Skąd jeśli nie z Gdańska - kolebki Solidarności -pochodzić ma wolność? Wiadomo przecież nie od dziś, że nowe idzie od morza. Z ożywczą bryzą, bądź sztormową nawałnicą.
Legendarne są już opowieści o kulturotwórczej roli marynarzy, którzy krzewili muzyczną edukację rodaków w trakcie komunistycznej izolacji. To na pomorzu kontrkulturowy ferment buzował najintensywniej, stając się zarzewiem kolejnych muzycznych rewolucji, czego dowodem może być choćby świetny dokument Yacha Paszkiewicza i Radka Jachimowicza o gdańskiej scenie alternatywnej. Otwartość na nowe muzyczne zjawiska i naturalność z jaką nadmorscy artyści łączyli estetyki i dyscypliny, to również fundament trójmiejskiej sceny yassowej, która w latach 90-tych, obok Bydgoszczy była najważniejszym ośrodkiem niczym nieograniczonej, okołojazzowej improwizacji.
Również z Gdańska pochodzi ... Wolność, zespół, którego repertuar idealnie wpisuje się we wspomniany yassowy kontekst. Grupę tworzy trójka, poszukujących i rozpoznawalnych muzyków: Adam Witkowski (Nagrobki, Gówno, Langfurtka), Wojtek Juchniewicz (Trupa Trupa) i Krzysztof Topolski (Arszyn / Duda, Arszyn), którzy zgodnie z yassowym idiomem stricte rockowe instrumentarium (kolejno: gitara, bas, perkusja) wykorzystują do grania jazzu.
Niby wolność, swoboda i improwizacja, a jednak, muzyka zespołu jest gęsta, zdyscyplinowana i uporządkowana wedle jasno sprecyzowanych reguł. Gwarantem zwartej struktury nagrań jest sekcja dynamiczna Topolski-Juchniewicz. Ich kontaktowa; bardzo bliska co wyraźnie słychać, współpraca nadaje nagraniom grupy wyjątkowo motorycznego charakteru. Krótkie, zapętlone frazy basu i zdyscyplinowana, rytmiczna perkusja wybrzmiewające z wyrazistym nerwem, (w porywach przypominającym współpracę Holgera Czukaya i Jaki Liebzeit'a z Can), tworząc trwałą konstrukcję, na której Witkowski snuje swoje gitarowe narracje. Niestety, dysponując swobodą improwizacji, korzysta z niej zbyt zachowawczo poruszając się między bluesowymi i rockowymi konwencjami gitarowego grania. Dopiero inicjatywa zaproszonych gości przenosi ciężar gatunkowy nagrania w jazzowe ramy. Davis'owska artykulacja Michała Bunio Skroka i kIRk'owa narracja Olgierda Dokalskiego ocieplają ten pozbawiony namiętności materiał, ciepłymi barwami trąbki.
Jednak z narzekaniem na brak emocji warto wstrzymać się do finału płyty i kompozycji "Na targ", w której gra muzyków nabiera brakującej dotąd żarliwości i swobody. Staje się tak głównie za sprawą Topolskiego, który w kulminacyjnych momentach wychodzi poza swój dotychczasowy perkusyjny sznyt, z rozmachem demonstrując figury rytmiczne wyjęte niemal z muzyki afrykańskiej, smakowicie eksponując przy tym brzmienie werbla, momentami przypominającego swą barwą kongi. Wraz z tętniącą basową pętlą Juchniewicza i intensywnie piłowaną gitarą Witkowskiego udaje się Wolności wyzwolić ze wspólnego grania transowy i psychedeliczny rozmach.
W wywiadzie dla portalu "Nowe idzie od morza" Adam Witkowski tak opisuje współpracę w ramach zespołu: "Ja mocno wierzę w ideały, które potrafię równocześnie obśmiać aż do obrzydzenia ich wszystkim w koło. Zespół Wolność jest takim przykładem łączenia biegunów. Gramy muzykę do jakiej się troszkę wstydziliśmy sami przed sobą przyznać. Użyliśmy kliszy zespołu z ery psychodelii i zaczęliśmy grać swoją własną wersję rocka psychodelicznego. Jest to ironiczne, ale bardzo szczere zarazem. " Choć trudno w muzyce Wolności dostrzec jakąkolwiek ironię, zespół z pewnością nie ma powodów do wstydu. Czuć tu nieco zachowawczość i trzymanie na wodzy emocji jednak potencjał, który tkwi w możliwościach instrumentalistów daje powody do optymizmu, co do dalszych poczynań tria. Ostatni utwór na płycie dowodzi, że porzucając sztywną dyscyplinę można osiągnąć prawdziwą artystyczną wolność.
WOLNOŚĆ "Wolność"
2016, Kilogram Records
sobota, 27 lutego 2016
wtorek, 9 lutego 2016
Polifonie króla Midasa / Wacław Zimpel "Lines"
Polifonia jako wehikuł czasu.
"Lines" to pierwsza, w pełni solowa płyta Wacława Zimpla. Solowa, nie znaczy jednak tyle co skomponowana i zaaranżowana na jeden instrument. Oprócz bowiem sztandarowego klarnetu, muzyk z dużą wprawą sięga po instrumenty klawiszowe (organy hammonda, fender rhodesa), oraz po bambusowy aerofon z Tajlandii - khaen.
Odczuwam duży dyskomfort i wyrzuty sumienia z powodu faktu, że tak mało miejsca na tym blogu poświeciłem do tej pory muzyce Zimpla, pomimo tego, że dobrze znam i podziwiam niemal wszystkie jego nagrania z przeciągu ostatnich dwóch - trzech lat. Wszak mnogość projektów, rozpiętość inspiracji i charyzma twórcza jest równie imponująca w przypadku tego artysty, co choćby u Kuby Ziołka, (z którym to obecnie Zimpel zacieśnia twórczą współpracę i z którym w duecie zaprezentował premierowy materiał "Lines" na zeszłotygodniowym koncercie w Pardon To Tu).
Zimpel jawi mi się bezsprzecznie jako jeden z najbardziej wyrazistych i najciekawszych melodystów na scenie muzyki jazzowej i improwizowanej w Polsce. Lekkość z jaką przychodzi mu snucie zapadających w pamięć muzycznych narracji jest imponująca. Bez względu, czy prowadzi kilkunastoosobową orkiestrę (Pardon To Tu Orkiestra), czy spotyka się na improwizowanym jam session (Ziporyn / Zemler / Zimpel / Riley), jest sidemanem w popowej realizacji (Gaba Kulka) inspiruje się spiritual jazzem (Hera) sięga do tradycji żydowskiej (Ircha), czy nagrywa płytę z instrumentalistami z Indii (Saagara), zawsze swoją obecność zaznacza elegancką melodyką i dbałością jej wykonania. Będąc klasycznie wykształconym muzykiem, dość oszczędnie sięga z kolei po dekonstrukcje, czy sonoryzm. Nawet w formach improwizowanych opiera swą artykulację głównie na eksperymentowaniu z melodyką.
Jednak o charakterze muzyki Wacława Zimpla, świadczą nie tylko wykonawcza elegancja i niebanalny urok melodyjności. Tym co konstytuuje jego wszystkie artystyczne eksperymenty jest skupienie na duchowym walorze muzyki, będącym impulsem do szerokich multikulturowych poszukiwań artysty. Wszystkie te atrybuty, świadczące o unikalnej ekspresji klarnecisty, stanowią fundament również jego najnowszej płyty, wydanej dla krakowskiej Instant Classic. Na "Lines" Zimpel eksploruje przede wszystkim awangardę, sięgając do źródeł amerykańskiego minimalizmu. Będąc jednak piewcą muzycznego ekumenizmu, pozwolił sobie w ten kontekst wpisać również renesansową klasykę ("Deo Gratias"), echa tradycyjnej muzyki indyjskiej ("Lines"), oraz jazzowy swing ("Five Clarinets").
Tematem, w okół którego artysta zorganizował i uporządkował w logiczną wypowiedź różnorodne estetyki jest polifonia. Najbardziej wyraźnie jej zastosowanie pojawia się tam gdzie Zimpel używa technik repetytywnych i gdzie do głosu dochodzą inspiracje Terry'm Riley'em, czy Stevem Reichem ("Alupa-Pappa" "Tak Picture"). Współbrzmienie wielokrotnie powtarzanych, krótkich sekwencji klawiszy, tworzą tu fraktalną polifoniczną fakturę, będącą punktem wyjścia do snucia klarnetem subtelnej narracji. Nieco inaczej rzecz miewa się gdy Zimpel przywołuje twórczość Le Monte Young'a ("Breathing Etude"). Tutaj pojedyncze burdony dźwięcznie rozlewają się długimi plamami, wybrzmiewając ze sobą w rezonującej przestrzeni. Ta statyczna, hipnotyzująca kompozycja zaskakująco, choć niezwykle harmonijnie przechodzi w średniowieczny kanon ("Deo Gratias") skomponowany przez flamandzkiego kompozytora Johannesa Ockeghem'a. Zimpel wsłuchując się w kanon, wyeksponował jego wielogłosowość w sposób, który pozwala spojrzeć na ten utwór, jak na protoplastę minimalizmu i form repetytywnych. Z kolei, tytułowa kompozycja "Lines", której motyw przewodni pojawił się już na płycie projektu Saagara, to utwór zainspirowany staroindyjską muzyką karnatycką, której dynamika idealnie synchronizuje przeplatające się wątki melodyczne.
Wacław Zimpel zdaje się być muzycznym królem Midasem. Czego nie dotknie, po jaką estetykę nie sięgnie, z kim by nie współpracował rezultat jest zazwyczaj zjawiskowy. Zdolność muzycznej akomodacji, chłonność tradycji i dysponowanie zarówno warsztatem klasycznym jak i jazzowym otwiera mu właściwie nieograniczone pole działania. Kanwą jego muzyki jest namiętność do melodii i umiejętność naturalnego posługiwania się nią. Wszechobecne jest również mistyczne uniesienie odzwierciedlające duchowe zaangażowanie artysty. Owa autentyczność i talent wydają się być niemałą cnotą w świecie muzyki opartej na dekonstrukcji i deformacji.
WACŁAW ZIMPEL "Lines"
2016, Instant Classic Rec
"Lines" to pierwsza, w pełni solowa płyta Wacława Zimpla. Solowa, nie znaczy jednak tyle co skomponowana i zaaranżowana na jeden instrument. Oprócz bowiem sztandarowego klarnetu, muzyk z dużą wprawą sięga po instrumenty klawiszowe (organy hammonda, fender rhodesa), oraz po bambusowy aerofon z Tajlandii - khaen.
Odczuwam duży dyskomfort i wyrzuty sumienia z powodu faktu, że tak mało miejsca na tym blogu poświeciłem do tej pory muzyce Zimpla, pomimo tego, że dobrze znam i podziwiam niemal wszystkie jego nagrania z przeciągu ostatnich dwóch - trzech lat. Wszak mnogość projektów, rozpiętość inspiracji i charyzma twórcza jest równie imponująca w przypadku tego artysty, co choćby u Kuby Ziołka, (z którym to obecnie Zimpel zacieśnia twórczą współpracę i z którym w duecie zaprezentował premierowy materiał "Lines" na zeszłotygodniowym koncercie w Pardon To Tu).
Zimpel jawi mi się bezsprzecznie jako jeden z najbardziej wyrazistych i najciekawszych melodystów na scenie muzyki jazzowej i improwizowanej w Polsce. Lekkość z jaką przychodzi mu snucie zapadających w pamięć muzycznych narracji jest imponująca. Bez względu, czy prowadzi kilkunastoosobową orkiestrę (Pardon To Tu Orkiestra), czy spotyka się na improwizowanym jam session (Ziporyn / Zemler / Zimpel / Riley), jest sidemanem w popowej realizacji (Gaba Kulka) inspiruje się spiritual jazzem (Hera) sięga do tradycji żydowskiej (Ircha), czy nagrywa płytę z instrumentalistami z Indii (Saagara), zawsze swoją obecność zaznacza elegancką melodyką i dbałością jej wykonania. Będąc klasycznie wykształconym muzykiem, dość oszczędnie sięga z kolei po dekonstrukcje, czy sonoryzm. Nawet w formach improwizowanych opiera swą artykulację głównie na eksperymentowaniu z melodyką.
Jednak o charakterze muzyki Wacława Zimpla, świadczą nie tylko wykonawcza elegancja i niebanalny urok melodyjności. Tym co konstytuuje jego wszystkie artystyczne eksperymenty jest skupienie na duchowym walorze muzyki, będącym impulsem do szerokich multikulturowych poszukiwań artysty. Wszystkie te atrybuty, świadczące o unikalnej ekspresji klarnecisty, stanowią fundament również jego najnowszej płyty, wydanej dla krakowskiej Instant Classic. Na "Lines" Zimpel eksploruje przede wszystkim awangardę, sięgając do źródeł amerykańskiego minimalizmu. Będąc jednak piewcą muzycznego ekumenizmu, pozwolił sobie w ten kontekst wpisać również renesansową klasykę ("Deo Gratias"), echa tradycyjnej muzyki indyjskiej ("Lines"), oraz jazzowy swing ("Five Clarinets").
Tematem, w okół którego artysta zorganizował i uporządkował w logiczną wypowiedź różnorodne estetyki jest polifonia. Najbardziej wyraźnie jej zastosowanie pojawia się tam gdzie Zimpel używa technik repetytywnych i gdzie do głosu dochodzą inspiracje Terry'm Riley'em, czy Stevem Reichem ("Alupa-Pappa" "Tak Picture"). Współbrzmienie wielokrotnie powtarzanych, krótkich sekwencji klawiszy, tworzą tu fraktalną polifoniczną fakturę, będącą punktem wyjścia do snucia klarnetem subtelnej narracji. Nieco inaczej rzecz miewa się gdy Zimpel przywołuje twórczość Le Monte Young'a ("Breathing Etude"). Tutaj pojedyncze burdony dźwięcznie rozlewają się długimi plamami, wybrzmiewając ze sobą w rezonującej przestrzeni. Ta statyczna, hipnotyzująca kompozycja zaskakująco, choć niezwykle harmonijnie przechodzi w średniowieczny kanon ("Deo Gratias") skomponowany przez flamandzkiego kompozytora Johannesa Ockeghem'a. Zimpel wsłuchując się w kanon, wyeksponował jego wielogłosowość w sposób, który pozwala spojrzeć na ten utwór, jak na protoplastę minimalizmu i form repetytywnych. Z kolei, tytułowa kompozycja "Lines", której motyw przewodni pojawił się już na płycie projektu Saagara, to utwór zainspirowany staroindyjską muzyką karnatycką, której dynamika idealnie synchronizuje przeplatające się wątki melodyczne.
Wacław Zimpel zdaje się być muzycznym królem Midasem. Czego nie dotknie, po jaką estetykę nie sięgnie, z kim by nie współpracował rezultat jest zazwyczaj zjawiskowy. Zdolność muzycznej akomodacji, chłonność tradycji i dysponowanie zarówno warsztatem klasycznym jak i jazzowym otwiera mu właściwie nieograniczone pole działania. Kanwą jego muzyki jest namiętność do melodii i umiejętność naturalnego posługiwania się nią. Wszechobecne jest również mistyczne uniesienie odzwierciedlające duchowe zaangażowanie artysty. Owa autentyczność i talent wydają się być niemałą cnotą w świecie muzyki opartej na dekonstrukcji i deformacji.
WACŁAW ZIMPEL "Lines"
2016, Instant Classic Rec
poniedziałek, 8 lutego 2016
Dom dzienny dom nocny / Lauda "Gennin"
Państwo Królowie zapraszają na spacer po prowincji. Bliżej z niej jednak do berlińskich klubów, niż do potańcówek wiejskich muzykantów.
Jenin, wieś leżąca w powiecie gorzowskim, dawniej zwana jako Gennin (stąd tytuł płyty). Z Wikipedii dowiemy się że znajduje się tu zabytkowy neoklasyczny kościół z XIX wieku, fragmenty dworku i dwa ewangelickie cmentarze. Mieszkańców około półtora tysiąca. Opuszczam zatem na mapę ludzika google, który w Jeninie był przede mną i przed większością z was. Spadam na sam środek brukowanego odcinka drogi wojewódzkiej 132. Oczom ukazuje się układ ulicówki, zalany porannym słońcem. Od trasy odchodzą prostopadłe drogi gruntowe, na które samochód google zerka jedynie z dystansu. Przy drodze same zadbane, unijne gospodarstwa. Ot, typowa wieś jakich tysiące w zachodniej Polsce. Przejeżdżając trudno znaleźć powód do zatrzymania się. Czytając dalej w Wikipedii dowiemy się tutejsza ludność zajmuje się głównie rolnictwem. Dominuje uprawa zbóż, ziemniaków i buraków cukrowych, prowadzona jest hodowla drobiu. O muzyce, żadnej wzmianki. Tymczasem gdzieś tam, zapewne w jednej z polnych odnóg DW132, mieszka Błażej Król z małżonką Iwoną. Mieszkają i nagrywają. Błażej jako Król, Dwutysięczny, czy UL/KR, wespół jako Lauda.
W informacji prasowej towarzyszącej wydawnictwu czytamy że: "materiał „Gennin” powstał w trakcie i pomiędzy zajęciami codziennymi i jest próbą zagrania dnia oraz miejsca, w którym mieszkają od kilku lat". Kontrast między tym czego możemy dowiedzieć się z krótkiego rozeznania w internecie o miejscu, któremu dedykowane jest nagranie, a jego artystycznym przedstawieniem przez duet Błażeja i Iwony jest uderzający. Para zabiera nas bowiem w świat rozciągnięty gdzieś między melancholią a snem, którego idealną ilustracją jest okładkowa fotografia (autorstwa Iwony Król).
Współbrzmienie do którego dochodzi między czarno-białym kadrem z okładki, a muzyką zawartą na mini-albumie to solidny fundament, na którym można zbudować, utrzymaną w duchu realizmu magicznego opowieść. Eteryczność zamglonego pejzażu, wszechobecny szum rozmywający kontury i kształty, rytm ogrodzeniowych słupków, to wszystko sprawia że muzyka Laudy przemawia również przez fotografię - partyturę.
"Gennin" trwa zaledwie 23 minuty, które zapewne wystarczą aby pokonać spacerowym krokiem całą wieś. Krótki czas nie powinien zadziwiać, Król zdążył już przyzwyczaić słuchaczy do lakoniczności swoich muzycznych wypowiedzi. Zresztą jego nagrania mają tą osobliwą przypadłość, że wybrzmiewają jeszcze długo po ustaniu ostatniego dźwięku. Cztery kompozycje, jak wynika z opisu, mają nam opowiedzieć o dniu Błażeja i Iwony spędzanym w domu w Jeninie. Opisać dźwiękami koloryt codziennych rytuałów, zamkniętych w niecałe dwa kwadransy muzyki. Zamiast tytułów kolejne utwory zostały oznaczone godziną. Ich dobowa rozpiętość z grubsza odpowiada godzinom liturgicznym. Jutrznia ("05:40"), seksta ("12:23"), nieszpory ("17:48") i kompleta ("23:59") wypełnione są analogowym szumem, przepastnym pogłosem, dubowym pulsem, oszczędnymi melodiami syntezatora, oraz odgłosami świata przyrody, na czele z wszechobecnym od początku do końca albumu ćwierkaniem świerszcza. W tym odrealnionym pejzażu dźwięków znalazło się również miejsce na obecność Błażeja i Iwony, porozumiewających się ze sobą ("12:23") za pomocą szeptów, mlasków i westchnięć. Onomatopeje okazują się tu genialną metaforą małżeńskich relacji, ich dynamiki i namiętności. W przedstawieniu niezwykle cielesne, w odbiorze zmysłowe i eteryczne.
O tym że z Janina bliżej do Berlina, niż Gorzowa Wielkopolskiego i gdziekolwiek indziej, przekonuje brzmienie Laudy, którego korzeni należałoby szukać w eksperymentalnej elektronice wydawanej na przełomie lat 90-tych i nowego tysiąclecia w ~scape records. Głównie w nagraniach założyciela labelu Stefana Betke (Pole). To właśnie w berlińskiej wytwórni na skrzyżowaniu click'n'cuts, techno, house, wykrystalizowała się nowa estetyka elektronicznego dubu z którego Błażej i Iwona czerpią garściami. Te fascynacje nie powinny być obce w szczególności dla fanów projektu Dwutysięczny. Szumy, kliki, pogłosy, podskórny puls, mikro sample, drony, te elementy tworzą mroczny i hipnotyzujący klimat "Gennin".
Mając do wyboru Jenin widziany obiektywami google i ten wyczarowany przez muzykę Laudy i fotografię zdobiącą okładkę, nie mam wątpliwości który wybrać. Ten oniryczny pejzaż, który mógłby być jednym z plenerów "Konia Turyńskiego" Beli Tar'a odurza i hipnotyzuje swoją melancholią. Muzyka i obraz są w tym przypadku jednogłośne. Zaś z perspektywy nazwy tego bloga, płyta Laudy zapewnia optymalną satysfakcję estetyczną.
LAUDA - "Gennin"
2016, Latarnia Records
Jenin, wieś leżąca w powiecie gorzowskim, dawniej zwana jako Gennin (stąd tytuł płyty). Z Wikipedii dowiemy się że znajduje się tu zabytkowy neoklasyczny kościół z XIX wieku, fragmenty dworku i dwa ewangelickie cmentarze. Mieszkańców około półtora tysiąca. Opuszczam zatem na mapę ludzika google, który w Jeninie był przede mną i przed większością z was. Spadam na sam środek brukowanego odcinka drogi wojewódzkiej 132. Oczom ukazuje się układ ulicówki, zalany porannym słońcem. Od trasy odchodzą prostopadłe drogi gruntowe, na które samochód google zerka jedynie z dystansu. Przy drodze same zadbane, unijne gospodarstwa. Ot, typowa wieś jakich tysiące w zachodniej Polsce. Przejeżdżając trudno znaleźć powód do zatrzymania się. Czytając dalej w Wikipedii dowiemy się tutejsza ludność zajmuje się głównie rolnictwem. Dominuje uprawa zbóż, ziemniaków i buraków cukrowych, prowadzona jest hodowla drobiu. O muzyce, żadnej wzmianki. Tymczasem gdzieś tam, zapewne w jednej z polnych odnóg DW132, mieszka Błażej Król z małżonką Iwoną. Mieszkają i nagrywają. Błażej jako Król, Dwutysięczny, czy UL/KR, wespół jako Lauda.
W informacji prasowej towarzyszącej wydawnictwu czytamy że: "materiał „Gennin” powstał w trakcie i pomiędzy zajęciami codziennymi i jest próbą zagrania dnia oraz miejsca, w którym mieszkają od kilku lat". Kontrast między tym czego możemy dowiedzieć się z krótkiego rozeznania w internecie o miejscu, któremu dedykowane jest nagranie, a jego artystycznym przedstawieniem przez duet Błażeja i Iwony jest uderzający. Para zabiera nas bowiem w świat rozciągnięty gdzieś między melancholią a snem, którego idealną ilustracją jest okładkowa fotografia (autorstwa Iwony Król).
Współbrzmienie do którego dochodzi między czarno-białym kadrem z okładki, a muzyką zawartą na mini-albumie to solidny fundament, na którym można zbudować, utrzymaną w duchu realizmu magicznego opowieść. Eteryczność zamglonego pejzażu, wszechobecny szum rozmywający kontury i kształty, rytm ogrodzeniowych słupków, to wszystko sprawia że muzyka Laudy przemawia również przez fotografię - partyturę.
"Gennin" trwa zaledwie 23 minuty, które zapewne wystarczą aby pokonać spacerowym krokiem całą wieś. Krótki czas nie powinien zadziwiać, Król zdążył już przyzwyczaić słuchaczy do lakoniczności swoich muzycznych wypowiedzi. Zresztą jego nagrania mają tą osobliwą przypadłość, że wybrzmiewają jeszcze długo po ustaniu ostatniego dźwięku. Cztery kompozycje, jak wynika z opisu, mają nam opowiedzieć o dniu Błażeja i Iwony spędzanym w domu w Jeninie. Opisać dźwiękami koloryt codziennych rytuałów, zamkniętych w niecałe dwa kwadransy muzyki. Zamiast tytułów kolejne utwory zostały oznaczone godziną. Ich dobowa rozpiętość z grubsza odpowiada godzinom liturgicznym. Jutrznia ("05:40"), seksta ("12:23"), nieszpory ("17:48") i kompleta ("23:59") wypełnione są analogowym szumem, przepastnym pogłosem, dubowym pulsem, oszczędnymi melodiami syntezatora, oraz odgłosami świata przyrody, na czele z wszechobecnym od początku do końca albumu ćwierkaniem świerszcza. W tym odrealnionym pejzażu dźwięków znalazło się również miejsce na obecność Błażeja i Iwony, porozumiewających się ze sobą ("12:23") za pomocą szeptów, mlasków i westchnięć. Onomatopeje okazują się tu genialną metaforą małżeńskich relacji, ich dynamiki i namiętności. W przedstawieniu niezwykle cielesne, w odbiorze zmysłowe i eteryczne.
O tym że z Janina bliżej do Berlina, niż Gorzowa Wielkopolskiego i gdziekolwiek indziej, przekonuje brzmienie Laudy, którego korzeni należałoby szukać w eksperymentalnej elektronice wydawanej na przełomie lat 90-tych i nowego tysiąclecia w ~scape records. Głównie w nagraniach założyciela labelu Stefana Betke (Pole). To właśnie w berlińskiej wytwórni na skrzyżowaniu click'n'cuts, techno, house, wykrystalizowała się nowa estetyka elektronicznego dubu z którego Błażej i Iwona czerpią garściami. Te fascynacje nie powinny być obce w szczególności dla fanów projektu Dwutysięczny. Szumy, kliki, pogłosy, podskórny puls, mikro sample, drony, te elementy tworzą mroczny i hipnotyzujący klimat "Gennin".
Mając do wyboru Jenin widziany obiektywami google i ten wyczarowany przez muzykę Laudy i fotografię zdobiącą okładkę, nie mam wątpliwości który wybrać. Ten oniryczny pejzaż, który mógłby być jednym z plenerów "Konia Turyńskiego" Beli Tar'a odurza i hipnotyzuje swoją melancholią. Muzyka i obraz są w tym przypadku jednogłośne. Zaś z perspektywy nazwy tego bloga, płyta Laudy zapewnia optymalną satysfakcję estetyczną.
LAUDA - "Gennin"
2016, Latarnia Records
Subskrybuj:
Posty (Atom)