Zwykle tak bywa w sztuce, że najciekawsze i najbardziej
odkrywcze zjawiska odbywają się na marginesach jej głównego nurtu. Wszelkie
awangardy popychające różne dziedziny sztuki do przodu powstawały na styku
sztuki uznanej i nieznanego. Kwestionowanie schematów i estetyki, kontestacja systemu i jego zasad
rozpoczynało wyrafinowane poszukiwania nowych form wyrazu. Poszukiwania, które
bądź odkrywały nowe nieznane dotąd formy, bądź zwracały się do tych
dawniejszych uznanych już za klasyczne, ale tłumaczyły je na nowo i w sposób
alternatywny i eksperymentalny. Transgresje
te nie zawsze przynosiły sukces. Spotykając
się często z niezrozumieniem, zawsze stanowiły jednak cnotę samą w sobie.
Mechanizm ten od wieków powtarza się we wszystkich
dziedzinach sztuki. Nawet dzisiaj w nienależącej do głównego nurtu muzyce
elektronicznej ma taki sam schemat działania.
W ostatnich latach
największe zamieszanie na scenie klubowej i elektronicznej bez wątpienia
wywołał dubstep. Dla mnie osobiście jeden z najbardziej progresywnych gatunków
ostatnich lat. Brzmi to może szokująco, ale już wyjaśniam dlaczego ten
traktowany teraz już nieco po macoszemu nurt zrobił na mnie takie wrażenie.
Otóż dubstep okazał się gatunkiem o wielkiej sile
inkorporowania w swoje ramy innych gatunków muzycznych, o których poza
nielicznymi wyjątkami słuchacze i producenci zdążyli już zapomnieć. To ten
zakorzeniony głęboko w brytyjskiej muzyce klubowej nurt i jego młodzi adepci
przypomnieli światu rave, techno, click’n’cuts,
odświeżyli spojrzenie na house i minimal, a także podążyli w stronę
zupełnie oryginalnych, błyskotliwych i trudno definiowalnych eksperymentów
brzmieniowych. To artyści którzy w korzeniach swojej twórczości zafascynowani
dubstepem rozwinęli ten nurt w
najbardziej eklektyczną i profetyczną estetykę ostatnich lat. To właśnie z tego
wspólnego rdzenia zrodziły się talenty posuwające muzykę elektroniczną jak i
całą muzykę do przodu (paradoksalnie sięgając czasem do tyłu). To właśnie takie
postacie jak Burial, James Blake, Shackleton, Kode 9, Mount Kimbie, Scuba, Zomby,
Andy Stott, czy Kevin Martin stali się pionierami postępu, eksplorując w swojej
twórczości wszystko to co można odnaleźć w postmodernistycznym worku. To właśnie Ci artyści najbardziej w ostatnich
latach ekscytowali publikę skupioną na nowych trendach w muzyce elektronicznej.
To właśnie dubstep wydał najszybciej rozwijającą się i najprężniejszą awangardę,
która porzuciwszy główny nurt komercyjny i czysto imprezowy zaczerpnęła do jego
źródła eksplorującego rejony głębokiego basu i zbudowała na nim nowe muzyczne światy
.
Do grona wspomnianych profetów zdecydowanie należy dodać
również Jamesa Shaw’a aka Sigha, który wydał właśnie swą debiutancką LP dla
wielce zasłużonej i przechodzącej na przestrzeni lat ekscytujące metamorfozy
londyńskiej Hotflush Recordings (HF).
Sigha jest doskonałym przykładem artysty, który mając w
swoich producenckich korzeniach dubstep, ewoluował w stronę klasycznego, najbardziej odpornego na
tymczasowe mody, najszlachetniejszego i najbardziej fundamentalnego gatunku muzyki
elektronicznej – techno.
Zaskakujące jest to, jak wraz z innymi artystami
przechodzącymi podobną ewolucję stylów (Blawan, Scuba) udowodnił, jak blisko
siebie znajdują się te dwa gatunki. Gatunki o jakże przecież innej konstrukcji
, dynamice i metrum.
Tym jednak co połączyło te dwie estetyki jest głębokie,
bezkompromisowe brzmienie.
Już pierwsze single Sighi wydane dla HF charakteryzują się
ściśle zaplanowaną estetyką, która jest kontynuowana na płytowym debiucie.
Mroczne, dubowe pasaże głębokiego basu, przeplatane rożnego
rodzaju szumem i noisem, tektoniczne bity i zredukowane do minimum, lub też
całkowicie pominięte melodie zdominowały twórczość tego zdolnego
producenta. Na przestrzeni trzech lat
ewolucji u Sighi uległo jedynie metrum kompozycji, które z połamanych w typowo
brytyjskim stylu bitów zastąpił siarczystym 4/4.
Living with ghost zaczyna się masywnym dronem, kończy zaś równie
porażającym ambientowym pasażem. Całość materiału spaja przeplatający
kompozycje i snujący się niczym tytułowe duchy szum w swoich najróżniejszych odcieniach,
osiągający swą kulminacje w noisowym zgiełku, który kończy prawie każdą
kompozycję z tego albumu. Sigha w swoim
zamiłowaniu do głębokiego basu i epatowania szumem zdecydowanie przywołuje
tutaj echa legendarnego kolektywu Basic Channel.
Kompozycje z debiutu rozpędzają się powoli niczym towarowy
pociąg wiozący nuklearny ładunek. Sążniste bity niczym tłoki poruszają zaś tym
mocarnym materiałem.
Sigha nie kokietuje słuchacza, nie puszcza do niego oka i
nie daje chwili wytchnienia, utrzymując na granicy wytrzymałości stan niepokoju
i napięcia.
Pomimo że tempo Living with ghost oscylujące wokół 120-130
bpm nie powoduje palpitacji serca, to
już ciężar brzmienia potrafi przydusić do podłogi, zwłaszcza gdy słuchamy tej
płyty głośno i na dobrych, basowych głośnikach.
Beznamiętna i doskonale wyprodukowana muzyka Brytyjczyka poraża
bezkompromisową, zimną wizją industrialnego techno w najlepszym możliwym
wydaniu.
To techno dla twardzieli, nie pozbawione jednak czaru. To płyta odwołująca się do najlepszych lat
berlińskiego Tresora, jak i doskonale wpisująca się w dokonania jego mentalnego
spadkobiercy; również berlińskiego - Berghain.
(Z reszta który to już raz producent elektroniki podąża jakże
przetartym już szlakiem Londyn – Berlin w poszukiwaniu mocniejszego i
pełniejszego brzmienia dla swojej muzyki. W większości przypadków odbycie tej trasy owocowało
świetnymi rezultatami i jak się wydaje berlińskie brzmienie jest naturalnym
rozwinięciem londyńskich wynalazków; ubraniem tych świeżych, nieokiełznanych i
kosmopolitycznych trendów w zdecydowaną, pełną i ukształtowaną formę.)
Living with ghost to płyta dla fanów gatunku. Nieprzygotowany słuchacz odbije się od niej
jak od ściany, fan nie będzie mógł się od niej uwolnić przez dłuższy czas. Nie
ma co się łudzić, że zachęci przypadkowego słuchacza, który techno utożsamia raczej
z sieczką festiwali Mayday czy Sunrise, niż z klasykami gatunku z Detroit.
Jedynym komercyjnym potencjałem tej płyty, może się okazać
(co zabawne) okładka, która z pewnością zwabi do niej niejednego fana indie rocka
spod znaku Placebo.
Okładka, która na
wielu portalach żyje już własnym, zupełnie odrębnym od muzyki życiem; prezentowana raz w formie pełnej,
żeńskiej, a raz w formie ocenzurowanej „męskiej”.
Sigha - Living with ghost
Hotflush Recordings 2012
Hotflush Recordings 2012