująco zgrabnie łączy sonorystykę, z melodyjnością, zbiorową improwizacją, jak i wyciszonymi fragmentami solowymi.
To prawdziwa radość dla słuchacza, móc obcować z tak entuzjastyczną energią emanującą z muzyki kwartetu. Liczę, że to dopiero początek współpracy Dokalskiego, Cieślaka, Miarczyńskiego i Steinbricha. Jestem również przekonany że lada chwila ta mniej (dotąd) znana trójka instrumentalistów stanie się, jak Olgierd Dokalski, pierwszoplanowymi postaciami rodzimej sceny free jazzowej.
DOKALSKI / CIEŚLAK / MIARCZYŃSKI / STEINBRICH
2016, Fundacja Kaisera Söze
wtorek, 4 października 2016
Wszystko gra / Wszystko "AAAA!!! aaa..."
"AAAA!!! aaa..." to pierwsze winylowe wydawnictwo, które ukazało się sumptem poznańskiej wytwórni Rec.Out Label. Autorem albumu jest Mikołaj Tkacz ukrywający się pod wszystko mówiącym pseudonimem Wszystko. Tkacz to artysta wizualny, performer, oraz producent muzyczny, posługujący się wielce osobliwym sposobem ekspresji balansującym między prymitywizmem, ironią, przerysowaniem i deformacją.
W komunikacie prasowym towarzyszącym wydawnictwu, przeczytać możemy, że jest ono utrzymane "tym razem w klimacie mocno eksperymentalnym". Faktycznie jeśli weźmiemy pod uwagę dotychczasowy repertuar i artystów nagrywających dla poznańskiego labelu (m.in. Kuba Sojka, Bueno Bros, An On Bast) "AAAA!!! aaa..." na tym tle jest wybitnie awangardową realizacją. Co zabawne, dla słuchaczy zaznajomionych choć trochę z muzyką Tkacza (Wszystko, Herr Rubin, Ansicht von Osten) materiał jest niewątpliwie jedną z bardziej przystępnych propozycji.
Śmiało można założyć, że Wszystko dopasował się nieco do profilu labelu, choć oczywiści na swoich zasadach. Mamy więc do czynienia z wariacją na temat tanecznych wątków elektroniki, w której dokonuje się śmiała dekonstrukcja klubowych schematów. Antyestetyka, którą posługuje się Tkacz jest umyślnie naiwna, podszyta ironią i przepuszczona przez swoiste poczucie humoru twórcy. Mocne zazwyczaj elementy rytmiczne zostają na "AAAA!!! aaa..." odrzucone na rzecz człapiących plasknięć, czy kulejących stukotów. W zastępstwie wyrazistych danceflorowych lejtmotywów usłyszeć można przaśne syntezatorowe melodie, akordy rodem z syntezatorowych presetów, wulgarnie wycięte sample nadające utworom groteskowej dramaturgii, czy vaporwave'owe wyziewy chorusów. Z kolei zamiast charakterystycznych w muzyce klubowej przebojowych wokali znalazły się tytułowe onomatopeje, pojękiwania, murmuranda, czy przechwycone z filmików na You Tube niewyraźne wokalizy. Te wszystkie elementy, jak i każdy z osobna mogą stanowić znakomity pretekst do odrzucenia tej płyty przez dotychczasowych fanów repertuaru Rec.Out label, a już z pewnością są w stanie doprowadzić do białej gorączki typowego klubowicza. Tymczasem Mikołaj Tkacz znakomicie orientuje się w regułach rządzących klubowymi estetykami, słychać to szczególnie w sposobie rozkładania napięć, budowania dramaturgi i klimatu. Bo choć wszystkie elementy są tu wyciągnięte z eklektycznego, popkulturowego second handu, to całość sprawia wrażenie spójnej, przemyślanej koncepcji.
Z pozoru odstręczająca swym dźwiękowym prymitywizmem "AAAA!!! aaa..." zaskakuje dadaistyczną wyobraźnią autora. Warto poświęcić czas, aby wniknąć w unikalną poetykę Tkacza łączącą w sobie kiczowaty urok plądrofonii, prymitywizm outsider music i deformację typową dla artystów z nurtu post techno. Nad wszystkimi tymi poczynaniami unosi się surrealistyczny humor rodem z gabinetu luster, w którym odbicie rzeczywistości okazuje się być karykaturalnym, na poły śmiesznym na poły strasznym obrazem.
Mikołaj Tkacz, ze swoją oryginalną wizją artysty, konsekwentnie wcielaną w życie jest dla mnie Maciejem Sieńczykiem polskiej elektroniki. Poetyka kreowana przez obu dżentelmenów jawiąca się z pozoru jako zrozumiała i czytelna, po chwili obcowania z nią wrzuca w głęboką surrealistyczną otchłań. Warto dotknąć tej "dziwności", dać się jej uwieść, skonfundować i zahipnotyzować jej niezaprzeczalnym urokiem.
To Wszystko.
WSZYSTKO "AAAA!!! aaa..."
2016, Rec.Out Label
Subskrybuj:
Posty (Atom)