piątek, 29 marca 2013

Siesta / Oval - Calidostópia!

W pisaniu o muzyce najbardziej zaskakują mnie paradoksy takie jak towarzyszący mi przy okazji omawianego w tym wpisie albumu. Mianowicie czasem zdarza mi się opisywać płytę do której odczuwam sympatię w sposób krytyczny, a płytę która nie robi na mnie wrażenia w sposób afirmatywny. Moje refleksje zdają się dojrzewać w trakcie pracy nad samym tekstem odzierając mnie stopniowo z osobistych namiętności na rzecz analizy kulturotwórczego potencjału.
Taki dylemat mam w związku z recenzowaną poniżej płytą, która od kilku dni przysparza mi dużo nieukrywanej radości, mimo świadomości, że do historii muzyki nie przejdzie, choć palce w niej maczał jeden z pionierów nowych brzmień, na którego nagraniach z lat 90-tych kształtowałem swoją wyobraźnię o muzyce elektronicznej.

Nowa płyta Marcusa Poppa (Oval) powstała z inicjatywy południowoamerykańskiego oddziału Instytutu Goethego, który namówi jednego z najważniejszych wizjonerów nowej elektroniki do współpracy z młodym pokoleniem wokalistów i wokalistek m.in. z Argentyny, Brazylii, Urugwaju, Kolumbii czy Wenezueli. To wydawałoby się karkołomne połączenie odhumanizowanego, bezkompromisowego muzycznego futuryzmu z południowoamerykańską namiętnością zaowocowało egzotyczną i nie pozbawioną uroku, ale jednorazową, zapewne przygodą.

Zasada tej współpracy należy do najprostszych z możliwych. W trakcie 10 dniowych warsztatów odbywających się w Salavdor De Bahia w Brazylii młodzi wokaliści pod kuratelą Poppa nagrywali swoje piosenki do abstrakcyjnych Ovalowych akompaniamentów nie przeszkadzając sobie wzajemnie. 
Popp w roli mentora i producenta nie ingerował w warstwę wokalną piosenek, nie przetwarzał ich też cyfrowo na etapie postprodukcji. 
Do budowy podkładów wykorzystał środowisko dźwiękowe znane z trzech jego poprzednich albumów, w których główną rolę odgrywa cyfrowo edytowana gitara. Wydawane przez nią abstrakcyjne dźwięki o wysokich rejestrach tworzą kubistyczną rzeźbę rezonującą metalicznymi pogłosami o ostrych konturach. 
Dodatkowo dla nadania utworom większej dynamiki i dramaturgi Popp użył spreparowanej perkusji.

Po stronie wokalistów mamy zaś okazję posłuchać utalentowane młode wilki południowoamerykańskiej muzyki, stawiające swoje pierwsze estradowe kroki choćby w takich programach jak Idol. Ich rozstrzał stylistyczny jest równie szeroki co geograficzny i językowy. Gama gatunków rozciąga się od ballady, poprzez brazylijski smooth jazz, bossanowę, na śpiewie operetkowym kończąc. Wśród języków zaś przewija się angielski, hiszpański i cudownie brzmiący portugalski. Ten muzyczny i estetyczny kalejdoskop udaje się jednak sprowadzić do wspólnego mianownika, którym jest pełen namiętności i pasji południowoamerykański temperament.

Calidostópia! to z pewnością niespodzianka dla fanów hermetycznej elektroniki Ovala. Pomimo iż eksperymentował on już z wokalem w projekcie SO z japońską wokalistką Eriko Toyoda to jeszcze nigdy dotąd jego muzyczne dokonania nie znalazły się tak blisko muzycznej konfekcji. Nie traktowałbym tego jako ujmy w dorobku tego wybitnego twórcy, gdyż ta efemeryczna kolaboracja sprawia wrażenie chęci wpuszczenia świeżego powietrza do mocno konceptualnej twórczości Oval. 
Zresztą tak ogromna różnica w doświadczeniu między artystami i ich krótka współpraca pozwoliły tylko na beztroski flirt pozbawiony dalszych zobowiązań. 

Próżno na tej płycie doszukiwać się wizjonerskich koncepcji, czy rewolucyjnych eksploracji nowych form dźwiękowej ekspresji. To raczej radosny miks dwóch zupełnie odmiennych filozofii, bez ambicji ożenienia ich ze sobą.
Jednak takie swobodne podejście do projektu zapobiegło również ewentualnemu przeeksponowaniu koncepcji. W rezultacie dostajemy album niewątpliwie urokliwy, a momentami głównie za sprawą wokali wręcz rozczulający i dobrze wpasowujący się w stylistykę lounge music. Zbyt jednak awangardowy aby móc ujrzeć światło dzienne w trójkowej "Sieście" egzaltowanego redaktora Kydryńskiego.

Płytę Calidostópia!l możecie zassać za darmo ze strony artysty tutaj


OVAL - Calidostópia!
2013

czwartek, 28 marca 2013

Empty MTV / Atom TM - Pop HD

W roku 1981 MTV zainaugurowała swoją działalność emitując teledysk grupy The Buggles - Video Killed The Video Star, zagarniając tym buńczucznym gestem muzykę w przestrzeń telewizyjną. Przez kilkanaście kolejnych lat MTV wyznaczała muzyczne trendy zarówno w muzyce mainstreamowej jak i alternatywnej. Nawet nie jestem w stanie ocenić jak MTV odmieniło moje dzieciństwo wraz z moim wrodzonym apetytem muzycznym, a które przebiegało wedle tego samego scenariusza co refren hitu The Buggles. Kiedy bowiem na osiedlach pojawiła się telewizja kablowa, a jej główną atrakcją było głównie MTV, przestałem tak wnikliwie wsłuchiwać się w listę przebojów programu trzeciego, za to dosłownie przykleiłem się do ekranu. Teledyski z MTV były oknem na świat, namiastką wielkiego świata na smutnych blokowiskach lat 90-tych w Polsce. MTV oprócz rozrywki niosło ze sobą również misję edukacyjną, a śledzący ją młodzi Polacy stawiali swe pierwsze kroki ku znajomości języka angielskiego oraz rozwijali swoje muzyczne zainteresowania o gatunki jeszcze wtedy dla nas niszowe, jak rap czy muzyka elektroniczna. MTV była (w co teraz być może trudno uwierzyć) egalitarna i kulturotwórcza, aż do czasu kiedy przemysł muzyczny odnalazł dla siebie bezpośrednie i ułatwiające dwustronną komunikację medium - internet. Wtedy też MTV pod naporem dyktatury ekonomicznej uległa święcącym triumfy formatom typu reality tv, które były odpowiedzią na psujące się gusta publiczności telewizyjnej.
Dziś, 32 lata później słowo "music" w nazwie MTV to tylko nic nie znacząca pamiątka lat świetności, kłująca dziś jak drzazga w oku.

Empty MTV deklamuje androidowym głosem Uwe Schmidt aka Atom TM na swojej najnowszej płycie Pop HD, która jest przenikliwą i krytyczną obserwacją otaczającej nas kultury masowej.
Niemiecki multiproducent parafrazując tekst piosenki The Buggles z punkową swadą wyrzuca za pomocą emulatora mowy słowa kulturowego epitafium  "Internet killed the video star" i  "...mp3 - killed MTV..."   

Pop HD to kapitalny wielowątkowy album. Tak jak przystało na tak utalentowanego producenta, którego wiekopomne projekty na stałe wpisały się w kanon muzyki elektronicznej. Znakiem rozpoznawczym Uwe Schmidta oprócz profetycznej wyobraźni, namiętności do dźwięku, doskonałej produkcji i benedyktyńskiej pracy przy obróbce sampli, jest przede wszystkim prześmiewcze poczucie humoru oraz krytyczny dystans do popkultury.
To dzięki swej niesamowitej ostrości widzenia kulturowych mechanizmów, tworzył doskonałe postmodernistyczne pastisze przeróżnych muzycznych estetyk w sposób prześmiewczy, ale i z poszanowaniem dla źródeł inspiracji. Tak było, gdy jako Senor Coconut przerabiał klasyki electro na południowo amerykańskie czacze i rumby, lub jako Geeez'n'Goosh wplatał gospelowe zaśpiewy w futurystyczną estetykę click'n'cuts czy też w duecie z Burntem Friedmanem, gdy pod szyldem Flanger proponowali swoją wizję cyfrowego jazzu, a także jako Lisa Carbon dawał ujście swoim bardziej klubowym i loungeowym namiętnością.

Jako Atom TM na zmianę zajmuje się cyfrowym kolażem z pogranicza ambientu i eksperymentalnej elektroniki bądź quasi klubową formą współczesnej muzyki tanecznej, która staje się dla niego narzędziem do demaskowania popkulturowych klisz i mechanizmów rządzących kulturą masową. Jak choćby na mini LP I  mix, na której w zabawny sposób rozprawia się z kultem DJ'ingu (Sorry I'm Not A Dj Baby).

Pop HD to elektroniczny pop sygnowany znakiem jakości Raster-Noton wraz z typowym dla tej wytwórni perfekcyjnym, hiperfuturystycznym brzmieniem. 
A brzmienie na Pop HD jest doprawdy zacne, zmontowane z fundamentalnych dla electro barw syntezatorów, które Atom TM namiętnie poddaje glitchowym obróbkom. Schmidt chętnie posługuje się też wokoderem i komputerowym emulatorem mowy, co sprawia że brzmi jak robot skonstruowany z tych samych elementów, co czwórka z Kraftwerk.
Słuchanie tego albumu to rozkosz dla fetyszystów krystalicznego cyfrowego brzmienia. Nie ma na nim zbędnego dźwięku, a Schmidtem kieruje metoda twórczego minimalizmu, uwydatniająca klarowność zarówno muzyki jak i idei, co również stawia go w rzędzie z dokonaniami legendarnej czwórki z Dusseldorfu. Z resztą utwory Pop HD, Storm czy Ich Bin Meine Machine zarówno są jawnym nawiązaniem do twórczości Kraftwerk.

Równie ekscytująca co muzyka Atom TM  jest - ubrana w atrakcyjny sztafaż hi-endowej elektroniki - idea przyświecająca tej płycie, której manifestem jest kluczowy na płycie utwór o dobitnym tytule Stop (Imperialist Pop). Aby rozwinąć celność tej deklaracji można by spokojnie zacytować cały jego tekst, jednak z pewnością za reprezentatywne wystarczą słowa puenty "Gaga, Gomez Timberlake, give us fuckin' break".  
Schmidt bezkompromisowo piętnuje komercje i konsumpcje, które będąc kołami napędowymi kultury masowej uwalniają jednostkę od myślenia, faszerując ją bezwartościową intelektualnie papką. Nie oszczędza też samych jej odbiorców - leniwego, pozbawionego indywidualizmu i krytycznego spojrzenia na rzeczywistość pokolenia (jak to się teraz modnie nazywa) "lemingów" - dedykując im cover The Who My Generation.

Pop HD to cyfrowy soundtrack generacji oburzonych, na którym Atom TM ujawnia tak rzadkie i będące dotąd domeną punk rocka zaangażowanie muzyki elektronicznej w dylematy kulturowe i społeczne. Schmidt dokonuje tego z polotem i bez zadęcia, przez co jego przekaz (podobnie jak muzyka) jest klarowny i celny. Tylko dzieło doskonałe - a takim jest bez wątpienia Pop HD - może w tak zgrabny sposób łączyć ze sobą  lapidarności wypowiedzi z siłą przekazu.



ATOM TM - Pop HD
Raster-Noton 2013

środa, 27 marca 2013

Cierpliwość popłaca / Inc. - No World

Pierwsze wrażenie nie zawsze bywa wiarygodne, a sądy mu towarzyszące są z reguły ortodoksyjne i zuchwałe. Dopiero z czasem człowiek mięknie pomimo niechęci wywołanej pierwszą, burzliwą oceną, przyjmując szerszy zakres postrzegania wobec ocenionego pochopnie tematu. Takie radykalne wnioski nierzadko narzucają mi się przy pierwszych przesłuchaniach płyt, które dopiero z czasem stają się dla mnie wartościowe i często później znaczą dla mnie więcej niż te ukochane od pierwszej chwili. 
Taki scenariusz towarzyszył mi właśnie przy albumie Inc. No World. Pomimo początkowej niechęci moje podchody do ponownego zmierzenia się z zawartością tego albumu trwały ponad miesiąc, w trakcie którego starałem się zgłębić fenomen, jakim zostali okrzyknięci bracia Aged przez rodzimą i zachodnią krytykę.
I choć z grubsza moje zarzuty wobec No World pozostają te same, to jednak udało mi się odrzucić w kąt uprzedzenia, dostrzegając na nim o wiele większy niż by się wydawało potencjał i przyjąć ten album cieplej, niż początkowo.
Inc. reprezentują pościelowe wydanie soul i r'n'b odsyłające bezpośrednio do twórczości takich gigantów czarnej muzyki jak Marvin Gaye, D'Angelo czy Prince
Ich debiutancki album No World zyskuje przy kolejnych, dokładniejszych przesłuchaniach, a po wnikliwym przyjrzeniu się detalom odsłania naprawdę potężną moc kryjącą się w subtelnych kompozycjach duetu.
Całą siła tego materiału, której nie spostrzegłem przy pierwszym poznaniu, jest subtelność. No World to płyta dojrzała, unikająca schematów i prostych rozwiązań. Antyprzebojowa muzyka Inc. nie wdziera się gwałtownie do głowy z siłą radiowego hitu, lecz trzeba ją smakować z uwagą zwłaszcza, że jej największe atuty kryją się głęboko pod powierzchnią. Jak choćby kapitalnie brzmiące bas i gitara wygrywające kanoniczne wręcz soulowe riffy, które przykryte warstwami abstrakcyjnych, elektronicznych pogłosów wymagają cierpliwości dokopania  się do nich.

Zarówno przy pierwszym odsłuchu jak i teraz brak mi na No World mocnych akcentów, które na pewno wzbogaciły by jej narracje. To właśnie z braku dostrzegalnych kontrapunktów jawi się potencjalna nijakość tej płyty, która przy mało uważnym przesłuchaniu wydawać się może nużąca i bezbarwna.
Jednak najbardziej dyskusyjny i wywołujący głosy sprzeciwu wobec No World jest wokal Andrew Aged'a. Słaby, zniewieściały, pozbawiony charyzmy głos sprawia wrażenie oderwanego od muzyki i podążającego równolegle do niej, a nie wespół. Wyśpiewywane przez niego mruczanda brzmią nijako i nieco tandetnie jak podniosłe i egzaltowane szepty gimnazjalistów na pierwszej randce. Niestety ten nieokreślony wokal A. Ageda sprawia, że długi czas zajmuje oswojenie się z nim.

Koniec końców jednak przyzwyczaiłem się do tego głosu oraz dojrzałem do albumu braci Aged i rośnie mi on teraz w słuchawkach do tego stopnia, że notorycznie zasłuchuję się w nim bez nudy, a nawet poddaje się jego dyskretnemu pełnemu smaków urokowi.
Uwielbiam momenty takiego muzycznego przełamania, kiedy potrafię wrócić i zachwycić się pozycją, na której postawiłem już krzyżyk. Płyta Inc. na to zdecydowanie zasłużyła.



Postscriptum:
Przy okazji ukazania się płyty No World na uwagę zasługuje wytwórnia, który owy materiał wydała. Chodzi bowiem o legendarną brytyjską 4AD, która dowodzona przez Ivo Watts-Russell'a zwłaszcza w latach 80tych zyskała status kultowej, a określenie "brzmienie 4AD" stało się samodzielnym i rozpoznawalnym gatunkiem muzycznym.
Teraz ponad 30 lat po największych sukcesach artystycznych idących ramię w ramię z sukcesami komercyjnymi, brytyjski label za sprawą swoich headhunterów znów stał się kuźnią nowych artystów. I choć w przypadku takich wykonawców jak Bon Iver, Grimes, Ariel Pink, Gang Gang Dance, Zomby, Twin Shadow czy Inc. nie można mówić o jednym charakterystycznym brzmieniu, to odmłodzone i reanimowane 4AD znów jest w grze. Chwała.


INC. - No World
4AD - 2013

wtorek, 26 marca 2013

Na skróty / Blue Hawaii - Untogether

Jeśli lubicie Grimes to z pewnością zacieszycie do Blue Hawaii - jej ziomków z kanadyjskiej Arbutus Records. Ten nieznany szerzej duet (Raphaelle Standell-Preston i Alexander Cowan) wydając swój drugi w dorobku album Untogether niczym królik wyciągnięty z kapelusza sprawili niespodziewaną gratkę dla fanów elektroniki. 
Zbierający zewsząd pozytywne recenzje duet minimalistycznymi środkami tworzy z tej skromnej płyty pełne estetycznych uniesień przeżycie.
Stylowa elektronika o nienachalnym tanecznym potencjale Cowana świetnie uzupełniona głosem Preston tworzy urokliwą odmianę dream popu. Dziewczęca niewinność momentami kojarzy się ze wspomnianą wyżej Grimes. Jednak w przeciwieństwie do kanadyjskiej koleżanki mniej tutaj zadziorności i przebojowości. Więcej natomiast skupienia i kontemplacji.
Wokal wsparty cyfrową edycją tworzy przyjemną polifonię, a plumkająca elektronika otwiera dla niej nastrojową przestrzeń.
Momentami kompozycje osiągają dość intensywny poziom oniryzmu i "słodkości", udaje się jednak uniknąć pretensjonalności i sztampy, a dystans między dobrym smakiem a kiczem nie zostaje naruszony.
Na Untogether widoczne jest skupienie nad detalem, a Preston i Cowan utrzymują kompozytorską dyscyplinę nawzajem kontrolując swe popędy twórcze. Taki rezultat pracy nad albumem jest zapewne spowodowany sposobem nagrania albumu, którego reguły doskonale oddaje tytuł albumu Untogether. Zarówno bowiem partie wokalne Preston, jak i elektroniczne tła oraz faktury rytmiczne Cowana zostały nagrane przez każdego z nich osobno, bez udziału partnera.

Eteryczna atmosfera jaką na Untogether uwodzi Blue Hawaii na pewno zyska sobie przychylność fanów muzyki z innej chłodnej krainy - Islandi, bo podobnie jak produkcje z wyspy niesie ze sobą sporą dawkę melancholii ukrytej pod zimną i twardą powierzchnią.

BLUE HAWAII - Untogether
Arbutus Records - 2013

poniedziałek, 25 marca 2013

Na skróty / Depeche Mode - Delta Machine

Na skróty - bo chcę już mieć szczęśliwie za sobą płytę, która wielokrotnie stawiała mi wyzwanie dotrwania do jej końca. 
Delta Machine to godzina, która wydłuża się w trakcie słuchania w niekończące się oczekiwania na jej koniec, a perspektywa dotarcia do ostatniego utworu wywołuje takie samo nerwowe poruszenie jak pokusa jej pierwszego przesłuchania. 
 Wiele tęgich głów pracowało nad tym materiałem, skupiając swe umiejętności tylko nad doskonałością produkcji i brzmienia. Jednak całe to okazałe zaplecze producentów, inżynierów dźwięku, projektantów brzmień, wraz z asystentami uwypukliło tylko bolesną, choć nie przyjmowaną do wiadomości fanów prawdę, że  - w przeciwieństwie do narzędzi jakie wykorzystują - Depeche Mode dziadzieją.

Ten przykry dysonans między doskonałą jakością produkcji, a jej tak przeciętną treścią sprawia, że Delta Machine słucha się z rosnącą irytacja i znużeniem. 

Nie widzę perspektywy dłuższego oddziaływania tego albumu na słuchaczy postronnych, nie związanych fanowskimi więzami z tą jakby nie było kultową formacją. Na szczęście DM zawsze mogą liczyć na bezkrytyczne oddanie swoich fanów i to tylko dzięki nim płyta może nie zostać odebrana jako klapa.


DEPECHE MODE - Delta Machine
Columbia 2013

piątek, 22 marca 2013

Kto bogatemu zabroni. Czyli sezon koncertowy 2013

Największa niewiadoma zbliżającego się sezonu festiwalowego 2013 - czyli pytanie kto zgarnie The Knife - wczoraj została ujawniona. Szwedzki duet pierwszy występ w Polsce zagra  na Selector Festiwal, który od tego roku przenosi lokalizację do Warszawy i zmienia aurę wiosenną na wczesno-jesienną. 

Co prawda czekamy jeszcze na to, kto wypełni resztę talii, ale tegoroczne festiwalowe asy w postaci Nicka Cave'a i The Knife, Kraftwerk i Atoms For Peace są już na stole. Tym samym Festiwal Malta i Alter Art (Opener, Selector) zgarnęli gruby sztos, zadając jednocześnie bolesnego kuksańca organizatorom i uczestnikom dwóch konkurencyjnych festiwali Off-owi i Nowej Muzyce.

Właściwie jedyną niewiadomą sezonu pozostaje fakt czy, gdzie i kiedy wystąpi David Bowie - wykluczone wydaje się jedynie to, że mogłoby to nastąpić w ramach jakiegoś festiwalu - no chyba że obraził się na Polaków śmiertelnie za odwołanie mu koncertu, który miał uświetnić obchody tysiąclecia miasta Gdańsk. Wtedy to w 1997 na imprezę, którą miał supportować No Doubt sprzedano raptem kilkaset biletów i był to bodaj najbardziej wstydliwy epizod w historii koncertów organizowanych w naszym kraju.
Czy dziś ktokolwiek sobie wyobraża, że koncert Bowiego nie zostałby wyprzedany w ciągu kilku dni? 

Jeszcze kilkanaście lat temu polscy fani nie bez racji narzekali, że ich ulubieni wykonawcy szerokim łukiem omijają Polskę. Teraz nasz kraj coraz chętniej widnieje na szlakach gwiazd alternatywy i mainstreamu. Promotorzy dwoją się i troją, aby jeszcze bardziej wydrenować kieszenie fanów, doskonale wyczuwając koniunkturę na  koncertowy snobizm słabo wykształconych w wiedzę muzyczną Polaków.

Oto przegląd wybranych koncertów i festiwali sezonu 2013 wraz z cenami

10-11.05 - Free Form Festival - m.in. Tricky, Hudson Mo, Aezalia Banks, Apparat - karnet 150-190, bilet  jednodniowy 100 - 140 PLN

14.05 - The XX - Warszawa Torwar - 128-158 PLN   
      
11,12,14.06 - Dead Can Dance - Wrocław / Sopot / Zabrze - 150-299 PLN

25.06 - Portishead w ramach festiwalu Sacrum Profanum Kraków - 149-199 PLN

28.06 - Kraftwerk - Malta Festiwal - Poznań 189-200 PLN

30.06 - Alicia Keys - Poznań - bilety 159-499 PLN

03-06.07 - Open'er Festival - m.in Nick Cave, Tame Impala, Devendra Banhart, Animal Colective, Blur - bilet jednodniowy 189 PLN, karnet 470 PLN

20.07 - Atoms For Peace - Malta Festiwal - Poznań 189-220 PLN

25.07 - Depeche Mode - Warszawa - 187-1200 PLN

26-28.07 - Audioriver - m.in. Jeff Mills, Gus Gus - karnet 130-190 PLN, bilet jednodniowy 100 PLN

02-04.08 - Off Festival - m.in. GY!BE, Goat, My Bloody Valentine, The Haxan Cloack, Aluna George, Laurel Halo - karnet 150 PLN

09-10.08 - Coke Live Festival - Florence & The Machine - karnet 245 PLN, bilet jednodniowy 155 PLN

22-25.08 - Tauron Nowa Muzyka - m.in. Moderat, LFO, Skream, Jets - karnet 150 PLN

06-07.09 - Selektor Festival - m.in. The Knife - karnet 245 PLN - bilety 155

Właśnie teraz w większości polskich gospodarstwach rozpoczynają się nerwowe pracę nad modyfikacją domowych budżetów. Remont łazienki czy Malta (festiwal!). Wakacje na Mazurach czy Open'er.
Gołym okiem bez podawania szczegółów widać, że letni sezon koncertowy postawi większość muzycznych fanów w Polsce przed dylematem, jak zobaczyć dużo i nie poczuć na swoich plecach oddechu komornika. Oczywiście większość dodatkowo musi te wesołe sumki przemnożyć razy dwa, jeśli chce dzielić emocje ze swoimi ukochanymi.
Trzymam kciuki i życzę powodzenia!

Postscriptum:
Przygotowując listę letnich koncertów i festiwali 2013 w największe zdziwienie wprawiła mnie opcja biletu V-VIP na koncert Depeche Mode w cenie bagatela 1200 PLN. Z dużą dozą niesmaku i niedowierzania wczytywałem się w ofertę obejmującą m.in. obsługę hostess, selekcję win białych i czerwonych, poczęstunek w formie szwedzkiego bufetu, przygotowanego przez renomowaną firmę cateringową, zastanawiając się co tu jest daniem głównym, a co dodatkiem - DM czy coctail party. Czekam z przerażeniem na pierwsze oferty z możliwością wyboru repertuaru!


czwartek, 21 marca 2013

Na skróty / DJ Rashad - Rollin'

Ubiegłoroczny album Traxxmana i najnowsza epka Dj Rashad'a pozwalają mi coraz cieplej spoglądać w stronę footworku. 
Okazuje się, że wystarczy odrobinę wydłużyć pętle, zaadoptować klimatyczne sample, żeby chicagowska stylówka cieszyła ucho nie tylko ortodoksów obłędnej repetycji.
Footwork to gatunek żarłoczny jak rekin. Jest w stanie pożreć i zasymilować wszystko.
U Traxxmana był to m.in. jazz i rock. Rashad z kolei flirtuje z hip hopem, jungle i soul niemal w całości połykając You Will Know Stevie Wondera (Broken Heart) i Walked Outta Heaven ekipy Jagged Edge (Rollin')
Co ciekawe epka Rashada ukazała się dla londyńskiego Hyperdubu a nie dla mającej ogromne zasługi w popularyzacji footwork Planet Mu. Czy oznacza to poszerzenie działalności wydawniczej wytwórni Kode 9 pokaże czas. 
Póki co mamy cztery solidne bangery dla wszystkich,
którzy lubią słuchać szybko i intensywnie.



DJ RASHAD - Rollin'
Hyperdub - 2013

wtorek, 19 marca 2013

Ku muzyce osobnej czyli inne światy Piotra Kurka.

Aby opisać muzykę Piotra Kurka trzeba posłużyć się całą armią przymiotników. Nie ma innego sposobu, aby przybliżyć muzykę, która nie klasyfikuje się w żadne znane dotąd kategorie.
Niebywale ilustracyjny charakter muzyki Kurka oraz jej niezwykła plastyczność skłaniają do nieuniknionej afektacji, pod którą kryją się oddające emocjonalną naturę "kurkowej" muzyki słowa klucze - oryginalna, nietuzinkowa, zagadkowa, tajemnicza, przewrotna, frywolna, rubaszna, pokraczna, karykaturalna, baśniowa, afirmatywna, psychodeliczna czy psychoaktywna.
Nagrania Kurka oczywiście noszą w sobie znamiona inspiracji takimi rozpoznawalnymi gatunkami jak krautrock, kosmiche music, new age, lo-fi, eksperymentalna elektronika, elektroakustyka czy jazz, jednak pełnią one tylko funkcję kierunkowskazów bardziej dla słuchaczy i recenzentów niż dla samego autora.
Kurek potrafi żonglować elementami wspomnianych gatunków z niezwykłą swobodą, dzięki czemu jego  pozbawione eksperymentalnego ciężaru i przeintelektualizowania nagrania zmierzają w stronę muzyki "osobnej" i unikatowej.
Kompozycje bohatera tego wpisu tworzą muzyczny teatr absurdu, śmiało łączący tragedię z komedią w sposób tyleż błyskotliwy co groteskowy. Łatwiej odnaleźć w ich narracji i emocjach jakie wywołują, odniesień do innych dziedzin sztuki, zwłaszcza do teatru, literatury i filmu niż szukać ich odpowiedników w świecie muzyki. 
Dźwiękowa ekwilibrystyka autora nieustannie przywołuje mi na myśl słowotwórczą błyskotliwość  Witkiewicza czy Lema, a z kolei pijane korowody galopujących dźwięków zapętlonych przez Kurka w szalone pętle, przywołują karnawałowe szaleństwa rodem z filmów Felliniego.
Kojarzenie Kurka z tymi dziedzinami sztuki nie jest bynajmniej przesadzone, albowiem jako muzyk ściśle współpracuje z teatrami i ośrodkami teatralnymi i właśnie tam szukałbym zaczątków jego oryginalnej stylistyki.

 Ślepcy / Inne pieśni / Teatr - 2006 - 2010

Jak eklektycznie usposobionym i otwartym na najodleglejsze fascynacje kompozytorem jest Piotr Kurek, świadczą jego pierwsze muzyczne wydawnictwa i współpraca zarówno z Lubelskim Teatrem Tańca oraz Ośrodkiem Kultury - Rozdroża jak i z Marcinem Stefańskim w ramach idm-owego projektu Ślepcy. 
Z tego czasu pochodzi wydany w 2006 przez undergroundową amerykańską wytwórnię Cock Rock Disco  materiał We Are The Newest Battle Model, będący wypadkową glitchowego idm i brutalnego breakecore, który jak dotąd jest jedynym tak cyfrowym i "tanecznym" albumem Kurka.
W niezbyt odległym czasie od wydania Ślepców dokonała się jednak kolosalna wolta artystyczna wtedy jeszcze lublinianina.  
Oto w 2010 Ośrodek Rozdroże zaprezentował płytę prezentującą  bałkańską, albańską i włoską muzykę ludową w reinterpretacji Kurka. Był to nagrany podczas festiwalu "Pieśni Bałkanów" (2008) głównie wokalny materiał, do którego Kurek dograł przy pomocy m.in. gitary, wibrafonu i melodyki własny akompaniament.





Lectures / Heat / Digitalis - 2009 - 2011

W roku 2009 portugalska wytwórnia Cronica wydała płytę Lectures, która oznaczyła pewne spektrum poszukiwań muzycznych Kurka, a które od tego czasu będzie ewoluowało na kolejnych płytach kreśląc świadomą i zdecydowaną wizję muzycznego uniwersum Kurka.
Koncepcja Lectures i samo nagranie powstało w 2007 roku jako zapis festiwalowego występu poświęconego twórczości angielskiego awangardzisty i wielkiego improwizatora muzyki współczesnej Corneliusa Cardew'a. 
Usłyszeć na niej możemy patchworkowy kolaż elektroakustyki i noir jazzu, w który wplecione zostały fragmenty manifestów Cardew'a dotyczących sztuki komponowania i postrzegania muzyki awangardowej. 
Lectures chwilami przypomina dokonania  eksperymentalnego studia polskiego radia, zaś swoim hipnotycznym nastrojem przenosi skojarzenia również w stronę filmowej muzyki kompozytora Lecha Majewskiego  oraz surrealistycznych i mrocznych obrazów Braci Quay.

Heat - kaseta wydana w 2011 dla prestiżowego wydawnictwa Digitalis specjalizującego się w analogowej, nietuzinkowej elektronice, rozwijała pomysły zawarte na Lectures, poszerzając je m.in. o inspiracje Amazonią i jej muzyką. Ten swoisty dźwiękowy found footage sięgający po stare dokumenty filmowe i wykopaliska muzyczne z lat 60-tych, oparty na kosmicznym brzmieniu organów Philipsa, sprawia wrażenie przedzierania się w gorączce przez duszną i gęstą dżunglę, której mroczna i skondensowana aura przynosi nieuniknioną nostalgię i smutek tropików. Na Heat najmocniej dają o sobie znać fascynacje kosmische music i w tym jedynym przypadku muzyka Kurka koresponduje nieco z nagraniami innych twórców; głównie Andrew Pekklera, i Jana Jelinka, którzy swego czasu również ulegli podobnym inspiracjom. 
Oczywiście skojarzenia kosmische music, z tropikami i krautrockiem nasuwają tu uzasadnione inklinacje z twórczością niemieckiego Popol Vuh, jednak muzyka Kurka nosi dodatkowo w sobie znamiona jakiejś nieokreślonej przekory, podskórnej radości czy też fircykowatej przewrotności, która już na kolejnych albumach (Dalia, Edena) zostanie wyeksponowana jako główny motyw.

Piętnastka / Sangoplasmo - 2011

Piętnastka to projekt współpracy Piotra Kurka z przyjaciółmi (Hubert Zemler, Przemysław Osiewicz) i pierwsza kaseta wydana sumptem niezależnej wrocławskiej wytwórni Sangoplasmo. To kolejny trudny do jednoznacznego zdefiniowania muzyczny kolaż, który został nagrany na przestrzeni 2007 -2011. Na nim Kurek prezentuje radosne i groteskowe wręcz oblicze swojej muzycznej osobowości.  
Dalia jest skoczną i "wesołkowatą" mieszanką quasi folku z elektroniką lo-fi i żywą perkusją. Tak karkołomne z pozoru połączenie przywodzi na myśl groteskową osobliwość muzyki cyrkowej. To muzyczny recykling, w którym Kurek wynajduje rzeczy najbardziej osobliwe i kuriozalne oraz - wydawałoby się - najmniej pasujące do siebie. Na dźwiękowym śmietnisku Dalii odnaleźć by można zarówno kwasowe brzmienie klawiszów Raya Manzarka, elektronikę a'la Mouse On Mars zubożoną o idm-ową rytmikę albo echa ścieżek dźwiękowych z non kamerowych filmów Juliana Antonisza. Retro-futurystyczny koncept finalnie osiąga rubaszny i ludyczny charakter, proponując transową, jedyną w swoim rodzaju quasi wodewilową perełkę, która z powodzeniem mogła by ilustrować jeden z szalonych korowodów wieńczących któreś z arcydzieł Felliniego.

Suaves Figures / Shibboleths - 2012

W 2012 na tle wzbierającej fali resentymentu za magnetofonową kasetą a także coraz ambitniejszych poczynań kasetowych wytwórni, Piotr Kurek zaczął być postacią szerzej rozpoznawalną i docenianą.
Był to też dla niego szalenie płodny rok, który został w grudniu zwieńczony Edeną - jedną z najbardziej niezwykłych płyt, jakie kiedykolwiek słyszałem.
Najpierw jednak przez kasetowe Sangoplasmo wydany został duet Suaves Figures - kooperacja Kurka z Sylwią Monnier, francuską artystką eksplorującą analogową gałąź ambientu. Nouveaux Gymnastes w całości wypełniony został soczystym i gęstym brzmieniem analogowych syntezatorów modularnych. Statyczne, ambientowe pejzaże, przykryte momentami delikatnymi teksturami szumów, natchnione zostały psychoaktywną mocą niczym Time Machines Coila. Nasycenie tych mięsistych brzmień osiąga taką moc, że odnosi się wrażenie jakby dźwięki za chwilę miały wylać się z głośników gęstą i smolistą lawą.

Mroczny klimat dominuje również w wydanej dla Cronica w formie mp3 kompozycji Shibboleths, która łączy ze sobą nagrania terenowe z krautrockową transowością. Po momentach ambientowego wyciszenia nagranie przybiera mocą przez zapętlające się z wolna szepty, pomruki, charakterystyczny  "kurkowy" akordeon i organy. W tym zgiełku pojawia się również miejsce na trąbkę, która wspaniale współgra z osiągającymi coraz większe rejestry dronami. Ten 30-sto minutowy materiał jest ukłonem w stronę mroczniejszych momentów twórczości słyszanych już na Heat i Lectures.

Edena - 2012
W grudniu zostaje wydana Edena, która jest dla mnie sublimacją wszystkich dotychczasowych "odlotów" Kurka w koherentną, lecz jak zwykle trudną do opisania całość. Jej postrzeganie wymyka się prostym skojarzeniom z innymi twórcami i jest przykładem muzyki krańcowo osobnej i indywidualnej.
Edena - jest na tle poprzednich dokonań Kurka płytą wielce ascetyczną. Zbudowana na fundamentach głębokich analogowych brzmień o dubowych proweniencjach jest kompozycją niezwykle skupioną i skondensowaną, zaś w swojej abstrakcji wręcz hermetyczną.
Kurek z gracją primabaleriny i ogromną dbałością o detale tworzy dźwiękową rzeźbę ujmując jej przy tym zbędnego ciężaru, co pozwala muzyce oderwać się od ziemi i jej ziemskich skojarzeń.  Nadaje Edenie rajską aurę świętości, podkreślaną przez chóralne zaśpiewy i delikatne brzmienie plumkających klawiszy.  
Edena ma w sobie coś z sacrum a jej natura jest jednocześnie rytualna i psychodeliczna. To zupełnie nieznane i niezwykłe muzyczne uniwersum. Rzecz nieprzeciętna i oryginalna. Tajemnicza, ale pełna lekkości i polotu.
To również muzyka do samodzielnego montażu. Swobodnie możemy przekierowywać naszą uwagę na różne równoległe plany, które intensywnie przyciągają naszą ciekawość pozwalając kontemplować meandrujące wątki melodii.


PIOTR KUREK - Becoming Light from Moduli TV on Vimeo.

Muzyczny retro-futuryzm Piotra Kurka przypomina mi Bajki Robotów Stanisława Lema. Pozbawiona hi-endowych fajerwerków i czerpiąca z popkulturowego śmietniska metoda komponowania, ukazuje oniryczne światy zamieszkałe przez abstrakcyjne stwory pełne ludzkich namiętności, słabości i tęsknot. Nośnikiem tych retro-futurystycznych wizji jest w przypadku Kurka wyciągnięta zza grobu kaseta magnetofonowa. Groteskowy retro-gadżet podatny na fizyczne i magnetyczne usterki wpływające na jakość nagranego na nim materiału. Zwalniająca, przyspieszająca, wciągająca i rwąca się taśma idealnie pasuje do surrealistycznej wizji "kurkowej" muzyki. Obciążona resentymentem sprawia dla wielu wrażenie przypomnianej tylko dla kaprysu, czy mody, odnalezionej i uratowanej tylko na chwilę, aby za chwilę odejść w niebyt.
Sam Kurek przypomina zaś postać szalonego naukowca - samouka poświęcającego swoje życie w imię abstrakcyjnych idei, niczym dr Emmet Brown z Powrotu do przyszłości budujący maszynę do przenoszenia w czasie, niedoceniany i zignorowany, któremu jednak udało się ziścić swoje marzenie.
Wehikułem Kurka jest jego niezwykła muzyka, która na przestrzeni czasu wyewoluowała w stronę muzyki osobnej, wymykającej się próbom zaszufladkowania. Źródłem tego rodzaju osobliwości jest z pewnością  doświadczenie pracy w teatrze, które od samego początku towarzyszy muzycznym poczynaniom Kurka. Teatralna wrażliwość to rodzaj praktyki uwalniający od konwencjonalnego myślenia oraz procentujący odwagą i swobodą komponowania, która nie zna żadnych ograniczeń poza wyobraźnią twórcy. A ta okazuje się być - jak wstęga mobiusa na okładce Edeny - nieskończona. 


http://www.piotrkurek.com/
http://piotrkurek.bandcamp.com/

Postscriptum:
Wspaniała wiadomość dla fanów Piotra Kurka i kolekcjonerów kaset z wytwórni Sangoplasmo. Już w kwietniu w trasę po Polsce wyrusza silna delegacja wrocławskiego labelu w składzie Piotr Kurek i Lutto Lento (założyciel   wytwórni)! Sprawdźcie daty! http://www.facebook.com/events/593059940709526/?fref=ts

czwartek, 14 marca 2013

Przedwiośnie czyli polskie nowalijki 2013 / Ul/Kr + Kixnare + Mikrokolektyw + Mikromusic

Wiosna za progiem więc bądźcie czujni, żeby nie ominęły was świetnie się zapowiadające Polskie nowalijki!


UL/KR - Ament / Thin Man Records - premiera 12.04

W ubiegłym roku potrzebowali 22 minuty i 31 sekund aby rzucić polski niezal na kolana. Zjawiskowy debiut gorzowskiego duetu niemal w każdym ubiegłorocznym podsumowaniu uznany został za odkrycie roku, dając przy okazji pole do popisu krytykom, którzy łamali sobie głowy nad jego gatunkowym zaszufladkowaniem. 
Tym razem przed nimi trudniejsze zadanie, udowodnić niedowiarkom, żeby te 22 minuty nie okazały się raptem kwadransem sławy.




KIXNARE - Red / U Know Me Records - premiera 25.03

Absolutnie przeboleć nie mogę tego że dopiero teraz, w związku z premierą albumu Red natrafiam na muzykę tego znakomitego producenta.
Zachwycony produkcją Digital Garden z 2010 ulokowaną w szerokich ramach instrumentalnego hip hopu tym razem nie mam zamiaru mieć w plecy kolejnego świetnego materiału i na wszelki wypadek zabookowałem sobie jego nowy album już dziś.
Dawno nie byłem tak podniecony oczekując płyty polskiego producenta, który swoją muza całkowicie zaciera granice terytorialne i trendowe między naszym podwórkiem a resztą świata.



MIKROKOLEKTYW - Absent Mind - Delmark Records 2013 

Kuba Suchar (perkusista) i Artur Majewski (trębacz) z wielką gracją na polski grunt przeszczepiają klimat chicagowskiego jazzu. Wzięci pod skrzydła takich tuzów jak Rob Mazurek, czy Joshua Abrams szybko stali się częścią ekskluzywnego teamu Dalmark Records, który w lutym wydał ich drugą płytę Absent Mind.
W prawdzie premiera odbyła się w lutym, (CD można było też nabyć na niedawnych koncertach grupy) ale w polskiej dystrybucji płyta ukaże się za ok 2 tygodnie



 
MIKROMUSIC - Piękny koniec / EMI Poland - premiera 05.03

Od kilku dni kawałek Takiego Chłopaka to mój guilty pleasure.
Z głowy nie może mi uciec delikatny dziewczęcy głos Natalii Grosiak śpiewającej współczesną ludową piosenkę o wymarzonym chłopaku. Zawartość czwartej płyty tego Wrocławskiego duetu to skromny, momentami rozczulający pop, z subtelnymi nawiązaniami do folku, jazzu i elektroniki. Pozycja niezobowiązująca, ale bardzo urokliwa.



środa, 13 marca 2013

Suplement do najlepszej okładki świata / David Bowie - The Next Day

Dawid Bowie musi się czuć jak ginący gatunek w rezerwacie. Każdy jego najmniejszy ruch wywołuje lawinę komentarzy i spekulacji, na temat kondycji artystycznej, jak i również kondycji zdrowotnej.
W momencie, kiedy po dziesięciu latach ogłosił wydanie  nowej płyty zawrzało, a wszystkie obiektywy świata zwróciły się w jego stronę. 
Niemal tydzień po premierze, każdy kto może wypowiada swoje kilka zdań o Bowie'm.
Teraz kiedy karty zostały rzucone niewielu już przyznaje się jednak do tego, jak wielki dreszcz podniecenia przeżyli w chwili zapowiedzi tej płyty. 

Jasne jest, że The Next Day dzieli słuchaczy na fanów i recenzentów. Fani są zadowoleni z powrotu legendy,  recenzenci za to nie pieją z zachwytu, a niektórzy kwestionują nawet sens wydania płyty. 

Osobiście znajduję się gdzieś pomiędzy jedną a drugą grupą, bo pomimo bycia swojego czasu bardzo silnie indoktrynowanym muzyką Bowie'go, nigdy nie uważałem się za wielkiego fana tego artysty. Nie mam swojej ulubionej płyty DB ani ulubionego fragmentu jego twórczości, ale zdecydowanie mogę nie zgodzić się z tak skrajnie negatywnymi opiniami części krytyków. 

The Next Day nie jest i nie będzie kamieniem milowym muzyki pop - to na pewno. Jest pozbawiona profetyzmu, nie wyważa drzwi i nie wyznacza nowych trendów. Mało tego, uderza również rykoszetem w stworzony przez Bowie'go etos artysty odważnego, poszukującego, otwartego na nowe inspiracje i potrafiącego tym inspiracją nadać nowy tor.
Ale mimo tego, nie jest to płyta zła. Nie przynosi Bowie'mu wstydu. Jest za to bezpretensjonalnym hołdem oddanym rock'n'rollowi z zachwycającą swobodą i animuszem.

Jestem szczerze uradowany, że w specjalnym poście poświęconym niezwykłej okładce płyty, chybiłem ze swoimi proroctwami odnośnie jeszcze wtedy nieopublikowanego materiału. 
The Next Day to nie wycie znad krypty ani szczególna introspekcja w głąb duszy Bowiego. Nie jest też próbą podsumowania kariery ani rozliczaniem się z życiem. Paradoksalnie ten niemalże młodzieńczy animusz i radość grania, którą słychać na płycie, może zapowiadać nową energię do komponowania i nie zdziwiłbym się, gdyby zwiastowała dalszą działalność nagraniową Bowie'go.

Narzekający w swoich opiniach na nachalną promocję albumu krytycy, zaskoczeni są masową "podnietą" na Bowie'go. Co w takim razie powiedzieć o innej supergwieździe pop Madonnie, która pozbawiona jakiegokolwiek stylu stara się kokietować coraz młodsze pokolenia, z coraz gorszym skutkiem przebijając się zarówno do starych jak i nowych słuchaczy oraz z coraz mniejszym wyczuciem i smakiem sięgając po producentów i inspiracje.

Nagłą i masową fascynację Bowie'm uznałbym raczej za zupełnie zdrową reakcję, jaką wywołała tęsknota za bohaterami z krwi i kości.  Za czasami, w których każdy miał swojego ulubionego wykonawcę, panowały proste zasady a podwórko dzieliło się na depeszy, metali, czy diskomułów.
To sentyment za charyzmatycznym osobowościami, będącymi w stanie porywać tłumy zmęczone chwilowymi i tanimi wydmuszkami, którymi usiana jest popkultura. 

Prawdą jest, że najzwyczajniej w świecie fajnie jest znów usłyszeć Jego głos. Mieć świadomość, że jest jeszcze coś stałego i prawdziwego we wszechświecie i że  nie wszystkie fundamenty zostały podkopane.
To chyba oczywiste, że lepiej mieć Bowie'go "przy sobie", nagrywającego tu i teraz niż celebrować wydania reedycji klasycznych albumów i  kolejnych składanek "greatest hits". Tak samo, jak lepiej mieć przy sobie żywego człowieka niż nawet najlepsze wspomnienie o nim!




DAVID BOWIE - The Next Day
Iso Records - 2013

wtorek, 12 marca 2013

Soul bez duszy / Jamie Lidell - Jamie Lidell

Mam nadzieję, że się mylę, ale bohater dzisiejszej recki najlepsze lata ma już za sobą. Mam nadzieję, że moje wrażenia nie okażą się prorocze, gdyż wciąż z wielką radością sięgam do lat świetności Jamiego, który za czasów Multiply, czy Jim sprawiał, że nawet w tak szary przednówkowy dzień jak dziś rozbłyskiwało słońce.
Popsuło się na wydanym trzy lata temu albumie Compass. Utwory Lidella straciły polot przywalone ciężarem aranżacji i kompozycyjnym przekombinowaniem.
Z muzyki zniknęła zwiewność, przebojowość, songwriterski talent oraz radosny, przebojowy flow, znane tak dobrze z poprzednich albumów.


Na najnowszym albumie nazwanym po prostu Jamie Lidell słońce znów zaczyna przebijać przez chmury i choć daleko jeszcze do tego, by rozkoszować się jego gorącymi promieniami, można mieć nadzieję na ocieplenie aury.

Zamieszkały obecnie w stolicy country - Nashville - Brytyjczyk nie eksploruje bynajmniej kowbojskich brzmień  nagrywając swojej wizji alt country, a wciąż pozostaje wierny fascynacji funkiem i soulem lat 80tych, oraz brzmieniami electro, które odbijają się echem w jego nagraniach już od czasów projektu Super Collider.  

Album Jamie Lidell brzmi jak krzyżówka Stewiego Wondera i Bootsy Collinsa z Jimmym Edgarem. Jednak zamiast elegancji i lekkości electrofunkowych kompozycji, bardziej zauważalne jest posługiwanie się przez Brytyjczyka ogranymi kliszami wyeksploatowanego już mocno vintage popu z całą swoją nieznośną hałaśliwością i przepychem a'la Outkast, czy Gnarls Barkley.

Mój odbiór tej płyty jest mocno ambiwalentny Z jednej strony dostrzegam kilka potencjalnie przebojowych refrenów, które przywołują czasy świetności Lidella, z drugiej zaś pozbawione są one charakterystycznego dawnego błysku, który tchnął by w te piosenki życie. Brak polotu i swobody komponowania sprawia, że płyta brzmi wtórnie i jałowo, jak soul pozbawiony namiętności czy funk pozbawiony flow. 
Tym zaś, co przede wszystkim psuje mi odbiór tej płyty są podobnie jak w przypadku Compass przekombinowane aranżacje, które tak mocno zaabsorbowały Jamiego, że zupełnie zapomniał o dobrych, wpadających w ucho melodiach.

Jamie Lidel to płyta głośna, momentami wręcz rubaszna, próbująca taranem przebić się w łaski słuchacza. Płyta, na której nadmiar pomysłów i aranży prowadzi do chaosu i zmęczenia. Zupełnie jakby Jamie zapomniał, że czasem aby powiedzieć więcej trzeba powiedzieć mniej.



JAMIE LIDELL - Jamie Lidell
Warp 2013

niedziela, 10 marca 2013

Jak pokochać Autechre? / Autechre - Exai

Do tej pory traktowałem muzykę duetu z Manchesteru z bezpieczną rezerwą nie mogąc nigdy przełamać się, aby skupić swój czas na ich wymagającej twórczości. Brak mi było cierpliwości i po części odwagi do mierzenia się z monumentalnymi brzmieniami Autechre.
Wielowątkowość, osobny język, brak klasycznej narracji oraz zawiła quasinarracja to bariery, które stawia przed sobą twórczość Ae. Bariery, których nie można przeskoczyć, ominąć czy obejść skrótem, jak w przypadku produktów kultury popularnej.  Można je albo zignorować, albo z mozołem przepracować. Po pokonaniu ich stajesz się jednak  wyznawcą Ae.

Muzyka Autechre sprawia przyjemność przez ból. Uwodzi  poprzez skołatane nerwy. Jest jak alergia, która wywołując swędzącą wysypkę wprawia w rozkosz przy chorobliwym drapaniu. To muzyczny fundamentalizm, który wyraźnie znaczy granicę pomiędzy kompletnym niezrozumieniem a nieskończoną fascynacją tych, na których drodze stanęła muzyka Roba Brown'a i Sean'a Booth’a.

Wydany właśnie jedenasty album zespołu zainspirował mnie do podjęcia rękawicy rzuconej przez Brytyjczyków. A wyzwanie nie było proste. Dwupłytowe, dwugodzinne monumentalne wydawnictwo, wymagało w dobie nagrywania 40- minutowych albumów czasu i wyrzeczeń.
Z resztą długość tej płyty jest jednym z najczęściej powtarzanych przez krytyków względem niej zarzutów, który jak dla mnie jest zarzutem zdecydowanie chybionym, ale jakże znamiennym dla czasów, w których koncentracja i recepcja wystawione są na nieustanne bombardowanie informacyjnym śmietnikiem. 
Taka ikona muzyki niezależnej jak Autechre zawsze może pozwolić sobie na całkowitą swobodę twórczą z długością albumu włącznie. Długością, która paradoksalnie ułatwia oswojenie i zrozumienie koncepcji, aż do kontemplacji i refleksji.

Poświęciłem tej płycie kilka rzetelnych przesłuchań. Dzieliłem ją na fragmenty i odsłuchiwałem w całości.  Poświęciłem jej dużo uwagi, jakiej wymaga. Zbliżyło mnie to do znacząco do pojęcia fenomenu zespołu i postawiło po stronie nieskończonej fascynacji ich wyznawców .

I oto osłuchany Exai okazał się dla mnie nadzwyczaj przystępny. Kompozycje bliższe konwencjonalnym (jak na Ae i eksperymentalna elektronikę), a sample mniej drażniące. Nagle ze skomplikowanych rytmicznych kawalkad zaczęły wyłaniać się ciepłe odcienie, pastelowe podkłady i ambientowe plamy szkicujące kontury melodii. W abstrakcyjnych, odhumanizowanych  strukturach zacząłem odnajdywać echa brytyjskiej muzyki tanecznej - breakbeatu, bass music, UK Garage  (t ess xi, jatevee c), abstrakt hip hopu (bladelores) czy wręcz quasi funku (t ess xi). Poczułem przebojowy flow (jatevee c) intuicyjnie pulsujący w pełnych twórczej anarchii nagraniach. I nagle zacząłem kojarzyć wątki dobiegające do mnie ze słuchawek jako te które już kiedyś słyszałem, a  dokładniej to zasłyszałem - na wszystkich poprzednich albumach brutalnie i niewdzięcznie przeze mnie przeskipowanych i powyrywanych z kontekstu.
  
Exai został podzielony na dwa rozdziały prezentujące dwa oblicza zespołu. Gdyby w formie żartu ometkować te dwa dyski w celu nadania im komercyjnego potencjału pierwszy z nich byłby imprezowy, klubowy, drugi zaś chilloutowy, kontemplacyjny. Faktycznie jednak pierwsza płyta jest bardziej przystępna dla słuchacza, wręcz łagodna jak na możliwości Ae. Drugi dysk jest bardziej abstrakcyjny, mroczny i agresywny. Jednak oba tworzą przekrój muzycznego uniwersum duetu.

Muzyka Autechre - mimo próby oswojenia mało obrazującymi ją słowami - jest wciąż przyjemnością dźwiękowych fetyszystów.  Interpretowanie pokrętnej logiki rządzącej tą muzyką zakrawa zaś na perwersje bowiem twórczość Ae jest paradoksem, który umożliwia zawarcie w jednej koncepcji anarchii i nauki.
To chaos, panujący jednak w ściśle ograniczonych, acz niedostrzegalnych granicach. To alogiczność, która choćby przez samo zaprzeczenie należy do świata logiki.
To sen szalonego matematyka. Surrealistyczny collage zbudowany z niezrozumiałych dla zwykłych zjadaczy chleba skomplikowanych algorytmów. Projekt profetyczny, odważny i bezkompromisowy. 

Brak ciągu przyczynowo-skutkowego, hermetyczność, wertykalny charakter, brak typowej narracji i standardów komponowania (typu zwrotka – refren, tonowanie-kulminacja), czy brak repetycji sprawia, że przygoda z Autechre jawi się dla profanów jako masochistyczna rozkosz.
Jednak zdecydowanie warto się przełamać, bo przyjemności płynące z odnajdywania ich muzyki są nie porównywalne z niczym innym!

Postscriptum:
Okładka Exai przypomina, bądź jest (bo dotąd żadnym narzędziem nie udało mi się jej odczytać) kodem QR -  będącym odpowiednikiem kodu kreskowego.  Jest zatem zaszyfrowaną wiadomością, która staje się graficzną reprezentacją muzyki Autechre. Aby ją odczytać trzeba posiadać tylko odpowiedni czytnik.  





AUTECHRE - Exai
Warp 2013

czwartek, 7 marca 2013

Czuć moc!

Wypatrywania albumu roku 2013 kolejny epizod. Wielkimi krokami  zbliża się bowiem premiera drugiego albumu Jamesa Blake'a Overgrown zapowiadanego już na nadchodzący kwiecień.

Po zapoznaniu się z promującym album singlem Retrograde i po rozpalających wyobraźnię przeciekach o kolaboracjach Brytyjczyka, możemy poznać kolejną tajemnicę tego albumu oraz wziąć udział w swoistej zgadywance.
Pytanie gdzie kończy się Blake a zaczyna Eno samoczynnie nasuwa się po odsłuchaniu Digital Lion - zaskakującej współpracy wciąż aktywnego nestora muzyki elektronicznej Briana Eno z młodą, wielce uzdolnioną gwiazdą niezalu James'em Blake'em.

Czuć moc w tym kawałku! Ma u mnie wszelkie predyspozycje na solidnego kandydata do "piosenki" roku. Wprowadza do niego minutowe intro z ambientowym motywem w tle, a po krótkiej pauzie bardzo charakterystycznej dla nagrań Blake'a nadchodzi danie główne. Masywny trip hopowy rytm, z pulsującymi cykaczami w tle staje się podkładem dla gospelowych zaśpiewów Brytyjczyka. Soulowy klimat ociepla jeszcze zmysłowy bas i strzępy gitary akustycznej, by po chwili stracić swój niewinny charakter i zostać wysmaganym szalejącymi w rytmach karabinu maszynowego snarami. 
Gęsiej skórki dostaję w 3 minucie i 15 sekundzie kawałka, w której kropkę nad "i" całej kompozycji stawia gromka, przeszywająca syrena (obstawiam na Eno).





Odnoszę wrażenie, że nadchodząca płyta Blake'a będzie w stanie zachwycić obie frakcje fanów talentu Brytyjczyka, których podzielił jego debiut. 
Już przy pierwszym przesłuchaniu słychać, że Blake połączył charakterystyczne dla swoich wczesnych epek eksperymenty elektroniczne, post dubstepowy klimat oraz fascynacje techno,  z soulowo - pościelowym, melancholijnym Jamesem z debiutanckiego albumu.

wtorek, 5 marca 2013

Marznąca mgła / Acteurs - Acteurs

Od kilku sezonów zaobserwować można  na scenie niezależnej zapotrzebowanie i tęsknotę za industrialem i cold wave. Spadkobiercy zimnego electro, eksperymentalnej elektroniki i postpunkowej estetyki spod znaku Throbbing Gristle z coraz większym animuszem przebijają się do szerszego obiegu, czego dowodzą wysokie miejsca zajmowane w corocznych podsumowaniach wyhajpowanych magazynów. Wytwórnie takie jak Public Information, Blackest Ever Black, Hospital Productions, wykonawcy - Cold Cave, Silent Servant, Prurient stawiając na zdecydowany, anty koniunkturalny przekaz wygrywają prostotą, szczerością, ale przede wszystkim brutalnym, bezkompromisowym brzmieniem. Syntezatory, zimnofalowy bas, gitary i przestery, żeglują pomiędzy synth-popopem, a klasycznym wcieleniem industrialu i noise.

Tegorocznym objawieniem będzie z pewnością duet Acteurs wydający właśnie debiutancki mini album dla londyńskiej Public Information. Panowie Jeremy Lemos (inżynier dźwięku, współuczestniczący przy nagrywaniu  albumów m. in. Jimiego O'Rourke czy Stereolab, oraz obsługujący technicznie trasy koncertowe dla Sonic Youth, Pavement, czy The Shins, ) oraz Brian Case (muzyk 90 Day Men) związani dotąd raczej z alternatywną amerykańską sceną gitarową, po raz pierwszy (jak twierdzą w wywiadzie udzielonym Factowi) postanowili spróbować swych sił w muzyce stricte elektronicznej.

Począwszy od otwierającego album Cloud Generating napędzanego syntezatorowym, elektro bitem, zostajemy wciągnięci w buzującą lawę analogowego noisu, przy wtórze monotonnej melorecytacji Case'a.
Lowow to klasyczny wibrujący bas przywołujący echa Petera Hooka i Joy Division, okraszony chwytliwym
elektronicznym rifem. 
Dusk Removing to z kolei  krótki przerywnik w postaci  pięknego, masywnego dronu wydobywanego z Mooga Slim Phatty. 
Golden Rabbit - wolny, hipnotyczny rytm wprowadza w trans przy beznamiętnej recytacji Case'a, przy wtórze świergoczących oscylatorów całkowicie pozbawiony melodii.
Critter przypomina psychodeliczne eksperymenty Coil, zaś finałowy dziesięciominutowy Freezing Tog to jawny hołd złożony muzyce Throbbing Gristle. Fabryczny, przydymiony klimat, maszynowe dźwięki generowane z Mooga, szum pojawiający się w różnych rejestrach, zostają z siłą tajfunu potraktowane mocą gitarowych i analogowych przesterów zapewniając genialne jebnięcie; idealne na finał płyty.

Album Acteurs to trwający niespełna ponad 30 minut kawał solidnego surowego mięcha! Krótka i skondensowana piguła industrialnego i zimnofalowego grania sięgająca do najlepszych momentów gatunku. 
Pomimo wątłej formy czasowej otrzymujemy samą esencję, w której z pełną perwersją możemy raczyć się szaleństwem. Muzyka Acteurs sięga bowiem do źródeł transgresyjnej rozkoszy z taką pasją z jaką eksplorowały ją ikony industrialnego ruchu z Genesisem P-Orridgem i Throbbing Gristle na czele.



Acteurs - Cloud Generating from Public Information on Vimeo.

ACTEURS - Acteurs 
Public Information 2013

poniedziałek, 4 marca 2013

Wojna i Pokój / Apparat - Krieg Und Frieden

Wszystko wskazuje na to, że to będzie owocny rok dla Saschy Ringa. Już w sierpniu ma ukazać się oczekiwany z wielkimi nadziejami drugi album Moderat - jego kolaboracji z duetem Modselektor; a już teraz możemy z satysfakcją zasłuchiwać się w najnowszym solowym albumie tego cieszącego się dużą popularnością  w naszym kraju producenta.

Najnowszy album jest co prawda ścieżką dźwiękową zrealizowaną do teatralnej adaptacji Wojny i pokoju Lwa Tołstoja, ale świetnie sprawdza się jako autonomiczny utwór, oderwany od treści rosyjskiej epopei.  

Krieg Und Frieden to album udany głównie z tego względu, że odkrywa nowe zaskakujące wątki rzucające nowe światło na nieco już osłuchaną i przewidywalną muzykę Niemca. 

Już sama idea ścieżki dźwiękowej, jej wymiar ilustracyjny niemal automatycznie nadała albumowi stricte instrumentalny charakter, w którym głos Ringa pojawia się ledwie w dwóch utworach. Brak charakterystycznego wokalu wynosi na pierwszy plan kapitalny zmysł kompozytorski i producencki oraz otwiera przestrzeń na nowe realizatorskie pomysły.

Główną kanwą albumu jest nois, który bodaj po raz pierwszy objawia się na taką skalę i z takim rozmachem w nagraniach Apparata. Charakterystyczne dotąd łączenie żywych instrumentów (głównie smyczkowych) z indie elektroniką i idm zostają na Krieg Und Frieden obleczone warstwami dronów, szumów i przesterów.
Ring zatapia melodie w buzującym zgiełku, nadając ogranym już patentom zdecydowanego charakteru. Dzięki takiemu zabiegowi jego kompozycje nabierają mocy i przestrzeni, którą śmiało można przyrównywać do świetnych preparacji znanych z albumów Tima Heckera.

Ukazanie swojej dotychczasowej twórczości w zupełnie w nowych ramach okazało się świetnym pomysłem na odświeżenie przesłodzonej konwencji indie elektroniki proponowanej dotąd na solowych albumach niemieckiego producenta. I choć na swej siódmej solowej płycie nie porzuca rozpoznawalnego brzmienia to poszerzenie stylistycznych ram uchroniło album przed nierzadko towarzyszącemu albumom Apparata balansowaniu na granicy kiczu i taniego, emocjonalnego sentymentalizmu.
Pozbawiony patosu charakter Krieg Und Frieden stanowi również dowód świadomości i umiaru  Saschy Ringa, który nie dość, że nieco dystansuje się do swojej twórczości, to również nie ulega pokusie mierzenia się z wielkością epopei narodowej Tołstoja. Zamiast tego proponuje niezwykle luźną i oryginalną  interpretacje, która może stać się świeżą i interesującą ścieżką dla jego nowych muzycznych przedsięwzięć.


APPARAT - Krieg Und Frieden
Mute 2013