Druga i ostatnia płyta Starej Rzeki rzuciła na kolana całe zastępy polskich i zagranicznych recenzentów. Niestety, nie potrafię szczerzę zachwycić się pożegnaniem Ziołka z jego flagowym projektem. Tym bowiem co konstytuuje to dwupłytowe wydawnictwo jest kompromis, którego próżno dotąd szukać w słowniku artysty.
Muzyk, którego całą postawą twórczą kieruje ciągła ewolucja, którego nuży stanie w miejscu, i który wybiega swoimi pomysłami poza przewidywania słuchaczy i krytyków, postanawia zakończyć działalność swojego najbardziej rozpoznawalnego i cenionego przez publiczność projektu, wydając płytę utrzymaną w stylu... the best of... . Artysta, który dwa lata temu pobudził wyobraźnie odbiorców, uruchamiając całą mitologię znaczeń wokół chwytliwej koncepcji "brutalizmu magicznego", teraz serwuje materiał będący niczym więcej jak autocytatem, suplementem debiutu. Zaskakujące, jak szybko projekt Stara Rzeka zdołał wypalić się z unikalności. Jak szybko zestarzały się patenty na brzmienie i aranżacje, i jak mocno rozczarowują na nowej płycie wyszlifowane i umizgujące się do słuchacza wątki znane z "Cienia chmury nad ukrytym polu".
Wielce symptomatyczne dla płyty "Zamknęły się oczy ziemi" jest fakt, że mamy do czynienia w dużej mierze z dziełami zebranymi. W zestawie bowiem znalazły się utwory, które nie przeszły selekcji aby znaleźć się na debiucie, jak i późniejsza kompozycja "W szopie gdzie były oczy", wydana na kasecie dla Wounded Knife. Rdzeniem "nowej" płyty jest repertuar oparty na brzmieniu gitary akustycznej. Piosenki okrojone z nieprzewidywalności, skomponowane według tego samego schematu (od lirycznego wstępu, przez spiętrzanie wątków, aż do hałaśliwej kulminacji), obdarte z metalowego ciężaru i transowej pulsacji przybierają często mdły, balladowy fason. To co w debiucie tak imponowało; drapieżność ekspresji, szerokie odniesienia estetyczne (folk, alt country, krautrock, ambient, kosmische musik, black metal), oraz trzymająca w napięciu dramaturgia, znikło obnażając sam akustyczny fundament Starej Rzeki, który momentami przybiera karykaturalną formę piosenki śpiewanej przy ognisku ("W sierpniową noc"). Wśród starych-nowych kompozycji próżno szukać tak charyzmatycznych, nieprzewidywalnych i w pewnym sensie przebojowych utworów jak "Przebudzenie boga wschodu", czy "Tej nocy / Broń nas od złego". Paradoksalnie, na tegorocznym wydawnictwie najciekawszym utworem jest znana fanom Ziołka kompozycja "W szopie gdzie były oczy", o której szerzej (i w superlatywach) już się rozpisywałem. W tym jednym utworze artysta był w stanie zawrzeć całą esencję Starej Rzeki, aranżując jej najbardziej charakterystyczne wątki w niesłyszany wcześniej sposób. Melancholijne solówki na gitarze, improwizacje utrzymane w duchu free, ciężar gitarowego dronu i elementy kosmicznej elektroniki meandrują w dość luźnych ambientowych ramach, ujawniając się w pozbawionej linearności narracji. Z perspektywy esencjonalności tego jednego nagrania, rozwlekanie "Zamknęły się oczy ziemi" do dwóch płyt wydaje się typowym przerostem formy nad treścią. Im dłuższe bowiem kompozycje tym bardziej przewidywalna narracja i dramaturgia. Ciekawie wypadają fragmenty powstałe w kooperacji z innymi muzykami. Przykładem niech będzie gościnny udział Wojciecha Jachny, który puentując "Małe świerki" rozmarzoną trąbką (żywcem wyjętą ze znakomitego wydawnictwa "Night Talks") jest w stanie, typową ziołkową balladę nasycić nieznanymi emocjami.
Z perspektywy czasu "Cień chmury nad ukrytym polem" wydaje się
początkiem wszystkiego, bo choć nie była to pierwsza płyta Ziołka, to
jednak stała się bazą i rozdzielnikiem inspiracji, które ewoluowały już w
innych formach i składach personalnych. Właśnie stąd wykluła się
kosmiczna pulsacja T'ien Lai, ciężar i motoryka Alamedy 5,
ambientowy anturaż Kapital. Po wydrenowaniu najbardziej esencjonalnych
wątków, ze Starej Rzeki pozostał jedynie urokliwy ruczaj, który jak się
okazuje potrafi niemal bezkrytycznie zachwycić słuchaczy.
Biorąc pod uwagę z jaką kategorią artysty mamy do czynienia, tegoroczna produkcja SR wywołuje u mnie poczucie wielkiego niedosytu. Choć "Zamknęły się oczy ziemi" nie jest, jak mogłoby się wydawać z treść
tej recenzji, płytą złą, to jednak nie ma już na niej czego odkrywać. Odbiorca osłuchany z muzyką Starej Rzeki zna już wszystkie elementy
układanki. Taki scenariusz nie miał jak dotąd miejsca w żadnej innej kooperacji Ziołka. Każda kolejna płyta Alamedy, T'ien Lai, Kapital, a nawet Innercity Ensemble była krokiem w nieznane, wyraźnym odcięciem od wcześniejszych wydawnictw. Stara Rzeka to w moim mniemaniu jedyny projekt bydgoskiego artysty, który
tak szybko się zdewaluował. Jednak powszechne uznanie jakim cieszy się płyta "Zamknęły się oczy ziemi" sprawia, że nie mogę oprzeć się wrażeniu, jakoby przyczyną tego spadku kreatywności było wyjście naprzeciw oczekiwań słuchaczy. Ziołek stał się niewolnikiem mitu, który nieopatrznie stworzył. Decyzja o zawieszeniu działalności Starej Rzeki sugeruje jednak, że muzyk był doskonale świadomy wyczerpania formuły. Być może sumą tych zdarzeń musiało być tak zachowawcze i sentymentalne pożegnanie.
STARA RZEKA "Zamknęły się oczy ziemi"
2015, Instant Classic
środa, 30 grudnia 2015
sobota, 19 grudnia 2015
Przyjemność zrodzona z bólu / TRUPA TRUPA „Headache”
Płyta trójmiejskiej Trupy Trupa ma w sobie wszystkie znamiona płyty genialnej. Męczy, irytuje, wodzi słuchacza za nos, płata figle, jest nieokiełznana i nieprzewidywalna. To prawdziwa droga przez ciernie, po której niczego bardziej nie pragniemy jak odbyć ją po raz kolejny.
Zjawiskowość tego materiału, tkwi w jego zaskakującej
konstrukcji, polegającej na mozolnym budowaniu dramaturgii, spiętrzaniu i
ujarzmianiu emocji, w drodze do upragnionego zwieńczenia. „Headache”, w niczym zatem nie przypomina poprzedniego albumu „++”
skonstruowanego naprzemiennie z ballad i kulminacji. Na nowej płycie zespół
wprowadza autorytarne rządy i dyscyplinę, trzymając za twarz słuchacza od
początku do końca tego misterium. Proces przechodzenia od irytacji i znużenia,
przez co raz większa ekscytację, aż po katharsis, towarzyszy, każdemu kolejnemu
przesłuchaniu „Headache” Jest to
bowiem znakomicie skomponowany i zaskakujący spektakl upodlenia i odrodzenia. Traumatyczny,
otumaniający i oczyszczający zarazem. Złożony z bólu i cierpienia, gdzie
satysfakcją nie jest kojący dźwiękowy balsam, a rozpaczliwy wybuch furii,
perwersyjnie odwlekany przez muzyków.
Album rozpoczyna się mozolnie, kilkoma kompozycjami odbijającymi
dalekie echa beatlesowskich ballad. Początkowo, zachodzimy w głowę gdzie
podział się brud, hałas i gniew, tak mocno wyrażony na „++”. Jednak z każdym
kolejnym utworem, materiał zaczyna obrastać mroczną i depresyjną materią.
Atmosfera tężeje, a smoliste melodie co raz intensywniej mieszają udręczenie z
satysfakcją. Im bardziej nietypowa linia melodyczna, tym obraz robi się co raz
ciekawszy i bardziej niepokojący. Utwory zanurzone w opiumowej atmosferze snują
się ociężale wciągając w hipnotyczną narrację. W końcu czara przepełnia się, a „Rise and fall” staje się epicentrum albumu,
eksplodując falą skomasowanych emocji. To właśnie ten utwór stanowi punkt
konstrukcyjny całej płyty, konstytuując obecność wszystkich poprzedzających go i
następujących po nim kompozycji.
Droga od początku do finału tej płyty, najeżona jest wieloma
fałszywymi tropami. To ewolucja przebyta od banału do genialności. Nie świadczy
to, przy tym, o słabości utworów początkowych, wskazuje za to na osobliwy
charakter fabuły, w której, każdy kolejny utwór rozwija dramaturgicznie
poprzednika, przez co wstęp wydaje się w pełni ekscytujący jedynie z
perspektywy finału. Aby całkowicie rozsmakować się w tej płycie z pokorą musimy
przejść przez każdy kolejny opresyjny moment, niejednokrotnie podczas tego
seansu tracąc grunt pod nogami. To jednak cena obcowania ze zjawiskowością „Headache”, którą za każdym
przesłuchaniem warto zapłacić.
Trzeba docenić wysiłek Trupy Trupa, z jakim próbuje
zaznaczyć swój oryginalny ślad gitarowej ekspresji leżący gdzieś pomiędzy
grunge’m, a shoegaze’ową psychodelią. Na „Headache”
strzałem w dziesiątkę okazało się nietuzinkowe myślenie o całościowej koncepcji
albumu i aranżacji tracklisty. Zespół okazał się również mistrzem budowania
nastroju, całkowicie determinując proces recepcji albumu i udanie manipulując
emocjami słuchacza. „Headache” to
ekscytujący bad trip, z gwarantowanym bólem głowy i estetyczną satysfakcją
wysokich lotów, oraz jeden z pierwszych kandydatów do płyty roku AD 2015.
TRUPA TRUPA „Headache”
2015 / Blue Tapes and X-Ray Records
niedziela, 13 grudnia 2015
Nów / Księżyc "Rabbit Eclipse"
Księżyc, jedna z najbarwniejszych baśni polskiego undergroundu, po 19 latach hibernacji prezentuje swą drugą płytę "Rabbit Eclipse".
Niemal dwie dekady. Tyle upłynęło od czasu kiedy w barwach OBUH Records światło dzienne ujrzał debiut Księżyca. Od tego czasu, krążący w drugim obiegu (głównie wśród wtajemniczonych użytkowników serwisów P2P) materiał zyskiwał co raz liczniejsze grono zaczarowanych słuchaczy. Kulminacją rosnącej popularności kapeli okazał się ubiegły rok, kiedy na fali obuhowych inspiracji Księżyc wyciągnięty został z zaświatów, a reedycje materiału ukazały się zarówno na winylu, jak i na CD. Właśnie w związku z zeszłorocznymi wznowieniami szeroko rozpisywałem się o unikalności księżycowej muzyki, brawurowo splatającej dość rozpięte inspiracje; od ascezy minimal music, przez koturnowość muzyki dworskiej, aż po folk. Ten ostatni z przypomnianych elementów okazał się kluczowym dla zaświatowej, na poły romantycznej, na poły surrealistycznej, atmosfery emanującej z muzyki zespołu. Zakotwiczona w obrzędowości rodzimej kultury ludowej, okazała się wybrzmiewać niezwykle uniwersalną nutą, o czym świadczą zachwyty dochodzące również spoza granic.
Okoliczności w jakich Księżyc powrócił na usta krytyków i słuchaczy, oraz do czynnej muzycznej aktywności okazały się dla zespołu wręcz wymarzonym (jak chyba nigdy w ciągu tych 19 lat) pretekstem do realizacji nowego materiału. W oryginalnym składzie, wzbogaconym o gościnny udział Pawła Romańczuka z Małych Instrumentów, Księżyc zarejestrował swój premierowy repertuar podczas tegorocznej, letniej sesji w łazienkowskiej Królikarni.
Dziewiętnaście lat w muzyce, to epoka, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę lata 1996 (data wydania kasety "Księżyc") - 2015. Rewolucje, które zaszły w metodach i filozofii tworzenia muzyki, napędzane co raz powszechniejszą dostępnością do sprzętu i globalnej dystrybucji, spowodowały prawdziwą akcelerację nowych gatunków, jednocześnie drastycznie skracając ich żywotność. Podejrzewam, że świadomość tej muzycznej kawalkady mogła stanowić dla muzyków pewne wyzwanie. Nowa płyta pokazuje jednak całkowite obejście tego tematu, pozwalające zespołowi na zachowanie artystycznego status quo. Dla Księżyca punktem odniesienia pozostała bowiem własna twórczość.
Podczas nagrywania "Rabbit Eclipse" muzycy ograniczyli swą artykulację głównie do dronów, flażoletów i pogłosów, które posłużyły do kreacji onirycznych ambientowych krajobrazów. Zaowocowało to uspokojeniem dramaturgii, przy jednoczesnym zachowaniu rozpoznawalnego nastroju unoszącego się nad muzyką Księżyca. Było to możliwe za sprawą użycia niemal niezmienionego instrumentarium, opartego w głównej mierze na dźwiękach akordeonu, klarnetu i syntezatorów. Metamorfozie uległa jedynie dynamika utworów, do czego wymiernie przysłużyła się obecność liry korbowej, nowego instrumentu w repertuarze zespołu. Wszystkie kompozycje "Rabbit Eclipse" zostały osadzone na rozwlekłych dronach, snując się melancholijnymi tempami. Nie usłyszymy zatem zamaszystych, barokowych melodii, czy charyzmatycznych, nawiedzonych piosenek. Jedynym wspomnieniem po nich jest "Mglista", niespełna czterominutowa zaświatowa kołysanka, gdzie raz jeszcze zasmakujemy w surrealistycznej poezji Remigiusza Mazur-Hanaja, wyartykułowanej głosem Agaty Harz. W pozostałych kompozycjach wokal został zredukowany jedynie do widmowych zaśpiewów, osadzonych w minimalistycznych aranżacjach bliskich "Accordion & Voice" Pauline Oliveros.
Równie bezstratne (jak w przypadku dynamiki nagrań) dla zachowania księżycowej aury, okazało się przesunięcie głównego akcentu stylistycznego. Tak wyraźny dotąd element folkowy niknie na rzecz naleciałości jazzowych, o wyrazistej, ilustracyjnej narracji utrzymanej w tonacji noir. Skojarzenia z Angelo Badalamentim, czy muzyką Bohren & der Club of Gore, to głównie zasługa splecenia ze sobą mrocznych ambientowych aranżacji z dekadenckim klarnetem Roberta Nizińskiego
Nagrywając "Rabbit Eclipse" Księżyc nie pokusił się o woltę artystyczną, pozostając w bezpiecznych dla siebie rejonach. Nie stracił swojej tożsamości, choć z nagrań zespołu ubyło szaleństwa i wyrazistości. Charyzma, rozmach, groteska, wszystkie elementy księżycowego teatru absurdu uległy czarowi posępnej melancholii. Wygładzenie repertuaru i przesunięcie akcentów sprawiły natomiast, że kosztem zachowania artystycznego status quo, zespół utracił nieco ze swojej oryginalności, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę ogromną kreatywność współczesnej sceny eksperymentalnej, poszukującej sakralnych uniesień na skrzyżowaniu ambientu, jazzu, folku i elektroakustyki (Jacaszek, Stefan Wesołowski, Danka Milewska, Alchimia, Kwadrofonik i Adam Strug).
Księżyc AD 2015 przechodzi z pełni w fazę nowiu. "Rabbit Eclipse" jest zaś melancholijną ilustracją tego procesu zanikania. Na szczęście podobnie jak księżycowy cykl, baśń wciąż trwa i nadal potrafi uwodzić.
KSIĘŻYC - "Rabbit Eclipse"
2015, Penultimate Press
Niemal dwie dekady. Tyle upłynęło od czasu kiedy w barwach OBUH Records światło dzienne ujrzał debiut Księżyca. Od tego czasu, krążący w drugim obiegu (głównie wśród wtajemniczonych użytkowników serwisów P2P) materiał zyskiwał co raz liczniejsze grono zaczarowanych słuchaczy. Kulminacją rosnącej popularności kapeli okazał się ubiegły rok, kiedy na fali obuhowych inspiracji Księżyc wyciągnięty został z zaświatów, a reedycje materiału ukazały się zarówno na winylu, jak i na CD. Właśnie w związku z zeszłorocznymi wznowieniami szeroko rozpisywałem się o unikalności księżycowej muzyki, brawurowo splatającej dość rozpięte inspiracje; od ascezy minimal music, przez koturnowość muzyki dworskiej, aż po folk. Ten ostatni z przypomnianych elementów okazał się kluczowym dla zaświatowej, na poły romantycznej, na poły surrealistycznej, atmosfery emanującej z muzyki zespołu. Zakotwiczona w obrzędowości rodzimej kultury ludowej, okazała się wybrzmiewać niezwykle uniwersalną nutą, o czym świadczą zachwyty dochodzące również spoza granic.
Okoliczności w jakich Księżyc powrócił na usta krytyków i słuchaczy, oraz do czynnej muzycznej aktywności okazały się dla zespołu wręcz wymarzonym (jak chyba nigdy w ciągu tych 19 lat) pretekstem do realizacji nowego materiału. W oryginalnym składzie, wzbogaconym o gościnny udział Pawła Romańczuka z Małych Instrumentów, Księżyc zarejestrował swój premierowy repertuar podczas tegorocznej, letniej sesji w łazienkowskiej Królikarni.
Dziewiętnaście lat w muzyce, to epoka, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę lata 1996 (data wydania kasety "Księżyc") - 2015. Rewolucje, które zaszły w metodach i filozofii tworzenia muzyki, napędzane co raz powszechniejszą dostępnością do sprzętu i globalnej dystrybucji, spowodowały prawdziwą akcelerację nowych gatunków, jednocześnie drastycznie skracając ich żywotność. Podejrzewam, że świadomość tej muzycznej kawalkady mogła stanowić dla muzyków pewne wyzwanie. Nowa płyta pokazuje jednak całkowite obejście tego tematu, pozwalające zespołowi na zachowanie artystycznego status quo. Dla Księżyca punktem odniesienia pozostała bowiem własna twórczość.
Podczas nagrywania "Rabbit Eclipse" muzycy ograniczyli swą artykulację głównie do dronów, flażoletów i pogłosów, które posłużyły do kreacji onirycznych ambientowych krajobrazów. Zaowocowało to uspokojeniem dramaturgii, przy jednoczesnym zachowaniu rozpoznawalnego nastroju unoszącego się nad muzyką Księżyca. Było to możliwe za sprawą użycia niemal niezmienionego instrumentarium, opartego w głównej mierze na dźwiękach akordeonu, klarnetu i syntezatorów. Metamorfozie uległa jedynie dynamika utworów, do czego wymiernie przysłużyła się obecność liry korbowej, nowego instrumentu w repertuarze zespołu. Wszystkie kompozycje "Rabbit Eclipse" zostały osadzone na rozwlekłych dronach, snując się melancholijnymi tempami. Nie usłyszymy zatem zamaszystych, barokowych melodii, czy charyzmatycznych, nawiedzonych piosenek. Jedynym wspomnieniem po nich jest "Mglista", niespełna czterominutowa zaświatowa kołysanka, gdzie raz jeszcze zasmakujemy w surrealistycznej poezji Remigiusza Mazur-Hanaja, wyartykułowanej głosem Agaty Harz. W pozostałych kompozycjach wokal został zredukowany jedynie do widmowych zaśpiewów, osadzonych w minimalistycznych aranżacjach bliskich "Accordion & Voice" Pauline Oliveros.
Równie bezstratne (jak w przypadku dynamiki nagrań) dla zachowania księżycowej aury, okazało się przesunięcie głównego akcentu stylistycznego. Tak wyraźny dotąd element folkowy niknie na rzecz naleciałości jazzowych, o wyrazistej, ilustracyjnej narracji utrzymanej w tonacji noir. Skojarzenia z Angelo Badalamentim, czy muzyką Bohren & der Club of Gore, to głównie zasługa splecenia ze sobą mrocznych ambientowych aranżacji z dekadenckim klarnetem Roberta Nizińskiego
Nagrywając "Rabbit Eclipse" Księżyc nie pokusił się o woltę artystyczną, pozostając w bezpiecznych dla siebie rejonach. Nie stracił swojej tożsamości, choć z nagrań zespołu ubyło szaleństwa i wyrazistości. Charyzma, rozmach, groteska, wszystkie elementy księżycowego teatru absurdu uległy czarowi posępnej melancholii. Wygładzenie repertuaru i przesunięcie akcentów sprawiły natomiast, że kosztem zachowania artystycznego status quo, zespół utracił nieco ze swojej oryginalności, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę ogromną kreatywność współczesnej sceny eksperymentalnej, poszukującej sakralnych uniesień na skrzyżowaniu ambientu, jazzu, folku i elektroakustyki (Jacaszek, Stefan Wesołowski, Danka Milewska, Alchimia, Kwadrofonik i Adam Strug).
Księżyc AD 2015 przechodzi z pełni w fazę nowiu. "Rabbit Eclipse" jest zaś melancholijną ilustracją tego procesu zanikania. Na szczęście podobnie jak księżycowy cykl, baśń wciąż trwa i nadal potrafi uwodzić.
KSIĘŻYC - "Rabbit Eclipse"
2015, Penultimate Press
niedziela, 6 grudnia 2015
Słuchanie ciałem / zeitkratzer "Saturation"
Dwa lata temu, 12 grudnia zmarł enfant terrible muzyki współczesnej - Zbigniew Karkowski. Kompozytor otoczony zagranicą kultem, w Polsce doceniany głównie w środowiskach związanych z kontrkulturą. Rocznica śmierci artysty zbiegła się w czasie z premierą winylowego wydawnictwa, (wydanego wspólnie przez Bocian Records i Musica Genera), dedykowanego jemu i Iannisowi Xenakisowi. Oba utwory zostały napisane przez Reinholda Friedla (w przypadku "Monochromy" wspólnie z polskim kompozytorem) i wykonane przez jego legendarny ansambl zeitkratzer, zajmujący się akustyczną interpretacją muzyki eksperymentalnej. Obie kompozycje zostały zarejestrowane w 2004 na festiwalu Archipel w Genewie.
Geneza powstania "Monochromy" naznaczona jest bólem i krwią, sam zaś utwór zapisem twórczego kompromisu dwóch bezkompromisowych osobowości artystycznych. Tym co połączyło obu kompozytorów w procesie wspólnej kreacji, była niezwykła świadomość muzycznej ekspresji i determinacja w jej realizacji. W 2000 roku na prośbę Friedla, Karkowski skomponował dla zeitkratzer 35 minutową kompozycję, która okazała się wyzwaniem przerastającym fizyczne możliwości ansamblu. Zanim Friedl skapitulował przed dewastującym ciężarem utworu i wraz z Karkowskim podjął się prac nad przearanżowaniem i skróceniem kompozycji, polała się krew, a każdy z członków zeitkratzera fizycznie odchorował próby mierzenia się z oryginałem. Pocięty język, krwawiące palce, to cena jaką przyszło zapłacić muzykom za ambicję zmierzenia się z ekspresją totalną.
Cielesna absorpcja dźwięku, będąca nieodzownym elementem recepcji muzyki Karkowskiego, to nie tylko rany instrumentalistów zeitkratzera, ale przede wszystkim fizyczne doznanie słuchacza. Właśnie tak zapamiętałem moją (niestety) jedyną konfrontację z muzyką Karkowskiego na żywo, w 2004 w Łodzi, gdzie wespół z Peterem Rehbergiem (występując pod nazwą POP), przy użyciu jedynie dwóch laptopów zaaplikowali publiczności soniczny atak, pod którego ciężarem zapadły się przepony i klatki piersiowe słuchaczy. Wstrząsające i pasjonujące doświadczenie obcowania ciała z intensywnością i wszechobecnością dźwięku, gęstością struktury, i surowością brzmienia. Jego źródłem były możliwości transmitowania dźwięku przez systemy nagłaśniające, które jak zauważył Daniel Brożek w tekście towarzyszącym"Saturation" były głównym instrumentem Karkowskiego.
Może właśnie z tego powodu muzyka Karkowskiego najbardziej znana ze swojego noisowego oblicza, dość pochopnie traktowana jest jako harsh noise wall. Tymczasem wziąwszy pod uwagę "Monochromy" o ścianie hałasu nie może być mowy. Jest to głównie zasługą instrumentalistów zeitkratzera, że za pomocą ich organicznej ekspresji możemy dość swobodnie poruszać się miedzy fakturami, odkrywając niezwykłą przestrzenność i selektywne rozplanowanie poszczególnych ścieżek utworu. Tym samym słowo "hałas" wydaje się zupełnie nieadekwatne dla wielopoziomowej kompozycji Friedla i Karkowskiego. Zwłaszcza wykonanie z 2004, które znalazło się na wydawnictwie Bociana i Musica Genera, jest kompozycją na tyle czytelną, że nawet mniej osłuchane ucho zdoła usłyszeć mnogość faktur i ich wzajemne oddziaływanie na siebie.
Spełnienie marzeń Russola o sztuce hałasu, ślad Varèse'a i ukłon w stronę Pendereckiego? Jako zupełny laik wobec muzyki współczesnej próbuję odczytać współpracę Friedla i Karkowskiego raczej w kategoriach muzycznego naturalizmu, eksponującego brutalność dźwięku, przy jednoczesnym zachowaniu pełnego szacunku dla formy i kompozycji. Manifestację orkiestrowego rozmachu, utrzymanego w kolorystyce brzmienia typowej dla estetyk industrialnych,
Jednak reakcje jakie towarzyszą lekturze "Monochromy" to nie tylko intelektualny zachwyt nad tradycjami XX-wiecznych awangard, które harmonijnie koegzystują ze sobą w nagraniu, czy zdumienie kiedy przypomnimy sobie o akustycznym pochodzeniu generowanych dźwięków. Emocje są również zasługą budowanej stopniowo dramaturgi, opartej na powolnym spiętrzaniu dźwięków i zagęszczaniu wątków prowadzących do zamaszystych orkiestrowych kulminacji.
Po drugiej stronie krążka znajduje się utwór Friedla zadedykowany i zainspirowany twórczością Xenakisa. Kompozycja równie gęsta i nasycona dźwiękami, nieco mniej selektywna i zdecydowanie mniej dynamiczna od "Monochromy". Czytelniejsze są z pewnością techniki sonorystyczne jakimi posługują się muzycy zeitkratzer, co ułatwia identyfikacje poszczególnych instrumentów. Dronujące klarnety, dźwięczące perkusjonalia, jęczące talerze piłowane perkusyjnymi pałkami, przeszywające flażolety skrzypiec i wiolonczeli. Wszystko osobliwie zaaranżowane przez Friedla w oparciu o koncepcję "ludzkiej maszyny", ograniczającej możliwości ekspresji do ściśle przypisanych ruchów i zależną od wytrzymałości fizycznej muzyków. Zdecydowana przewaga długich, płynących dźwięków, kumuluje całą narrację w rozedrganym dronie, który przywołuje wspomnienie "Persepolis". Ta chłodna, statyczna konstrukcja potrafi wybrzmieć z niezwykle intensywną dramaturgią.
Spotkanie z dwoma wybitnymi XX-wiecznymi kompozytorami, jest tylko z pozoru trudne i obarczone intelektualnym ciężarem. Oczywiście, będąc osłuchanym z awangardą słuchaczem, lekturę "Saturation" z pewnością da się postrzegać w bardziej analityczny sposób. Jednak sam Karkowski, wraz ze swoim antyakademickim, punkowym etosem, bliższy był jak mniemam "przeciętnemu" słuchaczowi chłonącemu otwartą głową rzeczy, które nie koniecznie potrafi nazwać i umiejscowić w odpowiednim kontekście. Tak właśnie trafił do mnie.
zeitkratzer - "Saturation"
2015, Bocian Rec. / Musica Genera
Geneza powstania "Monochromy" naznaczona jest bólem i krwią, sam zaś utwór zapisem twórczego kompromisu dwóch bezkompromisowych osobowości artystycznych. Tym co połączyło obu kompozytorów w procesie wspólnej kreacji, była niezwykła świadomość muzycznej ekspresji i determinacja w jej realizacji. W 2000 roku na prośbę Friedla, Karkowski skomponował dla zeitkratzer 35 minutową kompozycję, która okazała się wyzwaniem przerastającym fizyczne możliwości ansamblu. Zanim Friedl skapitulował przed dewastującym ciężarem utworu i wraz z Karkowskim podjął się prac nad przearanżowaniem i skróceniem kompozycji, polała się krew, a każdy z członków zeitkratzera fizycznie odchorował próby mierzenia się z oryginałem. Pocięty język, krwawiące palce, to cena jaką przyszło zapłacić muzykom za ambicję zmierzenia się z ekspresją totalną.
Cielesna absorpcja dźwięku, będąca nieodzownym elementem recepcji muzyki Karkowskiego, to nie tylko rany instrumentalistów zeitkratzera, ale przede wszystkim fizyczne doznanie słuchacza. Właśnie tak zapamiętałem moją (niestety) jedyną konfrontację z muzyką Karkowskiego na żywo, w 2004 w Łodzi, gdzie wespół z Peterem Rehbergiem (występując pod nazwą POP), przy użyciu jedynie dwóch laptopów zaaplikowali publiczności soniczny atak, pod którego ciężarem zapadły się przepony i klatki piersiowe słuchaczy. Wstrząsające i pasjonujące doświadczenie obcowania ciała z intensywnością i wszechobecnością dźwięku, gęstością struktury, i surowością brzmienia. Jego źródłem były możliwości transmitowania dźwięku przez systemy nagłaśniające, które jak zauważył Daniel Brożek w tekście towarzyszącym"Saturation" były głównym instrumentem Karkowskiego.
Może właśnie z tego powodu muzyka Karkowskiego najbardziej znana ze swojego noisowego oblicza, dość pochopnie traktowana jest jako harsh noise wall. Tymczasem wziąwszy pod uwagę "Monochromy" o ścianie hałasu nie może być mowy. Jest to głównie zasługą instrumentalistów zeitkratzera, że za pomocą ich organicznej ekspresji możemy dość swobodnie poruszać się miedzy fakturami, odkrywając niezwykłą przestrzenność i selektywne rozplanowanie poszczególnych ścieżek utworu. Tym samym słowo "hałas" wydaje się zupełnie nieadekwatne dla wielopoziomowej kompozycji Friedla i Karkowskiego. Zwłaszcza wykonanie z 2004, które znalazło się na wydawnictwie Bociana i Musica Genera, jest kompozycją na tyle czytelną, że nawet mniej osłuchane ucho zdoła usłyszeć mnogość faktur i ich wzajemne oddziaływanie na siebie.
Spełnienie marzeń Russola o sztuce hałasu, ślad Varèse'a i ukłon w stronę Pendereckiego? Jako zupełny laik wobec muzyki współczesnej próbuję odczytać współpracę Friedla i Karkowskiego raczej w kategoriach muzycznego naturalizmu, eksponującego brutalność dźwięku, przy jednoczesnym zachowaniu pełnego szacunku dla formy i kompozycji. Manifestację orkiestrowego rozmachu, utrzymanego w kolorystyce brzmienia typowej dla estetyk industrialnych,
Jednak reakcje jakie towarzyszą lekturze "Monochromy" to nie tylko intelektualny zachwyt nad tradycjami XX-wiecznych awangard, które harmonijnie koegzystują ze sobą w nagraniu, czy zdumienie kiedy przypomnimy sobie o akustycznym pochodzeniu generowanych dźwięków. Emocje są również zasługą budowanej stopniowo dramaturgi, opartej na powolnym spiętrzaniu dźwięków i zagęszczaniu wątków prowadzących do zamaszystych orkiestrowych kulminacji.
Po drugiej stronie krążka znajduje się utwór Friedla zadedykowany i zainspirowany twórczością Xenakisa. Kompozycja równie gęsta i nasycona dźwiękami, nieco mniej selektywna i zdecydowanie mniej dynamiczna od "Monochromy". Czytelniejsze są z pewnością techniki sonorystyczne jakimi posługują się muzycy zeitkratzer, co ułatwia identyfikacje poszczególnych instrumentów. Dronujące klarnety, dźwięczące perkusjonalia, jęczące talerze piłowane perkusyjnymi pałkami, przeszywające flażolety skrzypiec i wiolonczeli. Wszystko osobliwie zaaranżowane przez Friedla w oparciu o koncepcję "ludzkiej maszyny", ograniczającej możliwości ekspresji do ściśle przypisanych ruchów i zależną od wytrzymałości fizycznej muzyków. Zdecydowana przewaga długich, płynących dźwięków, kumuluje całą narrację w rozedrganym dronie, który przywołuje wspomnienie "Persepolis". Ta chłodna, statyczna konstrukcja potrafi wybrzmieć z niezwykle intensywną dramaturgią.
Spotkanie z dwoma wybitnymi XX-wiecznymi kompozytorami, jest tylko z pozoru trudne i obarczone intelektualnym ciężarem. Oczywiście, będąc osłuchanym z awangardą słuchaczem, lekturę "Saturation" z pewnością da się postrzegać w bardziej analityczny sposób. Jednak sam Karkowski, wraz ze swoim antyakademickim, punkowym etosem, bliższy był jak mniemam "przeciętnemu" słuchaczowi chłonącemu otwartą głową rzeczy, które nie koniecznie potrafi nazwać i umiejscowić w odpowiednim kontekście. Tak właśnie trafił do mnie.
zeitkratzer - "Saturation"
2015, Bocian Rec. / Musica Genera
niedziela, 29 listopada 2015
1,2,3 ... Nokaut! / Bouchons d'Oreilles + Warsaw Improvisers Orchestra
Pośród wielu naprawdę znakomitych rodzimych, tegorocznych wydawnictw, split Bouchons d'Oreilles i Warsaw Improvisers Orchestra ma wszelkie predyspozycje, aby zostać uznany za płytę roku. Nie tylko bowiem jest wynikiem pasji kilkudziesięciu (!) instrumentalistów, ale i w oryginalny sposób nawiązuje do ważnych rozdziałów z historii muzyki XX wieku. Przede wszystkim jednak wywołuje ogromne estetyczne i emocjonalne przeżycie.
Polska muzyka niezależna, awangardowa, alternatywna, poszukująca - mniejsza o nazwę, wszyscy czytelnicy tego bloga wiedzą o co chodzi - już dawno wyrosła poza lokalny żywot, co raz śmielej zdobywając sobie miejsce w katalogach zaszczytnych zagranicznych labeli. Dlatego fakt wydania w katalogu teksaskiej Astral Spirits wspólnego materiału rodzimych projektów Bouchons d'Oreilles i Warsaw Improvisers Orchestra, wydaje się zupełnie naturalny. Jednak już na wstępie warto zaznaczyć, że kaseta ta jest wisienką na torcie tego renomowanego, zorientowanego na improwizację, wydawnictwa.
Każda z obu stron kasety została przypisana do jednego z projektów, których łącznikiem jest osoba Łukasza Kacperczyka, obsługującego zestaw modularny. Bouchons d'Oreilles to elektroakustyczny duet z Mateuszem Wysockim, Warsaw Improvisers Orchestra; gigantyczna, kilkudziesięcioosobowa orkiestra improwizatorów. Mimo różnicy w liczebności składów, obie formacje stworzyły płynną muzyczną narrację. Jest ona ilustracją dźwiękowej ewolucji od pojedynczych impulsów i amorficznych form organicznej muzyki Bouchons d'Oreilles, aż po kaskady nut wydobywające się z tygla kilkudziesięcioosobowej jazzowej orkiestry.
Nawiązując do francuskiej nazwy duetu Wysocki - Kacperczyk, zapewniam, że zatyczki do uszu nie będą konieczne do kontemplacji nagrania. Nie bez powodu użyłem słowa kontemplacja, bowiem, warto się w tym materiale zasłuchać. Skoncentrować nad detalami, ewolucją brzmień, subtelnością następujących po sobie wątków, wreszcie zwrócić uwagę na logikę i dramaturgię kompozycji, rozplanowanie wydarzeń dźwiękowych w czasie, oraz obecność w nagraniu ciszy i roli jaką pełni. Przyda się zatem wnikliwe ucho, bystrość umysłu i wkład intelektualny, który pozwoli czerpać satysfakcję z odsłuchu, a nawet doszukiwać się w strukturze nagrania wątków matematycznych. Przydatnym narzędziem do śledzenia pojedynczych dźwięków tworzących ze sobą dyfuzyjne brzmieniowe połączenia, oraz gęstych granulatów topniejących do pojedynczych trzasków, byłby z pewnością mikroskop, który wyostrzyłby postrzeganie muzyki duetu. Koncentracja na elektroakustycznej impresji Bouchons d'Oreilles jest niezbędna aby przyjrzeć się i docenić subtelność i nieśpieszność z jaką muzycy zawiązują wątki, jak bez sygnalizacji te dźwięki i narracje porzucają, jak budują brzmienie całości i jak je redukują, a wreszcie jak wyprowadzają oczekiwania słuchacza na manowce.
Ciekawym przykładem rozmijania się z przyzwyczajeniami odbiorców jest otwierająca materiał kompozycja "Minor Premise", która zupełnie nie pełni roli typowego wstępu. Amorficzność pojedynczych, krótkich dźwięków zanurzonych w szumie taśmy nie wprowadza w narracje i nie antycypuje kolejnych wydarzeń. Mamy raczej do czynienia z sytuacja, w której dźwięk nie kreuje jakichkolwiek sensów i nie wychodzi poza swoją fizyczną obecność. Tego rodzaju kompozycja, z pewnością częściej użyta byłaby jako suplement, zamykający jakąś określoną narrację. Tutaj jako utwór otwierający, budzi zdumienie swym izolacjonistycznym charakterem.
Intensyfikacja muzycznych doznań następuje dopiero w drugiej kompozycji, choć i tu spodziewana kulminacja okazuje się zaskakująco spuentowana. Rozedrgany dron, który mógłby pochodzić wprost z repertuaru Eliane Radigue, hipnotyzujący swą mroczną sinusoidą i zagęszczający dramaturgię, po prostu pęka, rozpada się, zmienia stan skupienia, kapitulując do rachitycznej siatki trzasków.
Kompozycja trzecia, najbardziej dynamiczna z punktu widzenia narracji, brzmienia i pojawienia się struktur rytmicznych pozwala nieco zajrzeć w warsztat duetu, aby podziwiać szerokie spektrum manipulacji brzmieniem, pogłosem i strukturą dźwięku. Działania te noszą znamiona improwizacji, jak się jednak okazje jest to improwizacja rozumiana dość osobliwie. "Jednym z założeń Bouchons d'Oreilles jest wydobywanie kompozycyjnego aspektu improwizacji. W elektroakustycznej muzyce improwizowanej, a przede wszystkim we free jazzie, zazwyczaj nie gra się repetytywnie. Dźwięk przesuwa się nieustannie w układzie odniesień, co da się oczywiście wytłumaczyć samą naturą ciała i instrumentu. W Bouchons d'Oreilles staraliśmy się obejść ten aspekt i kiedy w trakcie improwizowania pojawił się wątek, który miał potencjał repetytywny to zostawialiśmy go w nienaruszonej formie, a my przechodziliśmy wówczas na inny obszar improwizacji - szczegółu, barwy itp." - komentuje Wysocki. Rezultat to elektroakustyczny spektakl syntezatorowych pisków, szmerów i pomruków atakujących intensywnością i wysokością dźwięku, którym towarzyszą dryfujące sinusoidalnym ruchem basowe pomruki.
Imponująca w przypadku Bouchons d'Oreilles jest akustyczna dyscyplina, powściągliwość narracji i analityczny, chłodny umysł pozwalającą na rozplanowanie na osi czasu tak abstrakcyjnej, a jednocześnie spójnej kompozycji. Efektem syntezatorowych eksperymentów, taśmowych modyfikacji i dalszego redukowania z muzyki zbędnych elementów, jest niespełna półgodzinne nagranie w, którym duetowi Wysocki - Kacperczyk udało się nawiązać do różnych szkół i tradycji minimalizmu i muzyki konkretnej (Cage, Le Monte Young, Radigue), a przede wszystkim do elektroakustycznych tradycji Studia Eksperymentalnego Polskiego Radia (Mazurek, Sikorski).
Jeśli pierwsza, elektroakustyczna strona splitu dostarcza wrażeń intelektualnych, druga zarezerwowana dla Warsaw Improvisers Orchestra, będzie obfitować w emocje. Nagranie jest rejestracją koncertu, jaki ten gigantyczny skład 29 muzyków prowadzonych przez Ray'a Dickaty'ego dał w marcu tego roku w warszawskim CSW.
Aby ruszyć z posad tak gigantycznego kolosa jakim jest kilkudziesięcioosobowa grupa muzyków, potrzeba wprawić w ruch każdą najmniejszą komórkę. Dlatego inaugurujący utwór pełni rolę nieśpiesznego wprowadzania słuchacza w zazębiające się z wolna tryby orkiestrowego mechanizmu. Krok po kroku, w pierwszym planie odmeldowują się kolejne ślady instrumentów, które w sonorystycznym mroku przegrupowują się i co raz śmielej prężą muskuły. Czasem wystarczy aby instrument zaznaczył swą obecność jedynie pojedynczym dźwiękiem i niczym fragment układanki wpasował się brzmieniowo i nastrojowo w całość kompozycji. Wsłuchując się w "This" i śledząc jak oszczędnie (zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę spektakularny muzyczny arsenał) posługuje się dostępnymi środkami dyrygent, można odnieść wrażenie, że ta "zgraja" muzyków większy hałas i zamieszanie musiała sprokurować strojąc się i rozstawiając w sali Laboratorium CSW. Słychać syntezator Kacperczyka, słychać sonorujące dęciaki, dron klarnetu, szmer perkusji, i szepty innych instrumentów, które co raz szerzej rozlewają się w panoramie nagrania. Ta subtelna artykulacja zespołu, okiełznanie żywiołu drzemiącego w big bandzie robi kolosalne wrażenie. Dopiero kolejnym etapem kompozycji są śmielsze solowe frazowania. Dyrygent (akurat w tej kompozycji za Dickaty'ego stery przejął Patryk Zakrocki) popuszcza muzykom cugle rozważnie, genialnie dawkując napięcie i wydłużając moment oczekiwania, na to co przez osłuchanego słuchacza jest w zasadzie do przewidzenia; bombastyczną multiinstrumentalną orgię.
Jeszcze do niedawna szczerze podziwiałem rozmach, równie imponującego składu Fire! Orchestra, który z charyzmą odniósł się do jazz-rockowej psychodelii lat siedemdziesiątych, a już dziś podobny zachwyt wywołuje u mnie nagranie Warsaw Improvisers Orchestra. Oto doczekaliśmy się równie spektakularnego amalgamatu cytatów z hipisowskiej rock opery, spiritual jazzu, progresywnego rocka spod znaku Pink Floyd, czy orkiestrowego jazz-rocka (Centipede). Kulminacja dźwiękową i dramaturgiczną tego spektaklu jest (podobnie jak w przypadku orkiestry Matsa Gustafssona) muzyczna psychodrama rozgrywająca się między wokalistami a instrumentalistami. Operetkowa artykulacja Antoniny Nowackiej, oszalałe spazmy Marcina Gokieli i zaświatowe zaśpiewy Hanny Piosik stanowią diabelską prowokację do opętańczego rozbuchania wszystkich sekcji. Odpowiedzią na zerwanie przez Dickaty'ego hamulca bezpieczeństwa z ekspresji i artykulacji muzyków jest jeden z najbardziej porywających i ekstatycznych momentów w polskiej muzyce ostatnich lat. Spiętrzone dęciaki, wespół z frakcją dynamiczną sieja w finale iście spektakularne spustoszenie, nie gubiąc przy tym toku narracji napędzanej transowym rytmem i psychodeliczną wokalną mantrą. To jest właśnie ten kluczowy moment, w którym tracąc resztki recenzenckiego dystansu ulegam absolutnej fascynacji tą żywiołową ekspresją!
W całym tym oszołomieniu jakie wywołuje "That" zmysł słuchu wydaje się niewystarczający aby nasycić rozbudzoną dźwiękami wyobraźnię. Jakże ja bym chciał również wzrokiem pożerać spazmatyczne gesty wokalistów, zatracających się w ekspresji saksofonistów (ich w składzie WIO jest najwięcej), wijących się w transie pozostałych muzyków i oszołomioną tym misterium publiczność. Mogę jedynie głęboko żałować, że dotąd nie uczestniczyłem w żadnym z koncertów formacji, która notabene nierzadko występuje w stołecznych klubach.
W zasadzie nie znajduję w materiale WIO, nawet chwili w której ten multiinstrumentalny żywioł wymknąłby się spod kontroli dyrygenta. Dickaty z niezwykle selektywnym słuchem panuje nad organizacją kolektywnej improwizacji i jest w swojej roli wielce powściągliwy. Artykulacja jego big bandu nie jest motywowana potrzebą wyeksponowania potęgi instrumentalnego oręża WIO, a wynika z toku narracji, którą Dickaty kreśli z fabularnym zacięciem. Nigdy nie dopuszcza wszystkich do głosu, częściej wyhamowując solowe zapędy muzyków, kierunkując je w stronę kolektywnego budowania kompozycji. W rozmowie z Dominiką Węcławek sam stwierdził "... działam jakbym miał stół mikserski. Pokazuję kto powinien się wyciszyć, kto wejść, ale nikomu nie mówię co ma grać, to już jest indywidualna decyzja każdego muzyka". Niezwykle świadomie korzysta przy tym z bogatego arsenału dźwięków, aby znaleźć miejsce na wyeksponowanie w pierwszych planach wątków spoza głównego free jazzowego idiomu. Tak jest choćby w przypadku zjawiskowego akordeonu, oderwanego od swojej folkowej tożsamości, czy też fletu, który z kolei z swą artykulacją folkowe tradycje obecne w jazzie przywołuje.
Muszę przyznać, że recenzja tego splitu okazałą się dość trudnym wyzwaniem. Trzeźwość osądów została bowiem skonfrontowana z autentyczną ekscytacją. Będąc krytykiem, czy recenzentem warto czasem powściągać emocje, być chłodnym i analitycznym. Ale..., ...przepraszam bardzo, nie w tym przypadku! Na takie płyty czeka się całymi latami! Pozostaje tylko zastanowić się, dlaczego żaden z polskich wydawców nie pokusił się o wydanie tak znakomitego materiału.
BOUCHONS d'OREILLES / WARSAW IMPROVISERS ORCHESTRA - Split
2015, Astral Spirits
Polska muzyka niezależna, awangardowa, alternatywna, poszukująca - mniejsza o nazwę, wszyscy czytelnicy tego bloga wiedzą o co chodzi - już dawno wyrosła poza lokalny żywot, co raz śmielej zdobywając sobie miejsce w katalogach zaszczytnych zagranicznych labeli. Dlatego fakt wydania w katalogu teksaskiej Astral Spirits wspólnego materiału rodzimych projektów Bouchons d'Oreilles i Warsaw Improvisers Orchestra, wydaje się zupełnie naturalny. Jednak już na wstępie warto zaznaczyć, że kaseta ta jest wisienką na torcie tego renomowanego, zorientowanego na improwizację, wydawnictwa.
Każda z obu stron kasety została przypisana do jednego z projektów, których łącznikiem jest osoba Łukasza Kacperczyka, obsługującego zestaw modularny. Bouchons d'Oreilles to elektroakustyczny duet z Mateuszem Wysockim, Warsaw Improvisers Orchestra; gigantyczna, kilkudziesięcioosobowa orkiestra improwizatorów. Mimo różnicy w liczebności składów, obie formacje stworzyły płynną muzyczną narrację. Jest ona ilustracją dźwiękowej ewolucji od pojedynczych impulsów i amorficznych form organicznej muzyki Bouchons d'Oreilles, aż po kaskady nut wydobywające się z tygla kilkudziesięcioosobowej jazzowej orkiestry.
Nawiązując do francuskiej nazwy duetu Wysocki - Kacperczyk, zapewniam, że zatyczki do uszu nie będą konieczne do kontemplacji nagrania. Nie bez powodu użyłem słowa kontemplacja, bowiem, warto się w tym materiale zasłuchać. Skoncentrować nad detalami, ewolucją brzmień, subtelnością następujących po sobie wątków, wreszcie zwrócić uwagę na logikę i dramaturgię kompozycji, rozplanowanie wydarzeń dźwiękowych w czasie, oraz obecność w nagraniu ciszy i roli jaką pełni. Przyda się zatem wnikliwe ucho, bystrość umysłu i wkład intelektualny, który pozwoli czerpać satysfakcję z odsłuchu, a nawet doszukiwać się w strukturze nagrania wątków matematycznych. Przydatnym narzędziem do śledzenia pojedynczych dźwięków tworzących ze sobą dyfuzyjne brzmieniowe połączenia, oraz gęstych granulatów topniejących do pojedynczych trzasków, byłby z pewnością mikroskop, który wyostrzyłby postrzeganie muzyki duetu. Koncentracja na elektroakustycznej impresji Bouchons d'Oreilles jest niezbędna aby przyjrzeć się i docenić subtelność i nieśpieszność z jaką muzycy zawiązują wątki, jak bez sygnalizacji te dźwięki i narracje porzucają, jak budują brzmienie całości i jak je redukują, a wreszcie jak wyprowadzają oczekiwania słuchacza na manowce.
Ciekawym przykładem rozmijania się z przyzwyczajeniami odbiorców jest otwierająca materiał kompozycja "Minor Premise", która zupełnie nie pełni roli typowego wstępu. Amorficzność pojedynczych, krótkich dźwięków zanurzonych w szumie taśmy nie wprowadza w narracje i nie antycypuje kolejnych wydarzeń. Mamy raczej do czynienia z sytuacja, w której dźwięk nie kreuje jakichkolwiek sensów i nie wychodzi poza swoją fizyczną obecność. Tego rodzaju kompozycja, z pewnością częściej użyta byłaby jako suplement, zamykający jakąś określoną narrację. Tutaj jako utwór otwierający, budzi zdumienie swym izolacjonistycznym charakterem.
Intensyfikacja muzycznych doznań następuje dopiero w drugiej kompozycji, choć i tu spodziewana kulminacja okazuje się zaskakująco spuentowana. Rozedrgany dron, który mógłby pochodzić wprost z repertuaru Eliane Radigue, hipnotyzujący swą mroczną sinusoidą i zagęszczający dramaturgię, po prostu pęka, rozpada się, zmienia stan skupienia, kapitulując do rachitycznej siatki trzasków.
Kompozycja trzecia, najbardziej dynamiczna z punktu widzenia narracji, brzmienia i pojawienia się struktur rytmicznych pozwala nieco zajrzeć w warsztat duetu, aby podziwiać szerokie spektrum manipulacji brzmieniem, pogłosem i strukturą dźwięku. Działania te noszą znamiona improwizacji, jak się jednak okazje jest to improwizacja rozumiana dość osobliwie. "Jednym z założeń Bouchons d'Oreilles jest wydobywanie kompozycyjnego aspektu improwizacji. W elektroakustycznej muzyce improwizowanej, a przede wszystkim we free jazzie, zazwyczaj nie gra się repetytywnie. Dźwięk przesuwa się nieustannie w układzie odniesień, co da się oczywiście wytłumaczyć samą naturą ciała i instrumentu. W Bouchons d'Oreilles staraliśmy się obejść ten aspekt i kiedy w trakcie improwizowania pojawił się wątek, który miał potencjał repetytywny to zostawialiśmy go w nienaruszonej formie, a my przechodziliśmy wówczas na inny obszar improwizacji - szczegółu, barwy itp." - komentuje Wysocki. Rezultat to elektroakustyczny spektakl syntezatorowych pisków, szmerów i pomruków atakujących intensywnością i wysokością dźwięku, którym towarzyszą dryfujące sinusoidalnym ruchem basowe pomruki.
Imponująca w przypadku Bouchons d'Oreilles jest akustyczna dyscyplina, powściągliwość narracji i analityczny, chłodny umysł pozwalającą na rozplanowanie na osi czasu tak abstrakcyjnej, a jednocześnie spójnej kompozycji. Efektem syntezatorowych eksperymentów, taśmowych modyfikacji i dalszego redukowania z muzyki zbędnych elementów, jest niespełna półgodzinne nagranie w, którym duetowi Wysocki - Kacperczyk udało się nawiązać do różnych szkół i tradycji minimalizmu i muzyki konkretnej (Cage, Le Monte Young, Radigue), a przede wszystkim do elektroakustycznych tradycji Studia Eksperymentalnego Polskiego Radia (Mazurek, Sikorski).
Jeśli pierwsza, elektroakustyczna strona splitu dostarcza wrażeń intelektualnych, druga zarezerwowana dla Warsaw Improvisers Orchestra, będzie obfitować w emocje. Nagranie jest rejestracją koncertu, jaki ten gigantyczny skład 29 muzyków prowadzonych przez Ray'a Dickaty'ego dał w marcu tego roku w warszawskim CSW.
Aby ruszyć z posad tak gigantycznego kolosa jakim jest kilkudziesięcioosobowa grupa muzyków, potrzeba wprawić w ruch każdą najmniejszą komórkę. Dlatego inaugurujący utwór pełni rolę nieśpiesznego wprowadzania słuchacza w zazębiające się z wolna tryby orkiestrowego mechanizmu. Krok po kroku, w pierwszym planie odmeldowują się kolejne ślady instrumentów, które w sonorystycznym mroku przegrupowują się i co raz śmielej prężą muskuły. Czasem wystarczy aby instrument zaznaczył swą obecność jedynie pojedynczym dźwiękiem i niczym fragment układanki wpasował się brzmieniowo i nastrojowo w całość kompozycji. Wsłuchując się w "This" i śledząc jak oszczędnie (zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę spektakularny muzyczny arsenał) posługuje się dostępnymi środkami dyrygent, można odnieść wrażenie, że ta "zgraja" muzyków większy hałas i zamieszanie musiała sprokurować strojąc się i rozstawiając w sali Laboratorium CSW. Słychać syntezator Kacperczyka, słychać sonorujące dęciaki, dron klarnetu, szmer perkusji, i szepty innych instrumentów, które co raz szerzej rozlewają się w panoramie nagrania. Ta subtelna artykulacja zespołu, okiełznanie żywiołu drzemiącego w big bandzie robi kolosalne wrażenie. Dopiero kolejnym etapem kompozycji są śmielsze solowe frazowania. Dyrygent (akurat w tej kompozycji za Dickaty'ego stery przejął Patryk Zakrocki) popuszcza muzykom cugle rozważnie, genialnie dawkując napięcie i wydłużając moment oczekiwania, na to co przez osłuchanego słuchacza jest w zasadzie do przewidzenia; bombastyczną multiinstrumentalną orgię.
Jeszcze do niedawna szczerze podziwiałem rozmach, równie imponującego składu Fire! Orchestra, który z charyzmą odniósł się do jazz-rockowej psychodelii lat siedemdziesiątych, a już dziś podobny zachwyt wywołuje u mnie nagranie Warsaw Improvisers Orchestra. Oto doczekaliśmy się równie spektakularnego amalgamatu cytatów z hipisowskiej rock opery, spiritual jazzu, progresywnego rocka spod znaku Pink Floyd, czy orkiestrowego jazz-rocka (Centipede). Kulminacja dźwiękową i dramaturgiczną tego spektaklu jest (podobnie jak w przypadku orkiestry Matsa Gustafssona) muzyczna psychodrama rozgrywająca się między wokalistami a instrumentalistami. Operetkowa artykulacja Antoniny Nowackiej, oszalałe spazmy Marcina Gokieli i zaświatowe zaśpiewy Hanny Piosik stanowią diabelską prowokację do opętańczego rozbuchania wszystkich sekcji. Odpowiedzią na zerwanie przez Dickaty'ego hamulca bezpieczeństwa z ekspresji i artykulacji muzyków jest jeden z najbardziej porywających i ekstatycznych momentów w polskiej muzyce ostatnich lat. Spiętrzone dęciaki, wespół z frakcją dynamiczną sieja w finale iście spektakularne spustoszenie, nie gubiąc przy tym toku narracji napędzanej transowym rytmem i psychodeliczną wokalną mantrą. To jest właśnie ten kluczowy moment, w którym tracąc resztki recenzenckiego dystansu ulegam absolutnej fascynacji tą żywiołową ekspresją!
W całym tym oszołomieniu jakie wywołuje "That" zmysł słuchu wydaje się niewystarczający aby nasycić rozbudzoną dźwiękami wyobraźnię. Jakże ja bym chciał również wzrokiem pożerać spazmatyczne gesty wokalistów, zatracających się w ekspresji saksofonistów (ich w składzie WIO jest najwięcej), wijących się w transie pozostałych muzyków i oszołomioną tym misterium publiczność. Mogę jedynie głęboko żałować, że dotąd nie uczestniczyłem w żadnym z koncertów formacji, która notabene nierzadko występuje w stołecznych klubach.
W zasadzie nie znajduję w materiale WIO, nawet chwili w której ten multiinstrumentalny żywioł wymknąłby się spod kontroli dyrygenta. Dickaty z niezwykle selektywnym słuchem panuje nad organizacją kolektywnej improwizacji i jest w swojej roli wielce powściągliwy. Artykulacja jego big bandu nie jest motywowana potrzebą wyeksponowania potęgi instrumentalnego oręża WIO, a wynika z toku narracji, którą Dickaty kreśli z fabularnym zacięciem. Nigdy nie dopuszcza wszystkich do głosu, częściej wyhamowując solowe zapędy muzyków, kierunkując je w stronę kolektywnego budowania kompozycji. W rozmowie z Dominiką Węcławek sam stwierdził "... działam jakbym miał stół mikserski. Pokazuję kto powinien się wyciszyć, kto wejść, ale nikomu nie mówię co ma grać, to już jest indywidualna decyzja każdego muzyka". Niezwykle świadomie korzysta przy tym z bogatego arsenału dźwięków, aby znaleźć miejsce na wyeksponowanie w pierwszych planach wątków spoza głównego free jazzowego idiomu. Tak jest choćby w przypadku zjawiskowego akordeonu, oderwanego od swojej folkowej tożsamości, czy też fletu, który z kolei z swą artykulacją folkowe tradycje obecne w jazzie przywołuje.
Muszę przyznać, że recenzja tego splitu okazałą się dość trudnym wyzwaniem. Trzeźwość osądów została bowiem skonfrontowana z autentyczną ekscytacją. Będąc krytykiem, czy recenzentem warto czasem powściągać emocje, być chłodnym i analitycznym. Ale..., ...przepraszam bardzo, nie w tym przypadku! Na takie płyty czeka się całymi latami! Pozostaje tylko zastanowić się, dlaczego żaden z polskich wydawców nie pokusił się o wydanie tak znakomitego materiału.
BOUCHONS d'OREILLES / WARSAW IMPROVISERS ORCHESTRA - Split
2015, Astral Spirits
Etykiety:
2015,
Astral Spirits,
Bouchons d'Oreilles,
Dickaty,
elektroakustyka,
Fischerle,
improv,
Kacperczyk,
płyta roku,
polski jazz,
Warsaw Improviser Orchestra
niedziela, 15 listopada 2015
Klasyczna elegancja / Michał Wolski "Blank Slate 011" "Unthinkable Otherwiseness"
Dwie zagraniczne epki Wolskiego to muzyka idealnie skrojona do winylowego nośnika i jego klubowego przeznaczenia. Zawartość obu krążków to materiał, który najlepszy użytek znajdzie bodaj w djskich rękach.
Muzyka warszawskiego producenta to techno dedykowane koneserom, przedkładającym sobie świetny warsztat, powściągliwość kreacji i spójność gatunkową, nad ulotnością chwilowych mód i dyskusyjnych trendów. Jego warsztat cechuje przede wszystkim umiar, który pozwala kontrolować takie elementy muzycznej kreacji jak klarowność brzmienia, czytelność kompozycji i udane zbalansowanie detali. Konsekwencją tej producenckiej dojrzałości jest umiejętność oddania ciężaru gatunkowego techno (którego bynajmniej Wolski nie unika), w sposób elegancki i ascetyczny.
Bez przebojowych kulminacji, bez nadmiaru dźwiękowych artefaktów, za to w dyktacie permanentnie obecnej stopy, bohater tego wpisu ujawnia cały wachlarz swoich okołogatunkowych inspiracji. Na epce "Blank Slate 011" Wolski subtelnie sięga zarówno do klasyki gatunku, jak i chętnie przytacza wątki dubowe, tak istotne w jego muzycznej działalności. Pojawiają się również udane nawiązania ("Magnitude") do eksperymentalnego techno spod znaku Sroboscopic Artefakts, zwłaszcza do płyty duetu Zeitgeber (Lucy + Speedy J). Z kolei 12sto calowa "Unthinkable Otherwiseness", to ucieleśnienie głębokiego mrocznego dubu, niesionego transową motoryką potężnej stopy i psychodelią falujących dronowych teł. Osadzone w industrialnych odgłosach i ambientowych pejzażach techno przybiera tutaj wyjątkowo mroczne i hipnotyzujące oblicze. Owo przybrudzenie brzmienia, nadanie materiałowi gęstości i duszności zostało zaaranżowane w równie powściągliwy i czytelny sposób co w przypadku epki "Blank Slate 011".
Wolski jako techno wyjadacz, ma pełny szacunek do uprawianego gatunku, przez co jego postawa przypomina figurę solidnego rzemieślnika, wyznającego kult pracy u podstaw. Dlatego muzyka stołecznego producenta przybiera tak szlachetny, klasyczny sznyt, pozostając w kontrze do aktualnych tendencji brutalizujących i dekonstruujących stylistykę techno.
Mawiają, że klasyka pozostaje zawsze w modzie. Jeśli to prawda to omawiane tu dwie esencjonalne dwunastki Michała, w djskim kuferku sprawdzą się w każdych okolicznościach, przyciągając atencję klubowej publiczności. Zaś w domowych warunkach, odsłuch płyt pozwoli kontemplować wysmakowaną kompozycję i zanurzyć się w przestrzennym doskonale wyprodukowanym brzmieniu.
MICHAŁ WOLSKI "Blank Slate 011"
2015, Blank Slate
MICHAŁ WOLSKI "Unthinkable Otherwiseness"
2015, Eerie Rec.
niedziela, 25 października 2015
Naive house / Heroiny - "Ahh-Ohh"
Piotr Kurek to artysta, dla którego muzyki próżno szukać estetycznych szufladek. Jego niepodrabialny styl nie pozostawia wątpliwości, że mamy do czynienia właśnie z jego nagraniami. Skąd bierze się fenomen tego artysty? Z pewnością dużo w tym temacie zdradza jego najnowszy solowy projekt Heroiny i wydana dla Dunno płyta "Ahh-Ohh".
Dla wszystkich, którzy oczekiwali kontynuacji "Edeny", onirycznej, modularnej odysei Kurka spotkanie z Heroinami mogło zaskoczyć. Kto marzył, aby raz jeszcze zanurzyć się w pastelowych dźwiękach tej quasi operetki, musiał dość szybko zostać sprowadzony na ziemię prymitywnym brzmieniem automatu perkusyjnego i żałośnie zawodzącej gitary. Kto jednak uważnie śledził poczynania artysty, cofnie się w pamięci do roku 2006 i współtworzonego z Marcinem Stefańskim duetu Ślepcy. Wystarczy jedynie odtworzyć kompozycję "With Charles Bukowski On The Ride", aby uświadomić sobie, że pozornie karkołomny pomysł łączenia gitary z automatem perkusyjnym zakiełkował w głowie Kurka już dawno temu. "Ahh-Ohh" jest jednak czymś więcej niż powrotem (być może podświadomym) do pomysłu sprzed lat. Jest sumą muzycznych eksperymentów łączącą wątki, które od prawie dekady pojawiają się w unikalnej muzyce artysty.
Aż strach pomyśleć co by się stało gdyby Kurek do dyspozycji miał, dajmy na to, zestaw piła i Kaos Pad. Nie mam wątpliwości, że ze swoją wyobraźnią i poczuciem humoru wyszedłby nawet z takiej konfrontacji z tarczą, gdyż dla tego twórcy nawet najbardziej zaskakujące wyzwania stają się motorem napędowym grania. Do nagrywania płyty "Ahh-Ohh" Kurek przystąpił więc z autentyzmem prymitywisty, realizując swoją artystyczną wizję z tego co aktualnie znalazło się pod ręką. A że muzyk nie lubi powracać do instrumentów wykorzystanych przy realizacji wcześniejszych nagrań, tym razem ochoczo sięgnął po gitarę, na której, jak wspominał w jednym z wywiadów, grać nie potrafi, oraz po maszynę perkusyjną, którą ktoś podrzucił mu zupełnie przypadkowo. Sądząc po temperamencie i brzmieniu tych instrumentów Kurek najwyraźniej gitarę musiał zawinąć od Jandka, a automat od Legowelta.
Samo już zestawienie tych dwóch artystów może wydawać się kuriozalne, a jednak w kontekście płyty Heroin jest jak mniemam uzasadnione. "Ahh-Ohh" zaaranżowano na naiwne akordy pijanej gitary, jawnie drwiącej sobie z tonalności, oraz vintage'owe brzmienie perkusji, dopełniane kwasowym akompaniamentem syntezatorów. Kwintesencją ekspresji opartej na swobodnej zabawie konwencjami, oraz surrealistycznego podejścia Kurka do muzyki, a przy tym punktem kulminacyjnym krążka jest utwór "Braids" oraz tytułowa kompozycja "Ahh-Ohh". W krzywym zwierciadle migoczą tam zarówno echa Jandkowego country - bluesa, garażowej improwizacji spod znaku Sonic Youth, oraz muzyki klubowej o tanecznym potencjale. Dodatkowego smaczku temu szalonemu muzycznemu amalgamatowi dodaje charakterystyczna dla muzyki Kurka figlarna melodyka i skoczność, przywołująca na myśl formy ludowe. To właśnie te elementy kompozycji, podobnie jak na "Edenie" odpowiedzialne są za oryginalny styl artysty charakteryzujący się nieuchwytną narracją, intrygującymi plątaninami polifonii, oraz wszechobecnym nastrojem psychodelii.
Piotr Kurek podchodzi do muzyki ze śmiałą wizją i bez uprzedzeń. Udanie łączy wątki, o których balibyśmy się nawet pomyśleć. Jego twórczy entuzjazm w pełni udziela się słuchaczowi. "Ahh-Ohh" to muzyka na rauszu, w pewnym sensie przaśna (zestawienie instrumentów), z pewnością figlarna i pełna surrealistycznego dowcipu, ukrytego za kamienną powierzchownością, niczym u Bustera Keatona. I podobnie jak w przypadku tego znakomitego komika, u Kurka nawet pastisz wypada niezwykle finezyjnie.
HEROINY - "Ahh-Ohh"
2015, Dunno
Dla wszystkich, którzy oczekiwali kontynuacji "Edeny", onirycznej, modularnej odysei Kurka spotkanie z Heroinami mogło zaskoczyć. Kto marzył, aby raz jeszcze zanurzyć się w pastelowych dźwiękach tej quasi operetki, musiał dość szybko zostać sprowadzony na ziemię prymitywnym brzmieniem automatu perkusyjnego i żałośnie zawodzącej gitary. Kto jednak uważnie śledził poczynania artysty, cofnie się w pamięci do roku 2006 i współtworzonego z Marcinem Stefańskim duetu Ślepcy. Wystarczy jedynie odtworzyć kompozycję "With Charles Bukowski On The Ride", aby uświadomić sobie, że pozornie karkołomny pomysł łączenia gitary z automatem perkusyjnym zakiełkował w głowie Kurka już dawno temu. "Ahh-Ohh" jest jednak czymś więcej niż powrotem (być może podświadomym) do pomysłu sprzed lat. Jest sumą muzycznych eksperymentów łączącą wątki, które od prawie dekady pojawiają się w unikalnej muzyce artysty.
Aż strach pomyśleć co by się stało gdyby Kurek do dyspozycji miał, dajmy na to, zestaw piła i Kaos Pad. Nie mam wątpliwości, że ze swoją wyobraźnią i poczuciem humoru wyszedłby nawet z takiej konfrontacji z tarczą, gdyż dla tego twórcy nawet najbardziej zaskakujące wyzwania stają się motorem napędowym grania. Do nagrywania płyty "Ahh-Ohh" Kurek przystąpił więc z autentyzmem prymitywisty, realizując swoją artystyczną wizję z tego co aktualnie znalazło się pod ręką. A że muzyk nie lubi powracać do instrumentów wykorzystanych przy realizacji wcześniejszych nagrań, tym razem ochoczo sięgnął po gitarę, na której, jak wspominał w jednym z wywiadów, grać nie potrafi, oraz po maszynę perkusyjną, którą ktoś podrzucił mu zupełnie przypadkowo. Sądząc po temperamencie i brzmieniu tych instrumentów Kurek najwyraźniej gitarę musiał zawinąć od Jandka, a automat od Legowelta.
Samo już zestawienie tych dwóch artystów może wydawać się kuriozalne, a jednak w kontekście płyty Heroin jest jak mniemam uzasadnione. "Ahh-Ohh" zaaranżowano na naiwne akordy pijanej gitary, jawnie drwiącej sobie z tonalności, oraz vintage'owe brzmienie perkusji, dopełniane kwasowym akompaniamentem syntezatorów. Kwintesencją ekspresji opartej na swobodnej zabawie konwencjami, oraz surrealistycznego podejścia Kurka do muzyki, a przy tym punktem kulminacyjnym krążka jest utwór "Braids" oraz tytułowa kompozycja "Ahh-Ohh". W krzywym zwierciadle migoczą tam zarówno echa Jandkowego country - bluesa, garażowej improwizacji spod znaku Sonic Youth, oraz muzyki klubowej o tanecznym potencjale. Dodatkowego smaczku temu szalonemu muzycznemu amalgamatowi dodaje charakterystyczna dla muzyki Kurka figlarna melodyka i skoczność, przywołująca na myśl formy ludowe. To właśnie te elementy kompozycji, podobnie jak na "Edenie" odpowiedzialne są za oryginalny styl artysty charakteryzujący się nieuchwytną narracją, intrygującymi plątaninami polifonii, oraz wszechobecnym nastrojem psychodelii.
Piotr Kurek podchodzi do muzyki ze śmiałą wizją i bez uprzedzeń. Udanie łączy wątki, o których balibyśmy się nawet pomyśleć. Jego twórczy entuzjazm w pełni udziela się słuchaczowi. "Ahh-Ohh" to muzyka na rauszu, w pewnym sensie przaśna (zestawienie instrumentów), z pewnością figlarna i pełna surrealistycznego dowcipu, ukrytego za kamienną powierzchownością, niczym u Bustera Keatona. I podobnie jak w przypadku tego znakomitego komika, u Kurka nawet pastisz wypada niezwykle finezyjnie.
HEROINY - "Ahh-Ohh"
2015, Dunno
wtorek, 13 października 2015
Między dźwiękami / Kolega Doriana - st
Kolega Doriana to muzyczny paradoks. Z jednej strony można z niego czytać jak z otwartej księgi z drugiej skrywa wiele tajemnic i niejednoznaczności.
Warstwy szumów, lepkie burdony, czy kanciaste glitch'e napotkać można niemal w każdym kolejnym wydawnictwie BDTA. Z kolei te drapieżne, hałaśliwe fundamenty na których oparty jest repertuar wytwórni z zepsutym zębem w logo, dość rzadko obecne są w jazzie. Do takiego spotkania jednak dochodzi na płycie wrocławskiego tria Kolega Doriana, oczywiście jeśli przyjmiemy a priori, że zestaw perkusja + elektronika (Jan Krukowski), gitara (Maurycy Wilczkiewicz) i saksofon (Matylda Gerber), oraz jedna kompozycja utrzymana stricte w duchu free daje nam legitymacje do nazywania muzyki zespołu jazzem.
Na płycie tria więcej hipnotycznych partii preparowanej elektroniki, długich pociągłych dźwięków, szemrzących hałasów, alchemicznych zewów i transowych akordów niż rwanej improwizowanej narracji, czy solowych popisów. Kolega Doriana brzmieniem i mglistą atmosferą sugeruje konotacje industrialne, zaś instrumentarium muzyków występuje jako jeden z nierzadkich zestawów w jazzie. Taka zbitka estetyk sugerować może szarpaną i dynamiczną narrację, tymczasem dokładnie rozplanowana dramaturgia wewnątrz kolejnych kompozycji jest zaskakująco stoicka i harmonijna. Sprawa nie jest oczywista, to pewne, bo wątki które spotykają się na płycie tria utrudniają próbę jednoznacznej identyfikacji całości. Ale przecież właśnie tego typu niepokorności oczekujemy od muzyki.
Materiał rozpoczyna kompozycja "Podobny do nocy", która mogłaby równie dobrze znaleźć się na ostatniej płycie Stefana Wesołowskiego, czy Alchimi, choćby ze względu na leniwą, liryczną melodię saksofonu meandrującą wśród szumów i wprowadzającą w zagadkowy klimat albumu. Kolejnym punktem dramaturgicznym "Kolegi Doriana" jest transowość ("Leventhal") która pobudza swą pulsacją, zacieśnia atmosferę oraz intensyfikuje doznania estetyczne. Dzieje się tak za sprawą szeleszczącej perkusji, która wraz z wibrującą gitarą nadaje kompozycji falującej struktury. Zgodnie z przewidywaniami co raz bardziej zagęszczone powtórzenia zmierzają do finałowego połączenia instrumentów w falę hałasu. Po niej następuje oczekiwana kulminacja, jawnie wpisująca się w idiom jazzowego free. Jeśli przypominacie sobie scenę w której Fred Madison, bohater "Zagubionej autostrady" czesze energetyczną solówkę na saksofonie to w pełni możecie sobie wyobrazić kompozycję "3". Po szybkim i mocnym popisie nic tak nie przykuje uwagi słuchacza jak zanurzenie w ciszy. Jest to też wstęp do sonorystycznej części płyty, brzmiący jak akompaniament towarzyszący buddyjskiemu rytuałowi. Z alchemicznego zawieszenia powoli wyłania się gitara frazująca jak u Noël'a Akchoté. Płytę wieńczy "138", skromne wyciszenie, co raz bardziej rozproszonych instrumentów.
Muszę przyznać, że mimo iż Kolega Doriana w każdym kolejnym utworze prowadzi mnie swoją narracją jak po sznurku, to niezrażony podążam za materiałem w zaangażowanym zasłuchaniu. Nie potrafię odmówić sobie przyjemności z następnych odsłuchów, bowiem prostota kompozycyjna, którą narzuciło sobie trio ma w sobie mnóstwo magnetyzmu, którego źródło tkwi prawdopodobnie w dusznej filmowej atmosferze powstałej na styku jazzu, ambientu i industrialu.
Za to zupełne zagadkowa wydaje się współpraca między muzykami. Jeśli chodzi o formę kompozycji, opartych w dużej mierze na repetycjach, w grze króluje dyscyplina, której mocno trzymają się instrumentaliści, jedynie rzadko pozwalający sobie na indywidualne popisy. Z artykulacji zespołu bije zaś dziwny chłód i matematyczna wręcz regularność rzadko spotykana w jazzowych jamach. Może to jedynie subiektywne wrażenie, ale w muzyce wrocławskiego tria wyczuwalny jest brak skrzenia między instrumentami (podkreślam; między instrumentami nie instrumentalistami), które wzajemnie się nie kokietują, nie stają ze sobą w szranki i nie stanowią dla siebie wsparcia. Zupełnie jakby każdy ze śladów nagrywany był osobno. Odnoszę jednak wrażenie, że zabieg ten został w pełni zaplanowany i z premedytacją wypacza pojęcie tzw. "chemii", będącej fundamentem zespołowej ekspresji opartej na duchowej synergii muzyków.
Członkowie Kolegi Doriana, bardzo umiejętnie pętają tropy nie uciekając się przy tym ani do dekonstrukcji, ani do wolnej improwizacji. Ich estetyka podporządkowana jest formalnej dyscyplinie. To muzyka chłodnych głów, ogrywana na zimno, bez emocji i z ascetyczną ekspresją. Bez indywidualnych szaleństw, przebojowości, brawury. To muzyka aseptyczna, która nie karmi się dzikim instynktem improwizacji, a skupieniem i powściągliwością instrumentalistów. To muzyka, która dzieje się nie w narracji nie w formie, ale pomiędzy dźwiękami w gęstej atmosferze pełnej kontemplacji i wyczekiwania. Czy to jazz, czy też nie to sprawa zupełnie drugorzędna. Z pewnością jednak to bardzo ciekawe doświadczenie.
KOLEGA DORIANA - st
2015, BDTA
Warstwy szumów, lepkie burdony, czy kanciaste glitch'e napotkać można niemal w każdym kolejnym wydawnictwie BDTA. Z kolei te drapieżne, hałaśliwe fundamenty na których oparty jest repertuar wytwórni z zepsutym zębem w logo, dość rzadko obecne są w jazzie. Do takiego spotkania jednak dochodzi na płycie wrocławskiego tria Kolega Doriana, oczywiście jeśli przyjmiemy a priori, że zestaw perkusja + elektronika (Jan Krukowski), gitara (Maurycy Wilczkiewicz) i saksofon (Matylda Gerber), oraz jedna kompozycja utrzymana stricte w duchu free daje nam legitymacje do nazywania muzyki zespołu jazzem.
Na płycie tria więcej hipnotycznych partii preparowanej elektroniki, długich pociągłych dźwięków, szemrzących hałasów, alchemicznych zewów i transowych akordów niż rwanej improwizowanej narracji, czy solowych popisów. Kolega Doriana brzmieniem i mglistą atmosferą sugeruje konotacje industrialne, zaś instrumentarium muzyków występuje jako jeden z nierzadkich zestawów w jazzie. Taka zbitka estetyk sugerować może szarpaną i dynamiczną narrację, tymczasem dokładnie rozplanowana dramaturgia wewnątrz kolejnych kompozycji jest zaskakująco stoicka i harmonijna. Sprawa nie jest oczywista, to pewne, bo wątki które spotykają się na płycie tria utrudniają próbę jednoznacznej identyfikacji całości. Ale przecież właśnie tego typu niepokorności oczekujemy od muzyki.
Materiał rozpoczyna kompozycja "Podobny do nocy", która mogłaby równie dobrze znaleźć się na ostatniej płycie Stefana Wesołowskiego, czy Alchimi, choćby ze względu na leniwą, liryczną melodię saksofonu meandrującą wśród szumów i wprowadzającą w zagadkowy klimat albumu. Kolejnym punktem dramaturgicznym "Kolegi Doriana" jest transowość ("Leventhal") która pobudza swą pulsacją, zacieśnia atmosferę oraz intensyfikuje doznania estetyczne. Dzieje się tak za sprawą szeleszczącej perkusji, która wraz z wibrującą gitarą nadaje kompozycji falującej struktury. Zgodnie z przewidywaniami co raz bardziej zagęszczone powtórzenia zmierzają do finałowego połączenia instrumentów w falę hałasu. Po niej następuje oczekiwana kulminacja, jawnie wpisująca się w idiom jazzowego free. Jeśli przypominacie sobie scenę w której Fred Madison, bohater "Zagubionej autostrady" czesze energetyczną solówkę na saksofonie to w pełni możecie sobie wyobrazić kompozycję "3". Po szybkim i mocnym popisie nic tak nie przykuje uwagi słuchacza jak zanurzenie w ciszy. Jest to też wstęp do sonorystycznej części płyty, brzmiący jak akompaniament towarzyszący buddyjskiemu rytuałowi. Z alchemicznego zawieszenia powoli wyłania się gitara frazująca jak u Noël'a Akchoté. Płytę wieńczy "138", skromne wyciszenie, co raz bardziej rozproszonych instrumentów.
Muszę przyznać, że mimo iż Kolega Doriana w każdym kolejnym utworze prowadzi mnie swoją narracją jak po sznurku, to niezrażony podążam za materiałem w zaangażowanym zasłuchaniu. Nie potrafię odmówić sobie przyjemności z następnych odsłuchów, bowiem prostota kompozycyjna, którą narzuciło sobie trio ma w sobie mnóstwo magnetyzmu, którego źródło tkwi prawdopodobnie w dusznej filmowej atmosferze powstałej na styku jazzu, ambientu i industrialu.
Za to zupełne zagadkowa wydaje się współpraca między muzykami. Jeśli chodzi o formę kompozycji, opartych w dużej mierze na repetycjach, w grze króluje dyscyplina, której mocno trzymają się instrumentaliści, jedynie rzadko pozwalający sobie na indywidualne popisy. Z artykulacji zespołu bije zaś dziwny chłód i matematyczna wręcz regularność rzadko spotykana w jazzowych jamach. Może to jedynie subiektywne wrażenie, ale w muzyce wrocławskiego tria wyczuwalny jest brak skrzenia między instrumentami (podkreślam; między instrumentami nie instrumentalistami), które wzajemnie się nie kokietują, nie stają ze sobą w szranki i nie stanowią dla siebie wsparcia. Zupełnie jakby każdy ze śladów nagrywany był osobno. Odnoszę jednak wrażenie, że zabieg ten został w pełni zaplanowany i z premedytacją wypacza pojęcie tzw. "chemii", będącej fundamentem zespołowej ekspresji opartej na duchowej synergii muzyków.
Członkowie Kolegi Doriana, bardzo umiejętnie pętają tropy nie uciekając się przy tym ani do dekonstrukcji, ani do wolnej improwizacji. Ich estetyka podporządkowana jest formalnej dyscyplinie. To muzyka chłodnych głów, ogrywana na zimno, bez emocji i z ascetyczną ekspresją. Bez indywidualnych szaleństw, przebojowości, brawury. To muzyka aseptyczna, która nie karmi się dzikim instynktem improwizacji, a skupieniem i powściągliwością instrumentalistów. To muzyka, która dzieje się nie w narracji nie w formie, ale pomiędzy dźwiękami w gęstej atmosferze pełnej kontemplacji i wyczekiwania. Czy to jazz, czy też nie to sprawa zupełnie drugorzędna. Z pewnością jednak to bardzo ciekawe doświadczenie.
KOLEGA DORIANA - st
2015, BDTA
niedziela, 4 października 2015
Dawca organów / Mazzmelancolié - st
Twórczego urodzaju Micromelancolié ciąg dalszy, choć tym razem to nie on będzie głównym bohaterem tego wpisu.
Nikogo kto śledzi poczynania producenta z Gliwic nie powinna dziwić nieustająca lawina wydawnictw Roberta Skrzyńskiego. Na przestrzeni zaledwie kilku ostatnich miesięcy jego nagrania zasiliły repertuar kolejnych polskich i zagranicznych labeli: m.in. Zoharum (duet z Sindre Bjerga), Wounded Knife, Pointless Geometry (jako Ixora), Audile Snow, BDTA, Seagrave.
Właściwie, oczekiwałem już jesiennej premiery nowego projektu Skrzyńskiego i Antoniny Nowackiej (WIDT, KiRK) przygotowanego do wydania w Requiem Records, kiedy to zupełnie niespodziewanie Wounded Knife zaskoczyło kasetą Mazzmelancolié. Jak łatwo domyślić się po nazwie wydawnictwo to jest kooperacją z Jerzym Mazzollem; projektem z kategorii dźwiękowego (e)mail artu. Panowie (jeszcze) nie spotkali się w studiu, a ich współpraca przebiegała jedynie korespondencyjnie.
Poniekąd dlatego, że muzyce (i warsztatowi) Roberta Skrzyńskiego poświęciłem w ostatnich miesiącach sporo czasu, poniekąd z innych przyczyn, o których przeczytacie dalej, na duet Mazzmelancolié postanowiłem spojrzeć z perspektywy Jerzego Mazzolla, który nie składając broni wciąż poszukuje nowych podniet i świeżej krwi. Współpraca ta wpisuje się bowiem w pewien kierunek, którym po powrocie z muzycznych zaświatów porusza się klarnecista. Mazzoll, co widoczne i słyszalne podąża z duchem czasu, z dużym animuszem zerkając w stronę nowych estetyk. W ich arkana wprowadzają go współpracownicy, dla których jeszcze pokolenie temu jako jedna najbardziej charyzmatycznych osobowości polskiego yassu pełnił rolę muzycznego idola ("Po roku 2000 klarnet Mazzolla stanowił dla mnie i kilku przyjaciół ścieżkę dźwiękową pod pełne wzruszeń studenckie prywatki oraz pod częste przeprowadzki, które były naturalną konsekwencją tych pierwszych" - pisze na swoim profilu FB Skrzyński).
Mazzoll w swoim flircie z producentami niezwiązanymi z jazzem, przypomina nieco wampiryczną figurę bohatera filmu"Tylko kochankowie przeżyją" Jima Jarmuscha. Odradza się po raz wtóry, obsesyjnie poszukuje nowych estetycznych doznań, a suma doświadczeń muzycznych zgromadzonych na przestrzeni epok pozwala mu adaptować się w nowych warunkach i zaskakiwać artystyczną mimikrą. Wyjściem z artystycznej trumny było dla Mazzolla spotkanie z Marcinem Dymiterem, rówieśnikiem z awangardowej niszy polskiej muzyki lat 90tych. Prace przy "Responsio Mortifera" (2012) przebiegały w podobny sposób co współpraca z Micromelancolié. Mazzoll otworzył swoje przepastne archiwa pozwalając z nich do woli czerpać i reinterpretować. Kolejnym przystankiem do "nieśmiertelności" był projekt Dwutysięczny (2013) Błażeja Króla, w którym Mazzoll wystąpił również jako dawca organów (wraz z Radkiem Dziubkiem i Wojtkiem Kucharczykiem), użytych do splecenia wielce udanego dźwiękowego "Jedwabnika". Kolejną ofiarą, z której klarnecista wyssał krew był Igor Pudło ze Skalpela, jednak z powodu wydawniczych perturbacji ich współpraca finalnie nie ujrzała światła dziennego. Również tegoroczna płyta projektu MazzSacre wydana dla Instant Records, pomimo że została nagrana w sposób iście ekwilibrystyczny przez pokaźny band, finalnie jest rezultatem producenckich wycięć i sklejeń w wykonaniu Echo Deal pracującego pod dyktando Jerzego Mazzolla. Po drodze wydarzył się epizod na płycie Artura Maćkowiaka i Grzegorza Pleszynskiego, gdzie wmontowana ścieżka klarnetu potęguje artystyczną wartość kompozycji. Teraz nadeszła pora na Roberta Skrzyńskiego, choć Mazzoll zdążył już donieść o kolejnych eksperymentach dźwiękowych prowadzonych tym razem wespół z Jerzym Przeździeckim.
Klarnecista niewątpliwie ma dobrą intuicję w doborze współpracowników, o czym świadczą pochlebne opinie z jakimi spotkały się powyższe realizacje. Trudno jednak nie ulec wrażeniu, że obecność artystyczna Mazzolla jest w nich zaskakująco bierna i niewspółmierna z artystyczną charyzmą i mistrzowskim warsztatem. Większość z wymienionych produkcji jest właściwie jedynie próbą adaptacji muzyki i idei rodem z lat 90 w aktualną estetykę. Twórczym remiksem, za którego rezultat większą odpowiedzialność ponoszą współautorzy niż sam klarnecista. Wkład Mazzolla zdaje się bowiem być, nie wiele większy niż kolaż autocytatów, choć trzeba uczciwie przyznać, że w jego przypadku jest akurat z czego cytować.
Właściwie z pominięciem MazzSacre, spotkania z kolejnymi projektami Mazzolla owocują ascetycznymi kompozycjami, utrzymanymi w kameralnych nastrojach i pozbawionymi wykonawczej brawury, czy dadaistycznego zacięcia tak charakterystycznego dla yassowego okresu gdańszczanina. Podobnie jest w przypadku projektu Mazzmelancolié. Skrzyński nie rewolucjonizuje Mazzolla, jedynie zagarnia od niego elementy potrzebne do budowania swoich charakterystycznych ambientowych paczworków. W zestaw mazzollowych sampli wchodzą zatem zarówno rytmiczne basowe pomruki klarnetu, jego dronująca wibracja, jak i bardziej melodyjne fragmenty, wraz z kultowymi cytatami na czele ("Ojczyzną naszą dobroć, dobroć, dobroć" w "B1"), które klarnecista używa jako swoją twórczą sygnaturę. Wszystkie te elementy Skrzyński z elegancją wplata w eteryczną, zaszumiałą i pełną dźwiękowych detali scenografię.
Mazzmelancolié nie jest wprawdzie brawurową próbą reinterpretacji idei Arhythmic Perfection, o jaką pokusił się choćby Marcin Dymiter, nie jest również pomnikiem wystawionym mistrzowi. Dla Skrzyńskiego to z pewnością nobilitacja nagrywać z legendą, zaś dla Mazzolla, świeża krew jest nieco sztucznym przedłużeniem muzycznej egzystencji. W związku z tym marzy mi się osobna wypowiedź Mazzolla, skrojona na miarę naszych czasów, być może czerpiąca właśnie z doświadczeń z ostatnich trzech lat, w których jego osobowość krzyżowała się z muzykami opierającymi ekspresję na poszukiwaniu i przekraczaniu kolejnych eksperymentalnych nisz. Coś co swoim zaangażowaniem i charyzmą nie pozostawiałoby żadnych wątpliwości co do studyjnej formy mistrza. Coś tak intensywnego jak mrożąca krew w żyłach adaptacja "Święta wiosny" nagrana wespół z Tomaszem Sroczyńskim. Propozycja, która ulokowałaby niekwestionowany talent i doświadczenie twórcy w nowym kontekście. Z pewnością Mazzoll należy bowiem do typu osobowości artystycznych od których wymaga się więcej i dla których ciągła ewolucja determinuje twórczą egzystencję.
MAZZMELANCOLIÉ - st
2015, Wounded Knife
Nikogo kto śledzi poczynania producenta z Gliwic nie powinna dziwić nieustająca lawina wydawnictw Roberta Skrzyńskiego. Na przestrzeni zaledwie kilku ostatnich miesięcy jego nagrania zasiliły repertuar kolejnych polskich i zagranicznych labeli: m.in. Zoharum (duet z Sindre Bjerga), Wounded Knife, Pointless Geometry (jako Ixora), Audile Snow, BDTA, Seagrave.
Właściwie, oczekiwałem już jesiennej premiery nowego projektu Skrzyńskiego i Antoniny Nowackiej (WIDT, KiRK) przygotowanego do wydania w Requiem Records, kiedy to zupełnie niespodziewanie Wounded Knife zaskoczyło kasetą Mazzmelancolié. Jak łatwo domyślić się po nazwie wydawnictwo to jest kooperacją z Jerzym Mazzollem; projektem z kategorii dźwiękowego (e)mail artu. Panowie (jeszcze) nie spotkali się w studiu, a ich współpraca przebiegała jedynie korespondencyjnie.
Poniekąd dlatego, że muzyce (i warsztatowi) Roberta Skrzyńskiego poświęciłem w ostatnich miesiącach sporo czasu, poniekąd z innych przyczyn, o których przeczytacie dalej, na duet Mazzmelancolié postanowiłem spojrzeć z perspektywy Jerzego Mazzolla, który nie składając broni wciąż poszukuje nowych podniet i świeżej krwi. Współpraca ta wpisuje się bowiem w pewien kierunek, którym po powrocie z muzycznych zaświatów porusza się klarnecista. Mazzoll, co widoczne i słyszalne podąża z duchem czasu, z dużym animuszem zerkając w stronę nowych estetyk. W ich arkana wprowadzają go współpracownicy, dla których jeszcze pokolenie temu jako jedna najbardziej charyzmatycznych osobowości polskiego yassu pełnił rolę muzycznego idola ("Po roku 2000 klarnet Mazzolla stanowił dla mnie i kilku przyjaciół ścieżkę dźwiękową pod pełne wzruszeń studenckie prywatki oraz pod częste przeprowadzki, które były naturalną konsekwencją tych pierwszych" - pisze na swoim profilu FB Skrzyński).
Mazzoll w swoim flircie z producentami niezwiązanymi z jazzem, przypomina nieco wampiryczną figurę bohatera filmu"Tylko kochankowie przeżyją" Jima Jarmuscha. Odradza się po raz wtóry, obsesyjnie poszukuje nowych estetycznych doznań, a suma doświadczeń muzycznych zgromadzonych na przestrzeni epok pozwala mu adaptować się w nowych warunkach i zaskakiwać artystyczną mimikrą. Wyjściem z artystycznej trumny było dla Mazzolla spotkanie z Marcinem Dymiterem, rówieśnikiem z awangardowej niszy polskiej muzyki lat 90tych. Prace przy "Responsio Mortifera" (2012) przebiegały w podobny sposób co współpraca z Micromelancolié. Mazzoll otworzył swoje przepastne archiwa pozwalając z nich do woli czerpać i reinterpretować. Kolejnym przystankiem do "nieśmiertelności" był projekt Dwutysięczny (2013) Błażeja Króla, w którym Mazzoll wystąpił również jako dawca organów (wraz z Radkiem Dziubkiem i Wojtkiem Kucharczykiem), użytych do splecenia wielce udanego dźwiękowego "Jedwabnika". Kolejną ofiarą, z której klarnecista wyssał krew był Igor Pudło ze Skalpela, jednak z powodu wydawniczych perturbacji ich współpraca finalnie nie ujrzała światła dziennego. Również tegoroczna płyta projektu MazzSacre wydana dla Instant Records, pomimo że została nagrana w sposób iście ekwilibrystyczny przez pokaźny band, finalnie jest rezultatem producenckich wycięć i sklejeń w wykonaniu Echo Deal pracującego pod dyktando Jerzego Mazzolla. Po drodze wydarzył się epizod na płycie Artura Maćkowiaka i Grzegorza Pleszynskiego, gdzie wmontowana ścieżka klarnetu potęguje artystyczną wartość kompozycji. Teraz nadeszła pora na Roberta Skrzyńskiego, choć Mazzoll zdążył już donieść o kolejnych eksperymentach dźwiękowych prowadzonych tym razem wespół z Jerzym Przeździeckim.
Klarnecista niewątpliwie ma dobrą intuicję w doborze współpracowników, o czym świadczą pochlebne opinie z jakimi spotkały się powyższe realizacje. Trudno jednak nie ulec wrażeniu, że obecność artystyczna Mazzolla jest w nich zaskakująco bierna i niewspółmierna z artystyczną charyzmą i mistrzowskim warsztatem. Większość z wymienionych produkcji jest właściwie jedynie próbą adaptacji muzyki i idei rodem z lat 90 w aktualną estetykę. Twórczym remiksem, za którego rezultat większą odpowiedzialność ponoszą współautorzy niż sam klarnecista. Wkład Mazzolla zdaje się bowiem być, nie wiele większy niż kolaż autocytatów, choć trzeba uczciwie przyznać, że w jego przypadku jest akurat z czego cytować.
Właściwie z pominięciem MazzSacre, spotkania z kolejnymi projektami Mazzolla owocują ascetycznymi kompozycjami, utrzymanymi w kameralnych nastrojach i pozbawionymi wykonawczej brawury, czy dadaistycznego zacięcia tak charakterystycznego dla yassowego okresu gdańszczanina. Podobnie jest w przypadku projektu Mazzmelancolié. Skrzyński nie rewolucjonizuje Mazzolla, jedynie zagarnia od niego elementy potrzebne do budowania swoich charakterystycznych ambientowych paczworków. W zestaw mazzollowych sampli wchodzą zatem zarówno rytmiczne basowe pomruki klarnetu, jego dronująca wibracja, jak i bardziej melodyjne fragmenty, wraz z kultowymi cytatami na czele ("Ojczyzną naszą dobroć, dobroć, dobroć" w "B1"), które klarnecista używa jako swoją twórczą sygnaturę. Wszystkie te elementy Skrzyński z elegancją wplata w eteryczną, zaszumiałą i pełną dźwiękowych detali scenografię.
Mazzmelancolié nie jest wprawdzie brawurową próbą reinterpretacji idei Arhythmic Perfection, o jaką pokusił się choćby Marcin Dymiter, nie jest również pomnikiem wystawionym mistrzowi. Dla Skrzyńskiego to z pewnością nobilitacja nagrywać z legendą, zaś dla Mazzolla, świeża krew jest nieco sztucznym przedłużeniem muzycznej egzystencji. W związku z tym marzy mi się osobna wypowiedź Mazzolla, skrojona na miarę naszych czasów, być może czerpiąca właśnie z doświadczeń z ostatnich trzech lat, w których jego osobowość krzyżowała się z muzykami opierającymi ekspresję na poszukiwaniu i przekraczaniu kolejnych eksperymentalnych nisz. Coś co swoim zaangażowaniem i charyzmą nie pozostawiałoby żadnych wątpliwości co do studyjnej formy mistrza. Coś tak intensywnego jak mrożąca krew w żyłach adaptacja "Święta wiosny" nagrana wespół z Tomaszem Sroczyńskim. Propozycja, która ulokowałaby niekwestionowany talent i doświadczenie twórcy w nowym kontekście. Z pewnością Mazzoll należy bowiem do typu osobowości artystycznych od których wymaga się więcej i dla których ciągła ewolucja determinuje twórczą egzystencję.
MAZZMELANCOLIÉ - st
2015, Wounded Knife
niedziela, 27 września 2015
Akcent przeciągły / High Fall "^"
Niezwykłej plastyce nagrań musi towarzyszyć równie plastyczny opis. Chciałbym za pomocą słów choć odrobinę dorównać intensywności i przestrzenności brzmień jakie sączą się z muzyki High Fall.
Pierwsze trzy kompozycje otwierające "^" (cyrkumfleks, używany w wielu alfabetach znak diakrytyczny znaczący akcent przeciągły), to jedne z najbardziej esencjonalnych i najwspanialszych muzycznych momentów, w znakomitym dla polskiej muzyki niezależnej 2015 roku. Choć dalsza część materiału nie jest tak równa, to nie zamierzam ukrywać entuzjazmu jakim z miejsca obdarzyłem to wydane na karcie microSD wydawnictwo.
Projekt High Fall to jednoosobowe przedsięwzięcie Wawrzyńca Wróblewskiego, artysty wizualnego, który mając na podorędziu Rolanda jx-3p i Korga DS-8 ukazał koloryt, jaki wydobyć można z tego analogowego zestawu. Plastyczne wykształcenie warszawskiego producenta w pełni przekłada się na wrażliwość z jaką buduje on brzmienie swoich kompozycji. "^" posiada dwie dominanty, które (co u debiutanta wcale nie wydaje się tak oczywiste), z całą świadomością eksponuje. Przestrzeń i nasycenie dźwiękiem, bo o nich mowa, uzyskane na skromnym zestawie syntezatorowych staroci imponują rozpiętością barw i rozmachem z jakim brzmienia rozpełzają się trafiając do uszu słuchacza. Masywność i mięsistość głębokich analogowych fraz faluje w zaaranżowanym z pogłosów środowisku akustycznym przywodzącym na myśl przestronne katedralne wnętrza. Do takiego porównania skłania również ornamentyka i melodyka albumu. Napęczniałe soczystym, energetycznym brzmieniem leniwe frazy, oraz strzeliste arpeggia rozlewają się uroczyście, a szkliste, wysokie rejestry dzwonków okraszają narrację świetlistością. Niezwykłym jest fakt, że namaszczona intymnością muzyka High Fall, przybiera nie tylko charakter kontemplacyjny, ale tryska wręcz witalnością i emanuje ogromnym ładunkiem energetycznym. Kompozycje Wróblewskiego udanie łączą melancholię z afirmacją, sakralność z ekstazą i paradoksalnie również oszczędność formy z przepychem brzmień. Tak narażone na skażenie kiczem połączenie udanie stroni od niego, a podniosłość atmosfery, szczęśliwie nie przybiera patetycznej pozy. Estetyczna świadomość debiutanta nie sprawia wrażenia przypadkowej i po raz kolejny w kontekście "^" wydaje się być przeniesiona wprost z sztuk plastycznych.
Zachłysnąłem się tą płytą, momentami bez pamięci, aczkolwiek świadomy jestem jej słabości pojawiających się tam gdzie, amorficznym brzmieniom analogów twórca stara się nadać kompozycyjny rygor. W następstwie skanalizowania ambientowych plam w formę melodii, na pierwszy plan wypływa dość przewidywalna melodyka ("overHz"), zaś tam gdzie następuje zdynamizowanie kompozycji poprzez motorykę pulsacji i uderzeń, tam wkrada się sztampowa klubowa narracja ("mid void"). Tymczasem materia brzmień, którymi tak świadomie i efektownie posługuje się Wróblewski potrzebuje przestrzeni i wolności. Tylko w takich okolicznościach buzuje, fluktuuje i skrzy roztaczając imponujący koloryt.
Materiał High Fall może pełnić rolę znakomitej przystawki do ostatniego wydawnictwa Boards of Canada "Tommorow's Harvest". Obie płyty z pomocą analogowych brzmień kreują atmosferę zanurzonej w technicolorze retro nostalgii. Innym odniesieniem dla przestrzenności muzyki, falistych arpeggiów i pastelowej kolorystyki dźwięków mogą być solowe poczynania Klausa Schulze z lat 70tych.
Drugi rzut z Audile Snow, pozwala na dostrzeżenie pewnych stałych wpływających na kształtowanie się repertuaru labelu, który już w swoim debiucie rozszczepił się na dwa estetyczne rdzenie wypływające z dwóch rodzajów odautorskiej kreacji. W dużym uproszczeniu można by podzielić albumy z AS na "modernistyczne" i "dekonstrukcyjne" W tej pierwszej obok projektu Wawrzyńca Wróblewskiego można umieścić album Efrema "Foli", obaj producenci sięgają bowiem do brzmień organicznych, z których w pełni formują swoje autorskie narracje. W drugiej jest z kolei miejsce na brud, szum, żonglerkę estetykami, ironię i deformację, tam też znajdzie się zarówno Duy Gebord "Qualm", jak i album Micromelancolie "Contour Lines". Jak dotąd to wydawnicze rozdwojenie jaźni przynosi obiecujące rezultaty.
HIGH FALL "^"
2015, Audile Snow
Pierwsze trzy kompozycje otwierające "^" (cyrkumfleks, używany w wielu alfabetach znak diakrytyczny znaczący akcent przeciągły), to jedne z najbardziej esencjonalnych i najwspanialszych muzycznych momentów, w znakomitym dla polskiej muzyki niezależnej 2015 roku. Choć dalsza część materiału nie jest tak równa, to nie zamierzam ukrywać entuzjazmu jakim z miejsca obdarzyłem to wydane na karcie microSD wydawnictwo.
Projekt High Fall to jednoosobowe przedsięwzięcie Wawrzyńca Wróblewskiego, artysty wizualnego, który mając na podorędziu Rolanda jx-3p i Korga DS-8 ukazał koloryt, jaki wydobyć można z tego analogowego zestawu. Plastyczne wykształcenie warszawskiego producenta w pełni przekłada się na wrażliwość z jaką buduje on brzmienie swoich kompozycji. "^" posiada dwie dominanty, które (co u debiutanta wcale nie wydaje się tak oczywiste), z całą świadomością eksponuje. Przestrzeń i nasycenie dźwiękiem, bo o nich mowa, uzyskane na skromnym zestawie syntezatorowych staroci imponują rozpiętością barw i rozmachem z jakim brzmienia rozpełzają się trafiając do uszu słuchacza. Masywność i mięsistość głębokich analogowych fraz faluje w zaaranżowanym z pogłosów środowisku akustycznym przywodzącym na myśl przestronne katedralne wnętrza. Do takiego porównania skłania również ornamentyka i melodyka albumu. Napęczniałe soczystym, energetycznym brzmieniem leniwe frazy, oraz strzeliste arpeggia rozlewają się uroczyście, a szkliste, wysokie rejestry dzwonków okraszają narrację świetlistością. Niezwykłym jest fakt, że namaszczona intymnością muzyka High Fall, przybiera nie tylko charakter kontemplacyjny, ale tryska wręcz witalnością i emanuje ogromnym ładunkiem energetycznym. Kompozycje Wróblewskiego udanie łączą melancholię z afirmacją, sakralność z ekstazą i paradoksalnie również oszczędność formy z przepychem brzmień. Tak narażone na skażenie kiczem połączenie udanie stroni od niego, a podniosłość atmosfery, szczęśliwie nie przybiera patetycznej pozy. Estetyczna świadomość debiutanta nie sprawia wrażenia przypadkowej i po raz kolejny w kontekście "^" wydaje się być przeniesiona wprost z sztuk plastycznych.
Zachłysnąłem się tą płytą, momentami bez pamięci, aczkolwiek świadomy jestem jej słabości pojawiających się tam gdzie, amorficznym brzmieniom analogów twórca stara się nadać kompozycyjny rygor. W następstwie skanalizowania ambientowych plam w formę melodii, na pierwszy plan wypływa dość przewidywalna melodyka ("overHz"), zaś tam gdzie następuje zdynamizowanie kompozycji poprzez motorykę pulsacji i uderzeń, tam wkrada się sztampowa klubowa narracja ("mid void"). Tymczasem materia brzmień, którymi tak świadomie i efektownie posługuje się Wróblewski potrzebuje przestrzeni i wolności. Tylko w takich okolicznościach buzuje, fluktuuje i skrzy roztaczając imponujący koloryt.
Materiał High Fall może pełnić rolę znakomitej przystawki do ostatniego wydawnictwa Boards of Canada "Tommorow's Harvest". Obie płyty z pomocą analogowych brzmień kreują atmosferę zanurzonej w technicolorze retro nostalgii. Innym odniesieniem dla przestrzenności muzyki, falistych arpeggiów i pastelowej kolorystyki dźwięków mogą być solowe poczynania Klausa Schulze z lat 70tych.
Drugi rzut z Audile Snow, pozwala na dostrzeżenie pewnych stałych wpływających na kształtowanie się repertuaru labelu, który już w swoim debiucie rozszczepił się na dwa estetyczne rdzenie wypływające z dwóch rodzajów odautorskiej kreacji. W dużym uproszczeniu można by podzielić albumy z AS na "modernistyczne" i "dekonstrukcyjne" W tej pierwszej obok projektu Wawrzyńca Wróblewskiego można umieścić album Efrema "Foli", obaj producenci sięgają bowiem do brzmień organicznych, z których w pełni formują swoje autorskie narracje. W drugiej jest z kolei miejsce na brud, szum, żonglerkę estetykami, ironię i deformację, tam też znajdzie się zarówno Duy Gebord "Qualm", jak i album Micromelancolie "Contour Lines". Jak dotąd to wydawnicze rozdwojenie jaźni przynosi obiecujące rezultaty.
HIGH FALL "^"
2015, Audile Snow
wtorek, 22 września 2015
Dirty Dancing / "Kaleidofon"
Rozbrykali się ostatnio nasi rodzimi producenci na tanecznych
parkietach. Od drapieżnego techno począwszy (John Lake, czy FOQL), przez wyrafinowany produkcyjnie house (Matat
Professionals), oraz jego bardziej eksperymentalne odłamy (Lutto Lento, produkcje z Transatlantyku), aż po najmniej z mojego punktu widzenia interesujące electro popowe melodie (Rysy). Wszyscy chcą grać do tańca. Na parkiet
co raz życzliwiej zaczęli spoglądać również producenci i muzycy działający na scenie eksperymentalnej elektroniki, czy muzyki
improwizowanej. Najlepszym przykładem
niech będzie świeżutka kompilacja "Kaleidofon" (swoją drogą dlaczego nie Kalejdofon, bądź Kaleidophon?) na której to gitary i drony z powodzeniem zostają dopełnione, bądź zastąpione przez syntezatory i perkusyjne maszyny.
Wydawcą kasety jest młodziutki label Jasień, który ze względu na charakter muzycznego profilu mogłoby spokojnie stać się sublabelem BDTA. Nie jest z resztą żadną tajemnicą że zarówno Emil Macherzyński jak i Michał Turowski stale ze sobą współpracują, w przyjaznej symbiozie drenując polski niezal z najbardziej wyszukanych i intrygującym muzycznych i okołomuzycznych projektów. Na trackliście "Kaleidofonu" znaleźli się zatem artyści, których nagrania można odnaleźć w katalogu obu wydawnictw (Łukasz Ciszak, K., Łukasz Kacperczyk). Do składu dołączyło kilka debiutanckich projektów. Siłą kompilacji jest zarówno tych kilka intrygujących odkryć, jak i muzyczne metamorfozy muzyków o rozpoznawalnej dotąd stylistyce.
"Nie mamy wprawdzie na okładce robota palącego skręta, ale lubimy myśleć o tej składance jako duchowym odniesieniu do słynnej serii „Artificial Intelligence” wydanej w Warp" - możemy przeczytać w info towarzyszącym wydawnictwu. I owszem, w większości utwory zamieszczone na składance nawiązują stylistycznie do progresywnej elektroniki lat 90tych będącej próbą przeniesienia energii acid rave'wego szaleństwa w formy bardziej abstrakcyjne i kontemplacyjne. Jednak z całą pewnością nieco bliżej "Kaleidofonowi" do wydawnictw ze święcących popularność w ostatnich latach wytwórni takich jak 100% Silk, Not Not Fun, Blackest Ever Black czy Opal Tapes, udanie reinterpretujących, a nawet brutalnie znoszących reguły przypisane do danceflorowego dyskursu. Dźwiękowe faktury, brzmienie lo - fi, chwilami dość chaotyczna narracja, czy patologiczna repetycja dodały muzyce tanecznej eksperymentalnego ciężaru, który okazał się jednocześnie zbawiennym powiewem świeżości. Dźwiękowy rozpad, dystopijne bity, produkcyjna surowizna, wszechobecny dron, szum, oraz syntezatory dławiące się zwichniętymi, analogowymi brzmieniami i wypluwające z siebie pijane melodie to również charakterystyka "Kaleidofonu". Jak się okazuje szalenie pociągająca.
Wszystkie utwory zgromadzone na kompilacji prezentują barwne spektrum brzmieniowego rozkładu. Punktem wyjścia jest syntezator wyrzucający z siebie serie amorficznych plam i gęstych dronów, dużo rzadziej melodii, a jeśli już to zdeformowanych. Współtowarzyszy temu acidowy bulgot arpeggiów, często wnoszący do kompozycji dodatkową przestrzeń. Tak jak w utworze producenta nagrywającego jako DR Phlux, do złudzenia przypominającego melodyjne początki Aphex Twina / Polygon Window, czy Autechre. W latach 90tych pozostaje również Kinga Kozłowska, czyli Teenage Lightning. Jej "A Room of One's Own" to skromna, świetnie skrojona acidowa elektronika a'la wczesny Plastikman, plumkająca wokół zgaszonych, szeleszczących snare'ów i kleistego szumu. Podkręcona efektem przeistacza się w motoryczną hybrydę brudnego techno z tr-808 w roli głównej.
Kwasowe brzmienie szalejących na kompilacji Jasienia analogów zostają dopełnione mocno ascetyczną, warstwą rytmiczną sprowadzoną głównie do cykających snare'ów i lichej, akcentującej stopy; zbyt eleganckiej aby uciągnąć ciężar ambientowych warstw. Tak jest choćby w "Taman Shud" Centralii (Paweł Starzec). W utworze "717" K. (Jakub Adamiak) charczący analogowy bas, ledwo słyszalna melodia na granicy dźwiękowej halucynacji, warstwy średniotonowych dronów, zlepiają się ze sobą w senny miraż, nabijany tępą stopą, która nie jest w stanie poruszyć wielkiego, brudnego cielska syntezatorowego brzmienia, za to znakomicie dynamizuje kompozycje. To jeden z najlepszych momentów tej składanki, tym bardziej że jest prawdopodobnie zwiastunem artystycznej wolty laureata jury na Łódzka Płytę Roku 2014.
Nie wszystkie kompozycje sięgają po rytmiczny argument aby narzucić swoją narrację słuchaczowi. Dwie ambientowe, eksperymentalne formy "Untitled" Łukasza Kacperczyka i "Two Ages" Łukasza Ciszaka stanowią świetnie zakomponowane kontrapunkty w topografii "Kaleidofonu". Kacperczyk niezwykle plastycznie moduluje elektroakustyczne, zaszumiałe pętle pozwalając im dryfować w mocno minorowym nastroju, Ciszak zaś wieńczy składankę spuszczając na nią ciężką sludge'ową kurtynę, interesująco zawiadując dramaturgią utworu przez zróżnicowane wykorzystanie brzmienia gitary. Szum, gęste dronujące pogłosy, chropowate, zapętlone przestery, pojedyncze szarpnięcia strun, leniwe wybrzmienia, oraz wpuszczone w to dialogi przynoszą finalny trans w postaci zapętlonych ścian gitarowego zgiełku.
"Kaleidofon" jest kompilacją ze wszech miar udaną. Różnorodną jeśli wziąć pod uwagę estetyki po które sięgnęli zaproszeni artyści, a przy tym zaskakującą spójnym klimatem. To materiał znakomicie zaplanowany, posiadający wewnętrzną dramaturgię. Trafnie nawiązuje do aktualnych trendów łączenia eksperymentu z tanecznymi wątkami. Przede wszystkim jednak, to muzyka idealnie wpisująca się w muzyczne emploi Jasienia. Spontaniczna, brudna, zanurzona w szumach, pogłosach i przesterach. Aestetyczna, lecz autentyczna i charakterna. Te zaledwie siedem kompozycji wzmaga apetyt na kontynuację; jeśli nie w formie zbiorczej, to mam nadzieję, że indywidualnej, każdego z zaprezentowanych tu wykonawców.
va - "Kalejdofon"
2015, Jasień
Wydawcą kasety jest młodziutki label Jasień, który ze względu na charakter muzycznego profilu mogłoby spokojnie stać się sublabelem BDTA. Nie jest z resztą żadną tajemnicą że zarówno Emil Macherzyński jak i Michał Turowski stale ze sobą współpracują, w przyjaznej symbiozie drenując polski niezal z najbardziej wyszukanych i intrygującym muzycznych i okołomuzycznych projektów. Na trackliście "Kaleidofonu" znaleźli się zatem artyści, których nagrania można odnaleźć w katalogu obu wydawnictw (Łukasz Ciszak, K., Łukasz Kacperczyk). Do składu dołączyło kilka debiutanckich projektów. Siłą kompilacji jest zarówno tych kilka intrygujących odkryć, jak i muzyczne metamorfozy muzyków o rozpoznawalnej dotąd stylistyce.
"Nie mamy wprawdzie na okładce robota palącego skręta, ale lubimy myśleć o tej składance jako duchowym odniesieniu do słynnej serii „Artificial Intelligence” wydanej w Warp" - możemy przeczytać w info towarzyszącym wydawnictwu. I owszem, w większości utwory zamieszczone na składance nawiązują stylistycznie do progresywnej elektroniki lat 90tych będącej próbą przeniesienia energii acid rave'wego szaleństwa w formy bardziej abstrakcyjne i kontemplacyjne. Jednak z całą pewnością nieco bliżej "Kaleidofonowi" do wydawnictw ze święcących popularność w ostatnich latach wytwórni takich jak 100% Silk, Not Not Fun, Blackest Ever Black czy Opal Tapes, udanie reinterpretujących, a nawet brutalnie znoszących reguły przypisane do danceflorowego dyskursu. Dźwiękowe faktury, brzmienie lo - fi, chwilami dość chaotyczna narracja, czy patologiczna repetycja dodały muzyce tanecznej eksperymentalnego ciężaru, który okazał się jednocześnie zbawiennym powiewem świeżości. Dźwiękowy rozpad, dystopijne bity, produkcyjna surowizna, wszechobecny dron, szum, oraz syntezatory dławiące się zwichniętymi, analogowymi brzmieniami i wypluwające z siebie pijane melodie to również charakterystyka "Kaleidofonu". Jak się okazuje szalenie pociągająca.
Wszystkie utwory zgromadzone na kompilacji prezentują barwne spektrum brzmieniowego rozkładu. Punktem wyjścia jest syntezator wyrzucający z siebie serie amorficznych plam i gęstych dronów, dużo rzadziej melodii, a jeśli już to zdeformowanych. Współtowarzyszy temu acidowy bulgot arpeggiów, często wnoszący do kompozycji dodatkową przestrzeń. Tak jak w utworze producenta nagrywającego jako DR Phlux, do złudzenia przypominającego melodyjne początki Aphex Twina / Polygon Window, czy Autechre. W latach 90tych pozostaje również Kinga Kozłowska, czyli Teenage Lightning. Jej "A Room of One's Own" to skromna, świetnie skrojona acidowa elektronika a'la wczesny Plastikman, plumkająca wokół zgaszonych, szeleszczących snare'ów i kleistego szumu. Podkręcona efektem przeistacza się w motoryczną hybrydę brudnego techno z tr-808 w roli głównej.
Kwasowe brzmienie szalejących na kompilacji Jasienia analogów zostają dopełnione mocno ascetyczną, warstwą rytmiczną sprowadzoną głównie do cykających snare'ów i lichej, akcentującej stopy; zbyt eleganckiej aby uciągnąć ciężar ambientowych warstw. Tak jest choćby w "Taman Shud" Centralii (Paweł Starzec). W utworze "717" K. (Jakub Adamiak) charczący analogowy bas, ledwo słyszalna melodia na granicy dźwiękowej halucynacji, warstwy średniotonowych dronów, zlepiają się ze sobą w senny miraż, nabijany tępą stopą, która nie jest w stanie poruszyć wielkiego, brudnego cielska syntezatorowego brzmienia, za to znakomicie dynamizuje kompozycje. To jeden z najlepszych momentów tej składanki, tym bardziej że jest prawdopodobnie zwiastunem artystycznej wolty laureata jury na Łódzka Płytę Roku 2014.
Nie wszystkie kompozycje sięgają po rytmiczny argument aby narzucić swoją narrację słuchaczowi. Dwie ambientowe, eksperymentalne formy "Untitled" Łukasza Kacperczyka i "Two Ages" Łukasza Ciszaka stanowią świetnie zakomponowane kontrapunkty w topografii "Kaleidofonu". Kacperczyk niezwykle plastycznie moduluje elektroakustyczne, zaszumiałe pętle pozwalając im dryfować w mocno minorowym nastroju, Ciszak zaś wieńczy składankę spuszczając na nią ciężką sludge'ową kurtynę, interesująco zawiadując dramaturgią utworu przez zróżnicowane wykorzystanie brzmienia gitary. Szum, gęste dronujące pogłosy, chropowate, zapętlone przestery, pojedyncze szarpnięcia strun, leniwe wybrzmienia, oraz wpuszczone w to dialogi przynoszą finalny trans w postaci zapętlonych ścian gitarowego zgiełku.
"Kaleidofon" jest kompilacją ze wszech miar udaną. Różnorodną jeśli wziąć pod uwagę estetyki po które sięgnęli zaproszeni artyści, a przy tym zaskakującą spójnym klimatem. To materiał znakomicie zaplanowany, posiadający wewnętrzną dramaturgię. Trafnie nawiązuje do aktualnych trendów łączenia eksperymentu z tanecznymi wątkami. Przede wszystkim jednak, to muzyka idealnie wpisująca się w muzyczne emploi Jasienia. Spontaniczna, brudna, zanurzona w szumach, pogłosach i przesterach. Aestetyczna, lecz autentyczna i charakterna. Te zaledwie siedem kompozycji wzmaga apetyt na kontynuację; jeśli nie w formie zbiorczej, to mam nadzieję, że indywidualnej, każdego z zaprezentowanych tu wykonawców.
va - "Kalejdofon"
2015, Jasień
czwartek, 17 września 2015
Dronowe odcienie czerni / Purgist "Bleak Prospects"
Dotychczasowa twórczość Dawida Kowalskiego dość wyraźnie zaznaczyła swój twardy charakter, zgłębiając ze wszystkich stron odcienie hałasu. Wyrażona w zadziornej, obcesowej formie, pełnej dynamicznych przesterów i wewnętrznych sprzężeń miksera, niosąca odczuwalny ładunek emocjonalny idealnie wpisuje się w estetykę noise, wyrosłą z industrialnego rdzenia. Jednak pierwszy regularny materiał "Bleak Prospects", wydany na kasecie jako Purgist dość niespodziewanie zrywa z hałaśliwym idiomem, odsłaniając głębokie pokłady melancholii ubranej w minorowy całun ambientu.
Zaskakującym (jeśli weźmiemy pod uwagę harsh noisowy rodowód artysty), acz dominującym odczuciem podczas sesji z "Bleak Prospects" jest kojący spokój, leniwie rozlewający się wraz z dronami, stanowiącymi dla tego materiału element kluczowy. Ich gruba warstwa, niczym izolacja otula wszelkie zadziorności i artefakty, które mogłyby wyjawić słuchaczowi prawdziwą akustyczną tożsamość dźwięków. Dronowa czerń w kompozycjach Purgist posiada szeroką rozpiętość; raz bulgocze jak rozgrzana smoła, innym razem osadza się gryzącym smogiem, bądź huczy jak ogień wewnątrz hutniczego pieca. Bez względu na odcień mroku, działanie najniższych, pełzających częstotliwości, pozwala słuchaczowi poczuć masywność przesterowanego basu na własnym ciele. Dla zbalansowania tego funeralnego nastroju, autor, pod płaszczem melancholii dopuszcza do współbrzmienia elementy liryczne, w postaci melodyjnych ścieżek pianina i syntezatorowych plam, zadzierzgniętych w hipnotyczne pętle ("Pieces Won't Fall Back in Place", "Never Admit", "Violet in the White").
"Bleak Prospects" to materiał, który nie wyrasta ponad dark ambientowo - dronowy schemat. Zbyt wiele tu, zbyt charakterystycznych wątków zaczerpniętych, co prawda z zacnych, ale dość ogranych źródeł. Brakuje zaś wyraźniejszych gestów, które zamanifestowałyby muzyczną odrębność artysty. Kompozycje Purgist w niezawoalowany sposób ujawniają inspiracje autora, w których bez trudu usłyszeć można zarówno izolacjonizm Lustmorda, hałaśliwą elegancję Tima Heckera, elektroakustyczne zabiegi Valerio Tricoli'ego, czy pełną melancholii repetytywność Williama Basinskiego. Nie sposób jednak odmówić tej kasecie pewnej dozy romantycznego uroku, zrodzonego na przecięciu się elementów mrocznych z lirycznymi. Udane ich zbalansowanie pozwala słuchaczowi z satysfakcją zanurzyć się w kontemplacji nieśpiesznej fabuły i mrocznej atmosfery "Bleak Prospects".
PURGIST "Bleak Prospects"
2015, self released
Zaskakującym (jeśli weźmiemy pod uwagę harsh noisowy rodowód artysty), acz dominującym odczuciem podczas sesji z "Bleak Prospects" jest kojący spokój, leniwie rozlewający się wraz z dronami, stanowiącymi dla tego materiału element kluczowy. Ich gruba warstwa, niczym izolacja otula wszelkie zadziorności i artefakty, które mogłyby wyjawić słuchaczowi prawdziwą akustyczną tożsamość dźwięków. Dronowa czerń w kompozycjach Purgist posiada szeroką rozpiętość; raz bulgocze jak rozgrzana smoła, innym razem osadza się gryzącym smogiem, bądź huczy jak ogień wewnątrz hutniczego pieca. Bez względu na odcień mroku, działanie najniższych, pełzających częstotliwości, pozwala słuchaczowi poczuć masywność przesterowanego basu na własnym ciele. Dla zbalansowania tego funeralnego nastroju, autor, pod płaszczem melancholii dopuszcza do współbrzmienia elementy liryczne, w postaci melodyjnych ścieżek pianina i syntezatorowych plam, zadzierzgniętych w hipnotyczne pętle ("Pieces Won't Fall Back in Place", "Never Admit", "Violet in the White").
"Bleak Prospects" to materiał, który nie wyrasta ponad dark ambientowo - dronowy schemat. Zbyt wiele tu, zbyt charakterystycznych wątków zaczerpniętych, co prawda z zacnych, ale dość ogranych źródeł. Brakuje zaś wyraźniejszych gestów, które zamanifestowałyby muzyczną odrębność artysty. Kompozycje Purgist w niezawoalowany sposób ujawniają inspiracje autora, w których bez trudu usłyszeć można zarówno izolacjonizm Lustmorda, hałaśliwą elegancję Tima Heckera, elektroakustyczne zabiegi Valerio Tricoli'ego, czy pełną melancholii repetytywność Williama Basinskiego. Nie sposób jednak odmówić tej kasecie pewnej dozy romantycznego uroku, zrodzonego na przecięciu się elementów mrocznych z lirycznymi. Udane ich zbalansowanie pozwala słuchaczowi z satysfakcją zanurzyć się w kontemplacji nieśpiesznej fabuły i mrocznej atmosfery "Bleak Prospects".
PURGIST "Bleak Prospects"
2015, self released
czwartek, 10 września 2015
Odżywcze walory owsianki / Pokorski & Fischerle „John, Betty & Stella”
Album duetu Pokorski – Fischerle to kooperacja dwóch utalentowanych muzyków o niezwykle szerokich horyzontach artystycznych, którzy jako twórcy najlepiej czują się w swobodzie stylistycznego eklektyzmu. Łączy ich zamiłowanie do koncept albumów i inscenizacji dźwiękowych, realizowanych głównie w formie słuchowisk. Szczególne miejsce w dyskografii obu producentów zajmuje bajka i jej muzyczna adaptacja. Nie powinno zatem zaskakiwać, że ich pierwszy wspólny materiał jest właśnie sumą dotychczasowych artystycznych doświadczeń związanych z teatrem wyobraźni.
„John, Betty & Stella” jest słuchowiskiem wyreżyserowanym w oparciu o archiwalne taśmy do nauki języka angielskiego. Ze zgromadzonego na starych winylach materiału źródłowego, Pokorski i Fischerle powycinali podręcznikowe scenki rodzajowe, aby następnie poddać je muzycznej adaptacji. Wynikiem tego działania jest przypominający serię skeczy zabawny i surrealistyczny kolaż dialogów, akustycznych efektów i muzyki, który na pierwszym planie eksponuje poczucie humoru jego twórców. Elementarzowe rozmówki trójki bohaterów zostały spuentowane jawnie groteskowo, a humorystyczny efekt został osiągnięty przez udramatyzowanie dźwiękowym imaginarium schematycznych, podręcznikowych dialogów. Nasycone suspensem nagrania sprawiają, że zwykła rozmowa o odżywczych walorach owsianki nabiera atmosfery dreszczowca i trzyma słuchacza w hitchcockowskim napięciu. Zresztą filmowe nawiązania pojawiają się na płycie częściej, choćby w warstwach melodycznych nawiązujących do jazzowych ścieżek dźwiękowych sensacyjno-przygodowych produkcji w stylu „Różowej pantery”, czy „Fantomasa”.
Muzyczne panopticum inscenizacji składa się zarówno z elementów harmonijnych w postaci klawiszy wijących się „bliskowschodnimi” melodiami, przestrzennej gitary, piskliwych wyziewów lfo, dronujących teł, czy akordów kontrabasu, oraz sonorystycznych odgłosów, szmerów, szumów, plumkań ,oraz field recordingów. Ten zbiór muzycznych osobliwości tworzy spektakl dźwiękowej metafory nadający fabule odrealnionej aury, błyskotliwie kontrastującej ze sztampową treścią scenek rodzajowych.
Pokorski i Wysocki brawurowo rozwijają inscenizację przyrządzając z eklektycznym rozmachem koktajl gatunkowych rozmaitości. W zaskakujący sposób łączą ze sobą wątki eksperymentalne, ambientowe, elektroniczne, jazzowe, czy egzotyczne nie stroniąc również od down tempo i dub techno. Jednak pomimo, iż twórcy nie rzadko odnoszą się do elementów współczesnej elektroniki, cała aranżacja pozostaje przykryta brzmieniową patyną. Wyraźnie zakurzona i przytłumiona produkcja, przypomina retro stylistykę rodem z pocztówki dźwiękowej, co świetnie koresponduje z pochodzącymi z lat 70tych rozmówkami.
"John, Betty & Stella” to lekcja języka angielskiego, która może szczególnie ucieszyć fanów groteski. Surrealistyczna wyobraźnia twórców adaptacji, Jakuba Pokorskiego i Mateusza Wysockiego wywraca do góry nogami edukacyjny walor rozmówek czyniąc z nich smakowity spektakl pure nonsensu.
POKORSKI & FISCHERLE „John, Betty & Stella”
2015, Monotype Rec.
„John, Betty & Stella” jest słuchowiskiem wyreżyserowanym w oparciu o archiwalne taśmy do nauki języka angielskiego. Ze zgromadzonego na starych winylach materiału źródłowego, Pokorski i Fischerle powycinali podręcznikowe scenki rodzajowe, aby następnie poddać je muzycznej adaptacji. Wynikiem tego działania jest przypominający serię skeczy zabawny i surrealistyczny kolaż dialogów, akustycznych efektów i muzyki, który na pierwszym planie eksponuje poczucie humoru jego twórców. Elementarzowe rozmówki trójki bohaterów zostały spuentowane jawnie groteskowo, a humorystyczny efekt został osiągnięty przez udramatyzowanie dźwiękowym imaginarium schematycznych, podręcznikowych dialogów. Nasycone suspensem nagrania sprawiają, że zwykła rozmowa o odżywczych walorach owsianki nabiera atmosfery dreszczowca i trzyma słuchacza w hitchcockowskim napięciu. Zresztą filmowe nawiązania pojawiają się na płycie częściej, choćby w warstwach melodycznych nawiązujących do jazzowych ścieżek dźwiękowych sensacyjno-przygodowych produkcji w stylu „Różowej pantery”, czy „Fantomasa”.
Muzyczne panopticum inscenizacji składa się zarówno z elementów harmonijnych w postaci klawiszy wijących się „bliskowschodnimi” melodiami, przestrzennej gitary, piskliwych wyziewów lfo, dronujących teł, czy akordów kontrabasu, oraz sonorystycznych odgłosów, szmerów, szumów, plumkań ,oraz field recordingów. Ten zbiór muzycznych osobliwości tworzy spektakl dźwiękowej metafory nadający fabule odrealnionej aury, błyskotliwie kontrastującej ze sztampową treścią scenek rodzajowych.
Pokorski i Wysocki brawurowo rozwijają inscenizację przyrządzając z eklektycznym rozmachem koktajl gatunkowych rozmaitości. W zaskakujący sposób łączą ze sobą wątki eksperymentalne, ambientowe, elektroniczne, jazzowe, czy egzotyczne nie stroniąc również od down tempo i dub techno. Jednak pomimo, iż twórcy nie rzadko odnoszą się do elementów współczesnej elektroniki, cała aranżacja pozostaje przykryta brzmieniową patyną. Wyraźnie zakurzona i przytłumiona produkcja, przypomina retro stylistykę rodem z pocztówki dźwiękowej, co świetnie koresponduje z pochodzącymi z lat 70tych rozmówkami.
"John, Betty & Stella” to lekcja języka angielskiego, która może szczególnie ucieszyć fanów groteski. Surrealistyczna wyobraźnia twórców adaptacji, Jakuba Pokorskiego i Mateusza Wysockiego wywraca do góry nogami edukacyjny walor rozmówek czyniąc z nich smakowity spektakl pure nonsensu.
POKORSKI & FISCHERLE „John, Betty & Stella”
2015, Monotype Rec.
Subskrybuj:
Posty (Atom)