Jedną z bardziej zauważalnych tendencji w 2014 na polskiej scenie niezależnej, było adaptowanie medium dźwiękowego przez artystów wizualnych. Oprócz archiwaliów "Trzeciej Fali" (Grupa W Składzie, Onomatopeja), młodo-pokoleniowej ofensywy spod znaku Penerstwa (Bąkowski, Smoleński), oraz inicjatywy warszawskiej Zachęty ("The Artist") w trend wpisuje się również Łukasz Jastrubczak, którego kaseta "Marzenie" inauguruje działalność nowego, rodzimego mikrolabelu Super.
Jastrubczak to twórca kojarzony dotąd głównie z artystyczną eksploracją medium filmowego. W ubiegłorocznej edycji konkursu "Spojrzenia" został uznany za najciekawszego artystę młodego pokolenia. Uzasadnienie werdyktu międzynarodowego jury pozostaje w większości aktualne, również jako komentarz dla jego poczynań muzycznych. Podkreślono w nim: "ryzyko eksperymentowania, nieinstrumentalne, samodzielne podejście do aktualnych technologii, swobodę w podejściu do obowiązujących dyskursów, efemeryczność, wrażliwość, umiejętność pracy z przesunięciami percepcji oraz zjawiskami marginalnymi".
"Marzenie" to niepierwsze doświadczenia Jastrubczaka z muzyczną materią. Wraz z Sebastianem Buczkiem i Tomaszem Kowalskim tworzą improwizujący skład Boring Drug, który zasilił program ostatniej Warszawskiej Jesieni. Jeśli trio "naiwnych" elektroników realizuje się w kontemplacyjnych, harmonicznych, dźwiękowych plamach z okolic ambientu, czy new age, tak solowe "Marzenie" charakteryzuje dekonstrukcja, anarchia i widmowość, czyli narzędzia tak tożsame z działalnością współczesnego elektronicznego eksperymentatora.
Wiele o zawartości, a konkretnie o brzmieniu płyty mówi już samo instrumentarium Jastrubczaka, które autor skrzętnie wymienia pod fotografią ilustrującą materiał. Amatorskie syntezatory, napakowane fabrycznymi presetami (Bontempi, Roland xp-50, MC 3A, Korg Monotibe) i prymitywna maszyna perkusyjna (Yamaha dd-5) emanują skarlałym dźwiękiem, przy którym estetyka lo-fi może być uznana za szczyt elegancji.
Obie części kasety, są owocem długiej i transowej improwizacji, będącej ilustracją bezceremonialnego traktowania reguł harmonii, kompozycji i selektywności. To muzyka rządząca się własną wewnętrzną logiką, będąca zapisem chwili i zatracenia się we wnętrzu dźwiękowego eksperymentu. Gęsta, duszna i intensywna. Strona A, "bardziej kontemplacyjna", oparta na wolnym miarowym tempie, wypełniona jest brudnym buczeniem syntezatorów, na których tle leniwie przepływają dźwięczne, oniryczne melodyjki; naiwnie słodkie, lecz o hipnotycznych właściwościach. Prezentacja banku brzmień prymitywnych instrumentów (sztucznych gitar, trąbek, organów), koegzystuje z przesterami, analogowym kurzem, kakofonią zmultiplikowanych klawiszowych palcówek, oraz zdeformowaną, zapętloną rytmiką. Gdzieniegdzie z tej elektronicznej pulpy wyłaniają się fragmenty, z żarliwością wyłapywane przez zdezorientowanego słuchacza, pozwalające mu odnaleźć się w motywach bardziej znajomych, łatwiejszych do nazwania. I tak z chaosu i brudu wyłaniają się echa kosmische music, czy krautrocka. Zwłaszcza słyszalne jest to na stronie B wydawnictwa, zhierarchizowanej dominacją rytmiki, nad ilustracją. To w tej części materiału, potykające się krautrockowe pętle przechodzą w techno-dudnienia, a te, spiętrzone obecnością delayów tworzą ziarnistą fakturę. Tutaj rytmika jest inspiracją do budowania linearnej narracji, przenikania się motywów i ich wzajemnego oddziaływania na siebie.
Przebieg narracji pozostaje w pełni intuicyjny. Znamienne dla całego materiału jest twórcze zapomnienie autora, swoiste opętanie materią dźwięku i improwizacji. Słychać, ze Jastrubczak nie czuje ograniczeń związanych z czasem. Dojmujący jest tu brak autokontroli, nad rozwijającą się z każda minutą ekspresją. Dlatego, zwieńczeniem tego nagrania, może być tylko brutalne zerwanie wątku, w samym centrum ogniście rozwijającego się motywu. Wybudzeni z "Marzenia" gwałtownym, nieprzewidzianym impulsem, momentalnie tracimy ciągłość narracji, a autor bezlitośnie przywołuje nas do porządku i logiki codzienności, odcinając dopływ odurzającej dźwiękowej materii.
Kaseta Jastrubczaka w warstwie brzmieniowej bezpruderyjnie i
ostentacyjnie emanuje złym smakiem i brudem, w warstwie kompozycyjnej
pozostaje zaś nieskrępowaną impresją, ograniczoną jedynie wyobraźnią
twórcy i długością taśmy. Autor interpretuje estetyki poddając je
dekonstrukcji i deformacji, korzystając jedynie ze sprzętów lo-fi,
syntezatorowych presetów, czy prostej maszyny perkusyjnej. W wywiadzie udzielonym Joannie Szumacher dla portalu Miej Miejsce Łukasz Jastrubczak mówi: "Muzyce lubię się oddać. Lubię nie mieć kontroli. Traktuję ją bardziej emocjonalnie niż refleksje na temat sztuki wizualnej." Ten cytat w pełni oddaje jego "Marzenie", które jest mieszanką punkowej dezynwoltury wobec muzycznych reguł i kanonów, z recyklingiem dźwiękowych odpadów, narkotyczną widmowością i postmodernistycznym pomieszaniem estetycznych porządków. Nie można jednak odmówić Jastubczakowi świadomości muzycznej, czy umiejętności kompozycyjnej, objawiającej się głównie w licznych, chwytliwych motywach melodyjnych, świetnym panowaniem nad rytmiką (to głównie za jej sprawą możemy w materiale identyfikować muzyczne inspiracje autora), a także intrygującym budowaniem hipnotyczno-widmowego nastroju.
"Marzenie" to świadoma ilustracja czasów twórczej nadprodukcji, pomieszania porządków, zatarcia granicy między profesjonalistą i amatorem, twórcą a odbiorcą. A przy tym obiecujący start nowego wydawnictwa Super.
ŁUKASZ JASTRUBCZAK "Marzenie" słuchaj tu
2014, Super
wtorek, 30 grudnia 2014
niedziela, 28 grudnia 2014
Litania Mitana / Onomatopeja "Onomatopeja"
W Grudniu, staraniem Stowarzyszenia Inicjatyw Twórczych "Trzecia Fala" oraz, Grójeckiego Ośrodka Kultury ukazała się "Onomatopeja", czyli materiał zarejestrowany przez Andrzeja Mitana, Jana Olszaka i Piotra Mitana na przestrzeni 1975-78, będący jedyną materialną pamiątką istnienia tego efemerycznego, muzyczno-poetyckiego projektu. To kolejny, spóźniony o dziesięciolecia debiut, który wysiłkami Łukasza Strzelczyka - niestrudzonego poszukiwacza zaginionych elementów polskiej muzyki eksperymentalnej, będącej w bliskich związkach ze sztukami wizualnymi - mógł ujrzeć światło dzienne.
W ubiegłym roku nakładem "Trzeciej Fali" ukazało się unikatowe wydawnictwo Grupy W Składzie; kronika intrygującego projektu, będącego próbą transkrypcji sztuki na język dźwięku, muzyczną interpretacją fluksusowych eksperymentów. Onomatopeja, poprzez osobę lidera Andrzeja Mitana, również wykazuje związki z awangardowymi ruchami artystycznymi lat 70, jest jednak realizacją znacząco odmienną od konceptualnej GWS. Dziewięć miniatur, trwających łącznie nieco ponad 24 minuty, to poetycka, niezwykle liryczna impresja, oszczędna w środki muzyczne, natchniona i wypełniona intymną atmosferą, bliską sakralnemu uniesieniu.
Przenieśmy się zatem w przeszłość. Jest rok 1975. Ukazują się albumy: "Nowy horyzont" SBB, "Aerolit" Niemena i "Cień wielkiej góry" Budki Suflera. W radioodbiornikach dudni big bit, na parkietach, zaś króluje dancingowy szlagier Jerzego Połomskiego "Bo z dziewczynami". Równolegle, swoje najlepsze czasy przeżywa studencki klub Politechniki Warszawskiej "Remont" znany również jako "Riviera-Remont". To on, otoczony nieprzychylną codziennością realnego komunizmu, skupia najważniejsze osobistości i wydarzenia ze świata sztuki, kina i muzyki jazzowej. Nad klubem unoszą się opary artystycznego fermentu, które wymykają się spod kontroli wszechobecnej cenzury. Trwa święto sztuki i wolności, w którym czynny udział bierze również Andrzej Mitan - poeta, performer, konceptualista, heppener, animator kultury. W tymże roku w ramach interdyscyplinarnych spotkań artystycznych "Diafora" ma miejsce koncert Onomatopei, którego rejestracje stały się dla Łukasza Strzelczyka przyczynkiem do powstania opisywanej płyty.
Onomatopeja została założona w 1968 w Pionkach pod Radomiem, przez gitarzystę Jana Olszaka, wokalistę Andrzeja Mitana, oraz basistę i perkusistę Piotra Mitana, prywatnie brata Andrzeja. Następnie, do zespołu dołączył artysta wizualny Cezary Staniszewski, odpowiedzialny za oprawę plastyczną występów grupy. Od tego momentu koncerty Onomatopei nabierają znamion interdyscyplinarnych happeningów, w których w ramach wielogodzinnych widowisk warstwie muzycznej na równi towarzyszy malarstwo, performance, i inne działania konceptualne. W spotykanych opisach występów zespołu dość często pojawia się "zdumienie" jako reakcja, na twórczość ansamblu, a zwłaszcza na poczynania wokalne Mitana. Jednak faktem jest, że grupa wraz z rozwojem swojej działalności koncertowej, zyskiwała sobie co raz liczniejsze grono wielbicieli. Świadczyć o tym może, choćby główna nagroda zdobyta na prestiżowym Festiwalu Muzyki Współczesnej w Kaliszu w 1972 (rok później tą samą nagrodę otrzymała tam Grupa W Składzie).
Wróćmy jednak do samego nagrania, tych niespełna dwudziestu pięciu minut, niezwykle przejmujących i eterycznych, które choć odrobinę przybliżają potencjał jakim dysponowało trio. Wartość "Onomatopei", oparta jest w głównej mierze na warstwie tekstowej i jej wokalnej interpretacji. Na mocnych i dogłębnych tekstach Jana Gałkowskiego, Tadeusza Nowaka i Jury Franicevic-Plocar'a, nasyconych treścią, której próżno szukać wśród współczesnych wykonawców. Te wybrane fragmenty wierszy, wraz ze zjawiskowym wykonaniem mogłyby pretendować do repertuaru piosenki autorskiej gdyby nie to, że w owych czasach ocierały się nurt muzyki popularnej, głównie za sprawą magnetyzmu osobowości artystycznej Czesława Niemena, który tak zjawiskowo pożenił ze sobą muzykę rozrywkową z poezją. To właśnie ikoniczna ekspresja jednego z najwybitniejszych polskich wokalistów i muzyków odbija się echem na artykulacji Mitana. Jeśli jednak utwory Niemena dość często ocierały się o patos i hymniczność, tak Andrzej Mitan proponuje ekspresję subtelniejszą, niezwykle intymną i równie obfitującą emocjami. Przykładem niech będzie wybitna i przeszywająca kompozycja "Kiedy umiera człowiek", która staje się do głębi wewnętrznym, przejmującym przeżyciem zarówno dla wokalisty jak i słuchacza. Interpretacja Mitana natchniona pierwiastkiem sacrum i przybiera tu charakter litanii, która wraz z minimalistycznym muzycznym szkicem tworzy pasjonujące miniaturowe requiem. Lider Onomatopei operuje w górnej skali męskiego wokalu. Jego wokalizacja nasycona jest hipisowskim fluidem, predysponującym do dość swobodnego posługiwania się głosem. Stąd deklamacje, falsetowe zaśpiewy i tytułowe onomatopeje, które idealnie uwydatniają nastrój wyśpiewywanych tekstów.
Muzyka, stanowiąca podkład "Onomatopei" idealnie dopełnia unikalne ewokacje Andrzeja Mitana. Oszczędna melodyka, aranżowana brzmieniem gitary akustycznej Jana Olszaka, zainfekowanej bluesową estetyką, nabiera równie poetyckiego i zmysłowego wymiaru. Z kolei perkusja Piotra Mitana bliższa jest jazzowej formule. Ledwie dostrzegalna, pozostawia głównie ornamentujące ślady swojej obecności w nagraniu.
Odkurzone archiwalia "Trzeciej Fali", tuż obok reedycji nagrań Studia Eksperymentalnego Polskiego Radia dostarczają nam kolejnych, często zaskakujących odkryć muzycznych, ukazując zapomniane kolaboracje i aktywność multidyscyplinarnego awangardowego fermentu lat 60 i 70 tych, muzycznie osadzonego między jazzem, elektroakustyką i muzyką rozrywkową. Wydawnictwo "Onomatopeja", wypełnia również kolejną białą plamę na mapie dokumentującej archiwalne zjawiska przecinające się na styku muzyki i sztuk wizualnych.
Onomatopeja - "Onomatopeja"
2014, Stowarzyszenie Inicjatyw Twórczych "Trzecia Fala" + Grójecki Ośrodek Kultury
W ubiegłym roku nakładem "Trzeciej Fali" ukazało się unikatowe wydawnictwo Grupy W Składzie; kronika intrygującego projektu, będącego próbą transkrypcji sztuki na język dźwięku, muzyczną interpretacją fluksusowych eksperymentów. Onomatopeja, poprzez osobę lidera Andrzeja Mitana, również wykazuje związki z awangardowymi ruchami artystycznymi lat 70, jest jednak realizacją znacząco odmienną od konceptualnej GWS. Dziewięć miniatur, trwających łącznie nieco ponad 24 minuty, to poetycka, niezwykle liryczna impresja, oszczędna w środki muzyczne, natchniona i wypełniona intymną atmosferą, bliską sakralnemu uniesieniu.
Przenieśmy się zatem w przeszłość. Jest rok 1975. Ukazują się albumy: "Nowy horyzont" SBB, "Aerolit" Niemena i "Cień wielkiej góry" Budki Suflera. W radioodbiornikach dudni big bit, na parkietach, zaś króluje dancingowy szlagier Jerzego Połomskiego "Bo z dziewczynami". Równolegle, swoje najlepsze czasy przeżywa studencki klub Politechniki Warszawskiej "Remont" znany również jako "Riviera-Remont". To on, otoczony nieprzychylną codziennością realnego komunizmu, skupia najważniejsze osobistości i wydarzenia ze świata sztuki, kina i muzyki jazzowej. Nad klubem unoszą się opary artystycznego fermentu, które wymykają się spod kontroli wszechobecnej cenzury. Trwa święto sztuki i wolności, w którym czynny udział bierze również Andrzej Mitan - poeta, performer, konceptualista, heppener, animator kultury. W tymże roku w ramach interdyscyplinarnych spotkań artystycznych "Diafora" ma miejsce koncert Onomatopei, którego rejestracje stały się dla Łukasza Strzelczyka przyczynkiem do powstania opisywanej płyty.
Onomatopeja została założona w 1968 w Pionkach pod Radomiem, przez gitarzystę Jana Olszaka, wokalistę Andrzeja Mitana, oraz basistę i perkusistę Piotra Mitana, prywatnie brata Andrzeja. Następnie, do zespołu dołączył artysta wizualny Cezary Staniszewski, odpowiedzialny za oprawę plastyczną występów grupy. Od tego momentu koncerty Onomatopei nabierają znamion interdyscyplinarnych happeningów, w których w ramach wielogodzinnych widowisk warstwie muzycznej na równi towarzyszy malarstwo, performance, i inne działania konceptualne. W spotykanych opisach występów zespołu dość często pojawia się "zdumienie" jako reakcja, na twórczość ansamblu, a zwłaszcza na poczynania wokalne Mitana. Jednak faktem jest, że grupa wraz z rozwojem swojej działalności koncertowej, zyskiwała sobie co raz liczniejsze grono wielbicieli. Świadczyć o tym może, choćby główna nagroda zdobyta na prestiżowym Festiwalu Muzyki Współczesnej w Kaliszu w 1972 (rok później tą samą nagrodę otrzymała tam Grupa W Składzie).
Wróćmy jednak do samego nagrania, tych niespełna dwudziestu pięciu minut, niezwykle przejmujących i eterycznych, które choć odrobinę przybliżają potencjał jakim dysponowało trio. Wartość "Onomatopei", oparta jest w głównej mierze na warstwie tekstowej i jej wokalnej interpretacji. Na mocnych i dogłębnych tekstach Jana Gałkowskiego, Tadeusza Nowaka i Jury Franicevic-Plocar'a, nasyconych treścią, której próżno szukać wśród współczesnych wykonawców. Te wybrane fragmenty wierszy, wraz ze zjawiskowym wykonaniem mogłyby pretendować do repertuaru piosenki autorskiej gdyby nie to, że w owych czasach ocierały się nurt muzyki popularnej, głównie za sprawą magnetyzmu osobowości artystycznej Czesława Niemena, który tak zjawiskowo pożenił ze sobą muzykę rozrywkową z poezją. To właśnie ikoniczna ekspresja jednego z najwybitniejszych polskich wokalistów i muzyków odbija się echem na artykulacji Mitana. Jeśli jednak utwory Niemena dość często ocierały się o patos i hymniczność, tak Andrzej Mitan proponuje ekspresję subtelniejszą, niezwykle intymną i równie obfitującą emocjami. Przykładem niech będzie wybitna i przeszywająca kompozycja "Kiedy umiera człowiek", która staje się do głębi wewnętrznym, przejmującym przeżyciem zarówno dla wokalisty jak i słuchacza. Interpretacja Mitana natchniona pierwiastkiem sacrum i przybiera tu charakter litanii, która wraz z minimalistycznym muzycznym szkicem tworzy pasjonujące miniaturowe requiem. Lider Onomatopei operuje w górnej skali męskiego wokalu. Jego wokalizacja nasycona jest hipisowskim fluidem, predysponującym do dość swobodnego posługiwania się głosem. Stąd deklamacje, falsetowe zaśpiewy i tytułowe onomatopeje, które idealnie uwydatniają nastrój wyśpiewywanych tekstów.
Muzyka, stanowiąca podkład "Onomatopei" idealnie dopełnia unikalne ewokacje Andrzeja Mitana. Oszczędna melodyka, aranżowana brzmieniem gitary akustycznej Jana Olszaka, zainfekowanej bluesową estetyką, nabiera równie poetyckiego i zmysłowego wymiaru. Z kolei perkusja Piotra Mitana bliższa jest jazzowej formule. Ledwie dostrzegalna, pozostawia głównie ornamentujące ślady swojej obecności w nagraniu.
Odkurzone archiwalia "Trzeciej Fali", tuż obok reedycji nagrań Studia Eksperymentalnego Polskiego Radia dostarczają nam kolejnych, często zaskakujących odkryć muzycznych, ukazując zapomniane kolaboracje i aktywność multidyscyplinarnego awangardowego fermentu lat 60 i 70 tych, muzycznie osadzonego między jazzem, elektroakustyką i muzyką rozrywkową. Wydawnictwo "Onomatopeja", wypełnia również kolejną białą plamę na mapie dokumentującej archiwalne zjawiska przecinające się na styku muzyki i sztuk wizualnych.
Onomatopeja - "Onomatopeja"
2014, Stowarzyszenie Inicjatyw Twórczych "Trzecia Fala" + Grójecki Ośrodek Kultury
poniedziałek, 22 grudnia 2014
Metalic jazz / Lotto "Ask the dust"
Wyobrażacie sobie improwizację pozbawioną ognistych kulminacji, rozgorączkowanych, przekrzykujących się instrumentów, czy wijących się w spazmach instrumentalistów? A jednak to możliwe, jeśli stanie się ona orężem muzyków, którzy swą twórczość opierają na chłodnej ekspresji, matematycznej dyscyplinie, idącej w parze z biegłością techniczną i intelektualnym zacięciem. Takimi walorami mogą pochwalić się członkowie formacji Lotto, która właśnie zadebiutowała płytą "Ask the dust" wydaną w barwach Lado ABC.
Lotto tworzy trójka uznanych na krajowej scenie instrumentalistów: Łukasz Rychlicki, Mike Majkowski i Paweł Szpura. Improwizacja to dla nich chleb powszedni, z namiętnością praktykowany w licznych jazzowych i około-jazzowych składach i projektach. Jednak skłonność do eksperymentowania i poszerzania pól dźwiękowej wypowiedzi, stawia ich często, w owych pobocznych projektach, jako kontrapunkt wynoszący kompozycje poza jazzowy idiom. Tyczy się to zwłaszcza Majkowskiego (bas) i Rychlickiego (gitara), którzy w unikalny sposób wykorzystują swoje instrumenty wydobywając z nich niekonwencjonalne palety odgłosów i hałasów.
"Ask the dust" to album, na którym mimo improwizowanej formuły, rządzi dyscyplina i logika, która prowadzi, oraz reguluje dialogi instrumentów, wyważa proporcje między nimi i studzi zapał do solowych popisów na rzecz kolektywnego grania. Momentami wręcz trudno uwierzyć, że nagrany materiał jest zrealizowany pod wpływem nagłego twórczego uniesienia trójki artystów. Rychlicki, Majkowski i Szpura grają tak jakby mieli dokładnie zaplanowany scenariusz i ze skupieniem go realizowali. W ich przypadku szał twórczy objawia się niesłychaną wrażliwością na wzajemne artykulacje, dopasowaniem brzmieniowym, świetną komunikacją i oglądem sytuacji. Pomimo, że pozwalają sobie na zaznaczenie swej indywidualności w partiach solówek, to i tak kładą nacisk na rozwijanie fabuły, za którą podąża słuchacz. Dyscyplina ta owocuje świetną dynamiką kompozycji, w których próżno szukać utraconych wątków, dźwiękowych mielizn, czy trafiania w ślepe zaułki narracji.
Muzycy Lotto wydobywają ze swych instrumentów chłodne, oschłe, drapieżne brzmienia, które w innej aranżacji mogłyby sprawdzić się w industrialnych estetykach. Siłą rzeczy najgłośniejszą i najbardziej wyrazistą jest sonorystyczna gitara Rychlickiego, krzesająca kawalkady sprzężeń i przesterów, które momentami przykrywają obecność pozostałych instrumentów. Dynamikę dyktuje perkusja, raz wyciszona i szumiąca innym razem ożywiająca narracje zdecydowanym gestem. Najtrudniej spośród trójki muzyków ma niewątpliwie Majkowski, aby przebić się ponad głośniejsze instrumenty kolegów, jednak zdecydowanie więcej ma on do powiedzenia w wyciszonych fragmentach płyty, gdzie wybrzmiewa dronowymi, metalicznymi pomrukami i delirycznymi wibracjami.
Gdy z gęstej perkusyjnej ornamentacji rozlega się wiodąca melodia, muzyka tria wywołuje natychmiastową nostalgię za chicagowskim post-rockiem końcówki XX wieku. Powłóczyste tempa, kontemplacyjne melodie, lakoniczne szepty perkusji, i akcentujący, przybrudzony bas sprawiają że muzyka lewituje z wdziękiem sentymentalnej americany, która mogłaby znaleźć się wśród nagrań Gastr Del Sol, czy Town And Country. Doskonałym przykładem może być "Divider" gdzie lapidarny pomruk gitary rozlewa się w pogłosie, perkusja leniwie akcentuje takt, zaś pociągnięcie smykiem po strunach przywołuje klimat amerykańskiej wsi.
"Ask the dust" jest płytą, którą niełatwo oswoić. Odstręcza swoją metaliczną strukturą i oziębłością.
To duszna materia, zakurzona i mętna, która pomimo ciężaru potrafi być jednak eteryczna i hipnotyzująca. Każdy kolejny odsłuch pozwala czerpać co raz więcej satysfakcji z dźwiękowej lektury i odnajdywać w tej muzyce co raz więcej niuansów, które stanową niewątpliwe bogactwo tej płyty.
Lotto - "Ask the dust"
2014, Lado ABC
Lotto tworzy trójka uznanych na krajowej scenie instrumentalistów: Łukasz Rychlicki, Mike Majkowski i Paweł Szpura. Improwizacja to dla nich chleb powszedni, z namiętnością praktykowany w licznych jazzowych i około-jazzowych składach i projektach. Jednak skłonność do eksperymentowania i poszerzania pól dźwiękowej wypowiedzi, stawia ich często, w owych pobocznych projektach, jako kontrapunkt wynoszący kompozycje poza jazzowy idiom. Tyczy się to zwłaszcza Majkowskiego (bas) i Rychlickiego (gitara), którzy w unikalny sposób wykorzystują swoje instrumenty wydobywając z nich niekonwencjonalne palety odgłosów i hałasów.
"Ask the dust" to album, na którym mimo improwizowanej formuły, rządzi dyscyplina i logika, która prowadzi, oraz reguluje dialogi instrumentów, wyważa proporcje między nimi i studzi zapał do solowych popisów na rzecz kolektywnego grania. Momentami wręcz trudno uwierzyć, że nagrany materiał jest zrealizowany pod wpływem nagłego twórczego uniesienia trójki artystów. Rychlicki, Majkowski i Szpura grają tak jakby mieli dokładnie zaplanowany scenariusz i ze skupieniem go realizowali. W ich przypadku szał twórczy objawia się niesłychaną wrażliwością na wzajemne artykulacje, dopasowaniem brzmieniowym, świetną komunikacją i oglądem sytuacji. Pomimo, że pozwalają sobie na zaznaczenie swej indywidualności w partiach solówek, to i tak kładą nacisk na rozwijanie fabuły, za którą podąża słuchacz. Dyscyplina ta owocuje świetną dynamiką kompozycji, w których próżno szukać utraconych wątków, dźwiękowych mielizn, czy trafiania w ślepe zaułki narracji.
Muzycy Lotto wydobywają ze swych instrumentów chłodne, oschłe, drapieżne brzmienia, które w innej aranżacji mogłyby sprawdzić się w industrialnych estetykach. Siłą rzeczy najgłośniejszą i najbardziej wyrazistą jest sonorystyczna gitara Rychlickiego, krzesająca kawalkady sprzężeń i przesterów, które momentami przykrywają obecność pozostałych instrumentów. Dynamikę dyktuje perkusja, raz wyciszona i szumiąca innym razem ożywiająca narracje zdecydowanym gestem. Najtrudniej spośród trójki muzyków ma niewątpliwie Majkowski, aby przebić się ponad głośniejsze instrumenty kolegów, jednak zdecydowanie więcej ma on do powiedzenia w wyciszonych fragmentach płyty, gdzie wybrzmiewa dronowymi, metalicznymi pomrukami i delirycznymi wibracjami.
Gdy z gęstej perkusyjnej ornamentacji rozlega się wiodąca melodia, muzyka tria wywołuje natychmiastową nostalgię za chicagowskim post-rockiem końcówki XX wieku. Powłóczyste tempa, kontemplacyjne melodie, lakoniczne szepty perkusji, i akcentujący, przybrudzony bas sprawiają że muzyka lewituje z wdziękiem sentymentalnej americany, która mogłaby znaleźć się wśród nagrań Gastr Del Sol, czy Town And Country. Doskonałym przykładem może być "Divider" gdzie lapidarny pomruk gitary rozlewa się w pogłosie, perkusja leniwie akcentuje takt, zaś pociągnięcie smykiem po strunach przywołuje klimat amerykańskiej wsi.
"Ask the dust" jest płytą, którą niełatwo oswoić. Odstręcza swoją metaliczną strukturą i oziębłością.
To duszna materia, zakurzona i mętna, która pomimo ciężaru potrafi być jednak eteryczna i hipnotyzująca. Każdy kolejny odsłuch pozwala czerpać co raz więcej satysfakcji z dźwiękowej lektury i odnajdywać w tej muzyce co raz więcej niuansów, które stanową niewątpliwe bogactwo tej płyty.
Lotto - "Ask the dust"
2014, Lado ABC
piątek, 19 grudnia 2014
Zimowe Wiosny w jesiennej aurze / 19 Wiosen "Cinema natura"
"Nihil sub sole novum" cytuje Giordano Bruno Marcin Pryt w utworze otwierającym nową płytę 19 Wiosen. A jednak, od wydania w 2010 "Pożegnania ze światem" zarówno w składzie zespołu, jak i w jego brzmieniu nastąpiły zauważalne zmiany.
Niemal każda z płyt zespołu powstawała w unikalnym, niepowtarzalnym składzie, na "Cinema Natura" debiutantami w barwach 19 Wiosen są Łukasz Klaus (perkusja) i Piotr Andrzejewski (gitara). Ich obecność objawia się zdecydowanie twardszym i potężniejszym brzmieniem zespołu, oraz większą niż do tej pory prostotą w aranżach kompozycji. Dwie gitary (Andrzejewski i Gamel), bas (Adamiak), plus rockowa artykulacja Klausa, tworzą zgrany monolit, który zgrabnie przekuwa swój ciężar w przebojową narrację. Tu, tkwi paradoks albumu "Cinema natura", który mimo jazgoczących gitar jest niezwykle melodyjnym i ...tanecznym materiałem.
W hałaśliwym rozmachu 19 Wiosen nie trudno doszukać się muzycznej różnorodności, za którą odpowiedzialni są głównie autorzy większości kompozycji Grzegorz Fajngold i Aleksander Gemel. Oprócz oczywistej punkowej macierzy, uwydatnionej głównie zadziornością i charyzmą zespołu usłyszeć można imponującą, jak na gitarową estetykę rozpiętość stylistyczną. Rockowy ciężar ("Nihil Sub"), sabbathowe akordy ("National Geographic"), okazyjne shoegazowe sprzężenia, garażowy brud, rockandrollowy nerw, dance-punkowa dynamika ("Pulsacje i pompowanie", "Lakrymafaktura", "Solaris Urbino"), oraz elektroniczne wtręty Pawła Cieślaka, mieszają się na płycie jak w kalejdoskopie, jednak nie przeszkadzają w uzyskaniu brzmieniowej spójności. Taki rozmach gatunkowy nie powinien dziwić, kiedy weźmie się pod uwagę ilość składów jakie ogrywają muzycy 19 Wiosen.
Na "Cinema natura" etykieta barokowego grania odchodzi w niepamięć schowana za mocnymi i przysadzistymi rockowymi ewokacjami. Jednak, klasą samą dla siebie, wciąż pozostaje znakomity klawiszowiec Grzegorz Fajngold. Wycięte z "Cinema natura" jego solowe partie, mogłyby stać się fundamentem do powstania zupełnie nowego i szalenie eklektycznego materiału. Jego klawisze skrzą w tłach rozbuchaną artykulacją i rubasznym brzmieniem. Chwytliwe melodie i zaskakujące progresje akordów, wprowadzają mnóstwo świeżego powietrza, w nabuzowaną testosteronem fuzję gitarowego zgiełku. Fajngold tylnymi drzwiami wprowadza do muzyki 19 Wiosen motywy rodem ze spaghetti westernów, raveowe akordy ("Uspokój go"), zaś jego gra natchniona jest funkową aurą samego George'a Clintona. Muzyczna obecność Fagota jest nieoceniona dla zespołu i podobnie jak osobowość i, teksty Pryta, konstytuuje unikalny walor twórczości kapeli, nieosiągalny dla większości "około-punkowych" projektów.
W zjawiskowych tekstach Marcina Pryta surrealizm idzie pod rękę z naturalizmem. Dokumentalne notatki z łódzkich podwórek, ulic, restauracji, chińskich i euro barów; przejażdżek miejską komunikacją, ewoluują w narkotyczne fantasmagorie, kończąc się zazwyczaj barwną sofistyką. Jednak niezależnie od rodzaju odautorskiej wypowiedzi, słowa zostają podporządkowane emocjom, które spływają na słuchacza jak osobiste wspomnienia i projekcje.
Płycie brakuje nieco żeńskiego wokalu Anny Bursztyn, który niczym benzyna dolana do ognia, rozrywał deliryczne kompozycje kapeli na strzępy. Łza kręci się również, na nieobecność akustycznych tchnień instrumentów smyczkowych tworzących zaskakujące zwroty akcji i dysonanse. Tym razem jednak Pryt, Fajngold i spółka mają do zaoferowania nową jakość, opartą na prostszych kompozycjach, i przebojowym, tanecznym potencjale. Doskonałym ambasadorem tych zmian jest "Lakrymanufaktura" dynamiczna, melodyjna, butna, a w finale noisowa.
Być może fanatycy punkowego etosu będą narzekać i rozdzierać szaty, nad nowymi wiosnami, które swoimi kompozycjami jeszcze nigdy nie byli tak blisko obowiązujących i popularnych nurtów tanecznej muzyki gitarowej. Jednak jak wyżej wspomniałem, firma ta już zawsze będzie stanowić klasę samą w sobie, dopóki w tak brawurowej, artystycznej formie pozostawać będą jej dwa filary Pryt i Fajngold.
19 Wiosen - "Cinema natura"
2014, Antena Krzyku
Niemal każda z płyt zespołu powstawała w unikalnym, niepowtarzalnym składzie, na "Cinema Natura" debiutantami w barwach 19 Wiosen są Łukasz Klaus (perkusja) i Piotr Andrzejewski (gitara). Ich obecność objawia się zdecydowanie twardszym i potężniejszym brzmieniem zespołu, oraz większą niż do tej pory prostotą w aranżach kompozycji. Dwie gitary (Andrzejewski i Gamel), bas (Adamiak), plus rockowa artykulacja Klausa, tworzą zgrany monolit, który zgrabnie przekuwa swój ciężar w przebojową narrację. Tu, tkwi paradoks albumu "Cinema natura", który mimo jazgoczących gitar jest niezwykle melodyjnym i ...tanecznym materiałem.
W hałaśliwym rozmachu 19 Wiosen nie trudno doszukać się muzycznej różnorodności, za którą odpowiedzialni są głównie autorzy większości kompozycji Grzegorz Fajngold i Aleksander Gemel. Oprócz oczywistej punkowej macierzy, uwydatnionej głównie zadziornością i charyzmą zespołu usłyszeć można imponującą, jak na gitarową estetykę rozpiętość stylistyczną. Rockowy ciężar ("Nihil Sub"), sabbathowe akordy ("National Geographic"), okazyjne shoegazowe sprzężenia, garażowy brud, rockandrollowy nerw, dance-punkowa dynamika ("Pulsacje i pompowanie", "Lakrymafaktura", "Solaris Urbino"), oraz elektroniczne wtręty Pawła Cieślaka, mieszają się na płycie jak w kalejdoskopie, jednak nie przeszkadzają w uzyskaniu brzmieniowej spójności. Taki rozmach gatunkowy nie powinien dziwić, kiedy weźmie się pod uwagę ilość składów jakie ogrywają muzycy 19 Wiosen.
Na "Cinema natura" etykieta barokowego grania odchodzi w niepamięć schowana za mocnymi i przysadzistymi rockowymi ewokacjami. Jednak, klasą samą dla siebie, wciąż pozostaje znakomity klawiszowiec Grzegorz Fajngold. Wycięte z "Cinema natura" jego solowe partie, mogłyby stać się fundamentem do powstania zupełnie nowego i szalenie eklektycznego materiału. Jego klawisze skrzą w tłach rozbuchaną artykulacją i rubasznym brzmieniem. Chwytliwe melodie i zaskakujące progresje akordów, wprowadzają mnóstwo świeżego powietrza, w nabuzowaną testosteronem fuzję gitarowego zgiełku. Fajngold tylnymi drzwiami wprowadza do muzyki 19 Wiosen motywy rodem ze spaghetti westernów, raveowe akordy ("Uspokój go"), zaś jego gra natchniona jest funkową aurą samego George'a Clintona. Muzyczna obecność Fagota jest nieoceniona dla zespołu i podobnie jak osobowość i, teksty Pryta, konstytuuje unikalny walor twórczości kapeli, nieosiągalny dla większości "około-punkowych" projektów.
W zjawiskowych tekstach Marcina Pryta surrealizm idzie pod rękę z naturalizmem. Dokumentalne notatki z łódzkich podwórek, ulic, restauracji, chińskich i euro barów; przejażdżek miejską komunikacją, ewoluują w narkotyczne fantasmagorie, kończąc się zazwyczaj barwną sofistyką. Jednak niezależnie od rodzaju odautorskiej wypowiedzi, słowa zostają podporządkowane emocjom, które spływają na słuchacza jak osobiste wspomnienia i projekcje.
Płycie brakuje nieco żeńskiego wokalu Anny Bursztyn, który niczym benzyna dolana do ognia, rozrywał deliryczne kompozycje kapeli na strzępy. Łza kręci się również, na nieobecność akustycznych tchnień instrumentów smyczkowych tworzących zaskakujące zwroty akcji i dysonanse. Tym razem jednak Pryt, Fajngold i spółka mają do zaoferowania nową jakość, opartą na prostszych kompozycjach, i przebojowym, tanecznym potencjale. Doskonałym ambasadorem tych zmian jest "Lakrymanufaktura" dynamiczna, melodyjna, butna, a w finale noisowa.
Być może fanatycy punkowego etosu będą narzekać i rozdzierać szaty, nad nowymi wiosnami, które swoimi kompozycjami jeszcze nigdy nie byli tak blisko obowiązujących i popularnych nurtów tanecznej muzyki gitarowej. Jednak jak wyżej wspomniałem, firma ta już zawsze będzie stanowić klasę samą w sobie, dopóki w tak brawurowej, artystycznej formie pozostawać będą jej dwa filary Pryt i Fajngold.
19 Wiosen - "Cinema natura"
2014, Antena Krzyku
niedziela, 14 grudnia 2014
Alternatywna wiksa / Kucharczyk "Demon techno w okularach”
W Skoczowie ma swą siedzibę bank, w którym zamiast pieniędzy i kosztowności, lokat, czy weksli znajduje się skarbiec wypełniony dźwiękową materią. Walutą tego banku jest techno, zaś na fotelu prezesa zasiada Wojciech Kucharczyk - Demon techno w okularach; człowiek legenda, zszyty z pasji, determinacji, dystansu do sztuki i samego siebie, oraz zamiłowania do metrum 4/4.
W 2013 Kucharczyk rozpoczął realizację projektu Bank Account, którego ideą było nagrywanie każdego dnia jednego, nowego utworu. Mimo, iż koncept okazał się dość szybko ograniczający dla jego autora to „bankowe konto” zostało zasilone taką dozą pomysłów i gotowych już realizacji, że Kucharczyk do dziś skrzętnie korzysta z jego zasobów.
Jednym z kolejnych ujawnień artysty jest kaseta „Demon techno w okularach”, która pomimo tak malowniczego i sugestywnego tytułu należy do lżejszych i bardziej przystępnych z kolekcji Kucharczyka, odkąd zaczął on z wielkim animuszem eksplorować estetykę surowego, mechanicznego techno. Utwory, z których dwa zostały wcześniej opublikowane na epce „Pasy” (BDTA) oscylują wokół quasi houseowego klimatu, z rozmachem pompowanego energetyczną stopą. Ultra taneczne przeznaczenie „Demona” jest zdecydowanie bliższe klubowemu graniu, niż nawiązujące do industrialnych brzmień, wydane w tym roku „Best Fail Compilation” oraz „Les Chiffres” projektu Iron Noir (Kucharczyk – Dziedzic).
Choć muzyka Kucharczyka - utrzymana w żelaznej dyscyplinie techno-metrum, okuta mosiężnymi bitami, kostropatymi repetycjami i twardym tektonicznym pulsem - wciąż należy do elektronicznej wagi ciężkiej, to tym razem w kompozycjach pojawiają się przestrzenie, przez, które wpada powietrze niosące dyskretny urok letniego hedonizmu. Kucharczyk w swoim stylu intensyfikuje kompozycje, spiętrzając wszystkie elementy budujące pętle w potężną strzelistą kulminację. Brutalna i stale obecna stopa, ostre, wysokie rejestry i zimne segmenty metalicznych brzmień, ułożone w godzinny motoryczny set permanentnie stymulują układ nerwowy słuchacza. Jednak na „Demonie” pojawiają się niespodzianie fragmenty zaskakujące swoją zwiewnością („PONOSON AND NOTHING INSTRUMENTAL”), oraz takie gdzie w sąsiedztwie ciasno ułożonych glitchowych paternów, napięcie zostaje przełamane klawiszowym, kosmicznym pasażem, czy tropikalną marimbą („EXIBITY MARIMBOX”).
Kaseta Wojtka Kucharczyka to wysokooktanowa, alternatywna wiksa, będąca świetną ilustracją bon motu tegoż muzyka „do techno się kurde nie siedzi”. Dzięki naruszeniu tektonicznego monolitu, Mikowego brzmienia udało się wtłoczyć w masywną strukturę odrobinę ożywczego powietrza, dzięki czemu „Demon techno w okularach” przygodnemu słuchaczowi nie będzie wcale straszny.
KUCHARCZYK "Demon techno w okularach”
2014, Mik Musik
W 2013 Kucharczyk rozpoczął realizację projektu Bank Account, którego ideą było nagrywanie każdego dnia jednego, nowego utworu. Mimo, iż koncept okazał się dość szybko ograniczający dla jego autora to „bankowe konto” zostało zasilone taką dozą pomysłów i gotowych już realizacji, że Kucharczyk do dziś skrzętnie korzysta z jego zasobów.
Jednym z kolejnych ujawnień artysty jest kaseta „Demon techno w okularach”, która pomimo tak malowniczego i sugestywnego tytułu należy do lżejszych i bardziej przystępnych z kolekcji Kucharczyka, odkąd zaczął on z wielkim animuszem eksplorować estetykę surowego, mechanicznego techno. Utwory, z których dwa zostały wcześniej opublikowane na epce „Pasy” (BDTA) oscylują wokół quasi houseowego klimatu, z rozmachem pompowanego energetyczną stopą. Ultra taneczne przeznaczenie „Demona” jest zdecydowanie bliższe klubowemu graniu, niż nawiązujące do industrialnych brzmień, wydane w tym roku „Best Fail Compilation” oraz „Les Chiffres” projektu Iron Noir (Kucharczyk – Dziedzic).
Choć muzyka Kucharczyka - utrzymana w żelaznej dyscyplinie techno-metrum, okuta mosiężnymi bitami, kostropatymi repetycjami i twardym tektonicznym pulsem - wciąż należy do elektronicznej wagi ciężkiej, to tym razem w kompozycjach pojawiają się przestrzenie, przez, które wpada powietrze niosące dyskretny urok letniego hedonizmu. Kucharczyk w swoim stylu intensyfikuje kompozycje, spiętrzając wszystkie elementy budujące pętle w potężną strzelistą kulminację. Brutalna i stale obecna stopa, ostre, wysokie rejestry i zimne segmenty metalicznych brzmień, ułożone w godzinny motoryczny set permanentnie stymulują układ nerwowy słuchacza. Jednak na „Demonie” pojawiają się niespodzianie fragmenty zaskakujące swoją zwiewnością („PONOSON AND NOTHING INSTRUMENTAL”), oraz takie gdzie w sąsiedztwie ciasno ułożonych glitchowych paternów, napięcie zostaje przełamane klawiszowym, kosmicznym pasażem, czy tropikalną marimbą („EXIBITY MARIMBOX”).
Kaseta Wojtka Kucharczyka to wysokooktanowa, alternatywna wiksa, będąca świetną ilustracją bon motu tegoż muzyka „do techno się kurde nie siedzi”. Dzięki naruszeniu tektonicznego monolitu, Mikowego brzmienia udało się wtłoczyć w masywną strukturę odrobinę ożywczego powietrza, dzięki czemu „Demon techno w okularach” przygodnemu słuchaczowi nie będzie wcale straszny.
KUCHARCZYK "Demon techno w okularach”
2014, Mik Musik
środa, 10 grudnia 2014
Zakazane melodie / K. "No Longer Trust These Eyes Of Mine"
Jeśli ubiegłoroczny album "Lord said Go to the Devil" (BDTA), łódzkiego producenta ambientowej elektroniki, ukrywającego się pod kryptonimem K, był materiałem obiecującym i rokującym progres muzycznej formy, to "No Longer Trust These Eyes Of Mine" (Jasień) tą obietnicę spełnia z nawiązką. Przed państwem jedna z najlepszych dark ambientowych produkcji AD 2014.
Jeśli wziąć pod uwagę, dość ascetyczną formalnie estetykę ambientowych nagrań, to kluczem do artystycznego sukcesu wydaje się być zarówno dobór wpadających w ucho i intrygujących umysł brzmień, jak i umiejętność budowania atmosfery spektaklu, dawkowanie emocji, oraz gra suspensem. Wiele wskazuje na to, że premierowy album K. jest zaskakująco udany we wszystkich tych aspektach. To, że łodzianin nie ma ambicji uczynić jakiejkolwiek gatunkowej rewolucji, wpływa tylko korzystnie na jego muzykę."No Longer Trust These Eyes Of Mine" to klasyczny dark ambient o solidnej głębi, intrygującej melodyce i z odpowiednim dla tej estetyki mrocznym klimatem.
Pomimo, że na pierwszy rzut ucha muzyka K. wydaje się monotonna i jednostajna, już po kilku chwilach dostrzegamy prawdziwą różnorodność ambientowych brzmień i technik budujących ten hipnotyczny spektakl. Snujące się, proste i rozciągnięte w czasie fragmenty melodii, podskórny trans, znakomite, choć subtelnie budowane kulminacje, głuche industrialne pogłosy, oraz oszczędne, acz dodające klimatu elektroniczne detale, zostały zaplanowane w znakomitych proporcjach i z wysublimowanym ambientowym smakiem. K. unika gwałtowności ekstremalnych środków wyrazu, czy hałaśliwych momentów, snując zwięzłą, linearną fabułę. Kolejne utwory dryfują nieśpiesznie, pobudzane długimi wstęgami dronów, którym towarzyszą metaliczne pogłosy, lakoniczne akordy i odgłosy idiofonów, stanowiące brzmieniowy fundament płyty. W drugich planach odzywają się dopełniające syrenie zaśpiewy i prepary żywych instrumentów, choć mogą to być równie dobrze muzyczne omamy wywołane hipnotycznym tripem w jaki zabiera nas K. W kilku fragmentach producent poszerza ambientową estetykę o dubowe naleciałości (IV) ujawniające się pod postacią punktujących chordów i obfitego pogłosu.
Mimo iż ambient wydaje się gatunkiem stosunkowo łatwym w procesie produkcji i bazującym przede wszystkim na atmosferze, to rzadko można się spotkać z tak znakomitym jego wydaniem. Tajemnica uroku "No Longer Trust These Eyes Of Mine" tkwi we wrażliwości z jaką K. traktuje melodyjność nagrania, rozwijając leniwe wątki w oniryczne pasaże.
"No Longer Trust These Eyes Of Mine" została nagrana zgodnie z rytmem natury. Jej puls tożsamy jest zarówno z falowaniem spokojnego morza, jak i z oddechem zasypiającego człowieka. W moim postrzeganiu muzyki, dość często zdarza się, że podporządkowane właśnie takiemu wewnętrznemu rytmowi kompozycje, momentalnie hipnotyzują mnie i wciągają w swą senną fabułą utrzymując na granicy jawy i snu.
Jestem pod dużym wrażeniem, jak skromnymi środkami można było nagrać tak natchnioną i zjawiskową płytę. W mojej prywatnej klasyfikacji "No Longer Trust These Eyes Of Mine" zupełnie nienachalnie i nie na wyrost awansuje zarówno do grona najciekawszych polskich wydawnictw 2014, jak i do najlepszych rodzimych produkcji ambientowych ever.
K - "No Longer Trust These Eyes Of Mine"
2014, Jasień
Jeśli wziąć pod uwagę, dość ascetyczną formalnie estetykę ambientowych nagrań, to kluczem do artystycznego sukcesu wydaje się być zarówno dobór wpadających w ucho i intrygujących umysł brzmień, jak i umiejętność budowania atmosfery spektaklu, dawkowanie emocji, oraz gra suspensem. Wiele wskazuje na to, że premierowy album K. jest zaskakująco udany we wszystkich tych aspektach. To, że łodzianin nie ma ambicji uczynić jakiejkolwiek gatunkowej rewolucji, wpływa tylko korzystnie na jego muzykę."No Longer Trust These Eyes Of Mine" to klasyczny dark ambient o solidnej głębi, intrygującej melodyce i z odpowiednim dla tej estetyki mrocznym klimatem.
Pomimo, że na pierwszy rzut ucha muzyka K. wydaje się monotonna i jednostajna, już po kilku chwilach dostrzegamy prawdziwą różnorodność ambientowych brzmień i technik budujących ten hipnotyczny spektakl. Snujące się, proste i rozciągnięte w czasie fragmenty melodii, podskórny trans, znakomite, choć subtelnie budowane kulminacje, głuche industrialne pogłosy, oraz oszczędne, acz dodające klimatu elektroniczne detale, zostały zaplanowane w znakomitych proporcjach i z wysublimowanym ambientowym smakiem. K. unika gwałtowności ekstremalnych środków wyrazu, czy hałaśliwych momentów, snując zwięzłą, linearną fabułę. Kolejne utwory dryfują nieśpiesznie, pobudzane długimi wstęgami dronów, którym towarzyszą metaliczne pogłosy, lakoniczne akordy i odgłosy idiofonów, stanowiące brzmieniowy fundament płyty. W drugich planach odzywają się dopełniające syrenie zaśpiewy i prepary żywych instrumentów, choć mogą to być równie dobrze muzyczne omamy wywołane hipnotycznym tripem w jaki zabiera nas K. W kilku fragmentach producent poszerza ambientową estetykę o dubowe naleciałości (IV) ujawniające się pod postacią punktujących chordów i obfitego pogłosu.
Mimo iż ambient wydaje się gatunkiem stosunkowo łatwym w procesie produkcji i bazującym przede wszystkim na atmosferze, to rzadko można się spotkać z tak znakomitym jego wydaniem. Tajemnica uroku "No Longer Trust These Eyes Of Mine" tkwi we wrażliwości z jaką K. traktuje melodyjność nagrania, rozwijając leniwe wątki w oniryczne pasaże.
"No Longer Trust These Eyes Of Mine" została nagrana zgodnie z rytmem natury. Jej puls tożsamy jest zarówno z falowaniem spokojnego morza, jak i z oddechem zasypiającego człowieka. W moim postrzeganiu muzyki, dość często zdarza się, że podporządkowane właśnie takiemu wewnętrznemu rytmowi kompozycje, momentalnie hipnotyzują mnie i wciągają w swą senną fabułą utrzymując na granicy jawy i snu.
Jestem pod dużym wrażeniem, jak skromnymi środkami można było nagrać tak natchnioną i zjawiskową płytę. W mojej prywatnej klasyfikacji "No Longer Trust These Eyes Of Mine" zupełnie nienachalnie i nie na wyrost awansuje zarówno do grona najciekawszych polskich wydawnictw 2014, jak i do najlepszych rodzimych produkcji ambientowych ever.
K - "No Longer Trust These Eyes Of Mine"
2014, Jasień
wtorek, 9 grudnia 2014
Rozdwojenie jaźni / Michał Przerwa-Tetmajer "Doktor filozofii"
Jako, że na łamach mojego bloga preferuję dekonstrukcje, eksperyment i awangardę, rzadko sięgając do form czystych i tradycyjnych, w niemałą konsternację wprawiła mnie, prośba Michała Przerwy-Tetmajera o zrecenzowanie jego płyty"Doktor filozofii", zwłaszcza, że jej adresatami będą raczej muzyczni konserwatyści, melomani jazzu i bluesa, a także redaktor Kydryński. Mówiąc z góry, album nie trafia w moje estetyczne gusta, choć należy mu się również uznanie. Aby w pełni wyrazić moją opinię, muszę wcielić się w postać Dr. Jekyll'a i Mr. Hyde'a.
Michał Przerwa-Tetmajer do nagrania "Doktora filozofii" zaprosił trójkę instrumentalistów młodego pokolenia: kontrabasistę Michała Jarosa, pianistę Jana Smoczyńskiego i perkusistę Huberta Zemlera. Wespół nagrali album zaskakująco dojrzały i absolutnie klasyczny. Świadczyć o tym mogą, choćby pojawiające się w recenzjach i komentarzach porównania do Patha Metheny'ego (brrr), czy do Milesa Davisa. Faktem jest, że z "Doktora filozofii" uderza olbrzymi szacunek czwórki instrumentalistów do kompozycji, aranżacji i brzmienia. Utwory zostały gęsto nasycone instrumentalnymi frazami i ubarwione wielowątkowymi melodyjnymi pasażami, z których wydziera melancholia i sentymentalizm. Cała płyta posiada bardzo zwięzłą budowę i dramaturgię, dlatego próżno doszukiwać się choćby jednej zbędnej nuty w doskonale przemyślanych i zakomponowanych kompozycjach.
Lubię leniwy nastrój "Doktora filozofii", jego ospałość, nieśpieszność, panowanie nad materiałem. Imponuje mi również odważny gest muzyków, którzy po profesorsku oddali honory przede wszystkim melodii i jej aranżacji, zwracając się całkowicie w stronę tradycyjnego jazzu. Jest to płyta nagrana w starym stylu, rzadko spotykanym wśród równie młodych wykonawców. To skuteczna antyteza dekonstrukcji, improwizacji i free. Jazzowy podręcznik, do którego mogą odnosić się i dowolnie go wypaczać awangardziści i kontestatorzy. Świetny warsztat muzyków sprawił, że zamiast patynować swoją muzykę producenckimi zabiegami, instrumentaliści odegrali klasyczny klimat mainstreamowego jazzu lat 80tych.
Poniekąd, onieśmiela mnie również ta płyta. Została bowiem nagrana w całkowitej opozycji do czasu i tendencji w muzyce i kulturze. Jest aż nazbyt elegancka, klarowna, zbyt pięknie brzmiąca, uporządkowana i pełna instrumentalnej ogłady. Urzekająca, choć demode.
Jednak Mr. Hyde, który doprasza się głosu twierdzi, że te wszystkie powyższe słowa zostały napisane tylko po to aby zawoalować fakt, że "Doktor filozofii" jest interesujący jak stara piwniczna pajęczyna. Słuchając poczynań Tetmajera i spółki, wciąż pobrzmiewa mi z tyłu głowy kultowy tekst Tymona Tymańskiego z "P.o.l.o.v.i.r.u.s.a." - "mój dżez dziś znów zionie czosnkiem, wódą i kiełbasą, twój dżez nie ma jaj i trochę brak mu łupieżu". Jazz kwartetu może i nie zalatuje przetrawionym garmażem (choć swoimi muzycznymi inspiracjami poniekąd się do niego odwołuje) i nie ma łupieżu, wszakże grają go młodzi, piękni i inteligentni warszawiacy, ale co do tego, że brak w nim jaj nie mam żadnych wątpliwości.
Jazz to nie jest domena grzecznych chłopców, dlatego nie kokietują mnie najświetniejsze wykonania i kunsztowne aranże, jeśli nie czuję w nich charyzmy i pasji. Obcując z muzyką kwartetu Tetmajera, mam nieodparte wrażenie obcowania z muzyką kompletnie niezobowiązującą, salonową, idealną jako akompaniament biznesowych rautów. Dystyngowana forma, zdystansowana do słuchacza, pławi się bujnymi, inteligentnymi, lecz najzwyczajniej nudnymi aranżacjami. Emocje, jeśli takowe zostały włożone w nagranie tej płyty, absolutnie mi się nie udzielają. Pomimo iż jestem w pełni świadomy, że umiejętności kompozytorskie, talent do układania melodii, czy umiejętności czysto techniczne w posługiwaniu się instrumentami Tetmajera i jego składu, są może i nawet o kilka klas wyższe od zachwalanych na łamach tego bloga projektów (nie tylko jazzowych), to i tak wolę zdewastowane brzmienie, tępą furię i żywioł profanów z Retarders Trio, niż najlepiej zagraną i brzmiącą muzykę jaka dobiega z "Doktora filozofii". Czuję się rozczarowany, kiedy muzycy tak biegli w nutach, muzycznie osłuchani, a przede wszystkim ograni, w wielu składach i estetykach serwują słuchaczom najbardziej kotleciarskie motywy. Przykładem niech będzie "Pokój przejściowy", gdzie wyjątkowo intrygujący jak na tę płytę, motyw otwierający kompozycje, jest natychmiast zbałamucony banalnym fortepianowym lejtmotywem, irytująco zawłaszczającym przestrzeń utworu. Może to świadczyć o tym, że muzycy mają kłopot z budowaniem suspensu i podejmują złe decyzje kompozytorskie, eksploatując co bardziej sztampowe wątki.
Zdaję sobie sprawę, że "Tetmajer wraca do jazzowych korzeni." a „Doktor filozofii” prezentuje gitarzystę w czystej postaci, pozbawionego elektroniki i efektów, eksperymentującego z melodią, formą i tradycją.". Sęk w tym, że ów klasyczną konwencję kwartet sprowadza do rangi jedynie dobrze zagranego muzaka. Kto bowiem powiedział, że wierność tradycji musi być tak spowszedniała jak sama tradycja.
Na "Doktora filozofii" można spoglądać zarówno z perspektywy Dr. Jekyll'a, jak i Mr. Hyde'a. Ja jestem rozdarty między obojgiem. Doceniam wkład twórczy Michała Przerwy-Tetmajera, ale nie jestem w stanie zaakceptować braku spontaniczności (co niestety jest też domeną Jazzpospolitej - jego macierzystej formacji) i braku pomysłu na to jak potraktować tradycję w sposób ożywczy i oddzielić ją od ciężaru klasycznych gestów. Wolę zatem traktować "Doktora filozofii" jako muzyczny kaprys i formę szlifowania, już i tak świetnego warsztatu.
MICHAŁ PRZERWA-TETMAJER "Doktor filozofii"
2014, wydanie własne
Michał Przerwa-Tetmajer do nagrania "Doktora filozofii" zaprosił trójkę instrumentalistów młodego pokolenia: kontrabasistę Michała Jarosa, pianistę Jana Smoczyńskiego i perkusistę Huberta Zemlera. Wespół nagrali album zaskakująco dojrzały i absolutnie klasyczny. Świadczyć o tym mogą, choćby pojawiające się w recenzjach i komentarzach porównania do Patha Metheny'ego (brrr), czy do Milesa Davisa. Faktem jest, że z "Doktora filozofii" uderza olbrzymi szacunek czwórki instrumentalistów do kompozycji, aranżacji i brzmienia. Utwory zostały gęsto nasycone instrumentalnymi frazami i ubarwione wielowątkowymi melodyjnymi pasażami, z których wydziera melancholia i sentymentalizm. Cała płyta posiada bardzo zwięzłą budowę i dramaturgię, dlatego próżno doszukiwać się choćby jednej zbędnej nuty w doskonale przemyślanych i zakomponowanych kompozycjach.
Lubię leniwy nastrój "Doktora filozofii", jego ospałość, nieśpieszność, panowanie nad materiałem. Imponuje mi również odważny gest muzyków, którzy po profesorsku oddali honory przede wszystkim melodii i jej aranżacji, zwracając się całkowicie w stronę tradycyjnego jazzu. Jest to płyta nagrana w starym stylu, rzadko spotykanym wśród równie młodych wykonawców. To skuteczna antyteza dekonstrukcji, improwizacji i free. Jazzowy podręcznik, do którego mogą odnosić się i dowolnie go wypaczać awangardziści i kontestatorzy. Świetny warsztat muzyków sprawił, że zamiast patynować swoją muzykę producenckimi zabiegami, instrumentaliści odegrali klasyczny klimat mainstreamowego jazzu lat 80tych.
Poniekąd, onieśmiela mnie również ta płyta. Została bowiem nagrana w całkowitej opozycji do czasu i tendencji w muzyce i kulturze. Jest aż nazbyt elegancka, klarowna, zbyt pięknie brzmiąca, uporządkowana i pełna instrumentalnej ogłady. Urzekająca, choć demode.
Jednak Mr. Hyde, który doprasza się głosu twierdzi, że te wszystkie powyższe słowa zostały napisane tylko po to aby zawoalować fakt, że "Doktor filozofii" jest interesujący jak stara piwniczna pajęczyna. Słuchając poczynań Tetmajera i spółki, wciąż pobrzmiewa mi z tyłu głowy kultowy tekst Tymona Tymańskiego z "P.o.l.o.v.i.r.u.s.a." - "mój dżez dziś znów zionie czosnkiem, wódą i kiełbasą, twój dżez nie ma jaj i trochę brak mu łupieżu". Jazz kwartetu może i nie zalatuje przetrawionym garmażem (choć swoimi muzycznymi inspiracjami poniekąd się do niego odwołuje) i nie ma łupieżu, wszakże grają go młodzi, piękni i inteligentni warszawiacy, ale co do tego, że brak w nim jaj nie mam żadnych wątpliwości.
Jazz to nie jest domena grzecznych chłopców, dlatego nie kokietują mnie najświetniejsze wykonania i kunsztowne aranże, jeśli nie czuję w nich charyzmy i pasji. Obcując z muzyką kwartetu Tetmajera, mam nieodparte wrażenie obcowania z muzyką kompletnie niezobowiązującą, salonową, idealną jako akompaniament biznesowych rautów. Dystyngowana forma, zdystansowana do słuchacza, pławi się bujnymi, inteligentnymi, lecz najzwyczajniej nudnymi aranżacjami. Emocje, jeśli takowe zostały włożone w nagranie tej płyty, absolutnie mi się nie udzielają. Pomimo iż jestem w pełni świadomy, że umiejętności kompozytorskie, talent do układania melodii, czy umiejętności czysto techniczne w posługiwaniu się instrumentami Tetmajera i jego składu, są może i nawet o kilka klas wyższe od zachwalanych na łamach tego bloga projektów (nie tylko jazzowych), to i tak wolę zdewastowane brzmienie, tępą furię i żywioł profanów z Retarders Trio, niż najlepiej zagraną i brzmiącą muzykę jaka dobiega z "Doktora filozofii". Czuję się rozczarowany, kiedy muzycy tak biegli w nutach, muzycznie osłuchani, a przede wszystkim ograni, w wielu składach i estetykach serwują słuchaczom najbardziej kotleciarskie motywy. Przykładem niech będzie "Pokój przejściowy", gdzie wyjątkowo intrygujący jak na tę płytę, motyw otwierający kompozycje, jest natychmiast zbałamucony banalnym fortepianowym lejtmotywem, irytująco zawłaszczającym przestrzeń utworu. Może to świadczyć o tym, że muzycy mają kłopot z budowaniem suspensu i podejmują złe decyzje kompozytorskie, eksploatując co bardziej sztampowe wątki.
Zdaję sobie sprawę, że "Tetmajer wraca do jazzowych korzeni." a „Doktor filozofii” prezentuje gitarzystę w czystej postaci, pozbawionego elektroniki i efektów, eksperymentującego z melodią, formą i tradycją.". Sęk w tym, że ów klasyczną konwencję kwartet sprowadza do rangi jedynie dobrze zagranego muzaka. Kto bowiem powiedział, że wierność tradycji musi być tak spowszedniała jak sama tradycja.
Na "Doktora filozofii" można spoglądać zarówno z perspektywy Dr. Jekyll'a, jak i Mr. Hyde'a. Ja jestem rozdarty między obojgiem. Doceniam wkład twórczy Michała Przerwy-Tetmajera, ale nie jestem w stanie zaakceptować braku spontaniczności (co niestety jest też domeną Jazzpospolitej - jego macierzystej formacji) i braku pomysłu na to jak potraktować tradycję w sposób ożywczy i oddzielić ją od ciężaru klasycznych gestów. Wolę zatem traktować "Doktora filozofii" jako muzyczny kaprys i formę szlifowania, już i tak świetnego warsztatu.
MICHAŁ PRZERWA-TETMAJER "Doktor filozofii"
2014, wydanie własne
piątek, 5 grudnia 2014
Ulotne pieszczoty / Motion Sickness Of Time Travel „Alpha Piscium
Mięsiste, basowe brzmienie syntezatora, pofalowane oscylatorem lfo. Soczysty, analogowy fluid, z wolna przybierający kształt melodii. Urokliwej i oszczędnej. Zaledwie kilka nut, muśnięcie klawiszy. A później plątanina wyziewów, mglistych szumów i widmowych barw. Tak brzmi „The Blossom” - w niezwykle urzekający sposób inaugurujący nowy materiał Motion Sickness Of Time Travel. Ta czterominutowa miniatura, ubrana w kosmiczne dźwięki wyraża całe ciepło i magię analogowego brzmienia. I choć nic po tej estetycznej pieszczocie nie zabrzmi dalej, aż tak ulotnie, naturalnie, a jednocześnie tak uwodzicielsko, to czuła obietnica zawarta w otwarciu rozlewa się swym czarem nad całym albumem „Alpha Piscium”.
Pięcioletnie doświadczenie w pracy z analogową syntezą, Rachel Evans zamyka tym razem w trzech kwadransach taśmy magnetofonowej „Alpha Piscium”, która jak w soczewce skupia wielowątkowe poszukiwania artystki. Spektralne, dryfujące krajobrazy, piskliwe, amorficzne tekstury, szumy, ściany hałasu, drony oraz kruche, skromnie skrojone melodie mają jeden wspólny dla całej dyskografii MSOTT mianownik. Jest nim analogowe źródło dźwięku.
Oniryczna poetyka „Alpha Piscium” została oparta zaledwie na kilku muzycznych gestach. Operując plamą, szumem, pulsacją Evans eksponuje organiczne brzmienie pełne natchnionej i niewinnej odświętności. Kolejne po „The Blossom” kompozycje są dla fetyszystów analogowych brzmień jak smakowity deser po wykwintnym daniu głównym i niemal w demonstracyjnej formie przytaczają możliwości techniczne syntezatora. Bulgoczące, świszczące, wyjące, warczące, dronujące, pulsujące, piejące ośmiobitowym trelem, a wreszcie swobodnie rozlewające się plamą, czy łagodnym echem, lub dalej przechodzące w szumiącą mgłę analogi stanowią doskonałe remedium na dyktaturę cyfrowych, stechnicyzowanych dźwięków. W tej niezwykłej atmosferze jedynie widmowy głos Amerykanki snujący się na granicy słyszalności wydaje się idealnym dopełnieniem.
„Alpha Piscium” jest kompilacją najciekawszych momentów z dyskografii MSOTT. Nie ma tu miejsca na rozwlekłe kilkudziesięciominutowe kompozycje, leniwe suity, czy statyczne drony. Kaseta, pomimo ambientowego, onirycznego nastroju, pozostaje zwarta niczym kolekcja singli, urzekając mnogością dźwiękowych faktur, barwą brzmień, celnością melodyjnej puenty oraz różnorodnością analogowej aranżacji.
MOTION SICKNESS OF TIME TRAVEL – „Alpha Pisicium”
2014, Hooker Vision
Pięcioletnie doświadczenie w pracy z analogową syntezą, Rachel Evans zamyka tym razem w trzech kwadransach taśmy magnetofonowej „Alpha Piscium”, która jak w soczewce skupia wielowątkowe poszukiwania artystki. Spektralne, dryfujące krajobrazy, piskliwe, amorficzne tekstury, szumy, ściany hałasu, drony oraz kruche, skromnie skrojone melodie mają jeden wspólny dla całej dyskografii MSOTT mianownik. Jest nim analogowe źródło dźwięku.
Oniryczna poetyka „Alpha Piscium” została oparta zaledwie na kilku muzycznych gestach. Operując plamą, szumem, pulsacją Evans eksponuje organiczne brzmienie pełne natchnionej i niewinnej odświętności. Kolejne po „The Blossom” kompozycje są dla fetyszystów analogowych brzmień jak smakowity deser po wykwintnym daniu głównym i niemal w demonstracyjnej formie przytaczają możliwości techniczne syntezatora. Bulgoczące, świszczące, wyjące, warczące, dronujące, pulsujące, piejące ośmiobitowym trelem, a wreszcie swobodnie rozlewające się plamą, czy łagodnym echem, lub dalej przechodzące w szumiącą mgłę analogi stanowią doskonałe remedium na dyktaturę cyfrowych, stechnicyzowanych dźwięków. W tej niezwykłej atmosferze jedynie widmowy głos Amerykanki snujący się na granicy słyszalności wydaje się idealnym dopełnieniem.
„Alpha Piscium” jest kompilacją najciekawszych momentów z dyskografii MSOTT. Nie ma tu miejsca na rozwlekłe kilkudziesięciominutowe kompozycje, leniwe suity, czy statyczne drony. Kaseta, pomimo ambientowego, onirycznego nastroju, pozostaje zwarta niczym kolekcja singli, urzekając mnogością dźwiękowych faktur, barwą brzmień, celnością melodyjnej puenty oraz różnorodnością analogowej aranżacji.
MOTION SICKNESS OF TIME TRAVEL – „Alpha Pisicium”
2014, Hooker Vision
środa, 3 grudnia 2014
Hałas kontra bas / 3FoNIA (Jacek Mazurkiewicz solo) "Chosen Poems"
Czy patrząc na jadącego rowerem jegomościa z okładki 3FoNI, tak wyobrażacie sobie muzyka supportującego Swans?
Jakże głęboko w pole może wyprowadzić postronnego fana jazzu okładka najnowszej płyty 3FoNIA - solowego projektu Jacka Mazurkiewicza. Zdobiąca rewers fotografia, przedstawia sielankowy obraz, przemieszczającego się na hipsterskim składaku, rowerowego wagabundę, trzymającego pod pachą wielkie cielsko kontrabasu. W tle majaczy landszaft, niczym wycięty z oferty biura podróży, w rzeczywistości jednak przedstawiający widok na górzysto-lesistą otulinę Gdyni. Wszystko to zalane mocnym słońcem i potraktowane instagramowym filtrem. Tak mogłaby wyglądać okładka płyty Kayah, Dawida Podsiadło, a może nawet Wojtka Mazolewskiego. Kto połasi się na tą płytę kierując się wyłącznie nastrojem okładki (a sytuacja taka może się zdarzyć choćby przy świątecznych zakupach, kiedy to rzesza muzycznych dyletantów, próbuje sprawić przyjemność dawno nie widzianym wujkom, kuzynom, rodzicom, czy przyjaciołom) tego z pewnością czeka muzyczny szok, bowiem cała muzyczna zawartość albumu jest brutalnym zaprzeczeniem sielskiej widokówki z okładki. Czy autor próbował wpuścić potencjalnych słuchaczy w przysłowiowe "maliny" znajdując metodę na przymuszenie ich do lektury muzyki wymagającej i eksperymentalnej. Jeśli tak, to nie przewidział chyba, że jest to broń obosieczna, a radosna fotografia raczej nie zachęci ortodoksyjnego fana sonorystyki i improwizacji do zbadania zawartości płyty. Przyznam, że do póki nie usłyszałem pierwszych dźwięków dochodzących z albumu "Chosen Poems" spodziewałem się w najlepszym razie jakiś folkowych inspiracji, lub niezobowiązującej pop-jazzowej lektury. Na szczęście, album Mazurkiewicza z miejsca zafrapował mnie odważnym dźwiękowym eksperymentem, będącym popisem dekonstrukcji i preparacji.
Królem jest tutaj kontrabas, poddany akustycznej i elektronicznej obróbce szerokim zestawem sonorystycznych gestów, oraz efektów, zniekształcających jego klasyczne brzmienie. Mazurkiewicz sięga do samych bebechów wielkogabarytowego instrumentu, aby wyłuskać z niego panoptikum brzmień zazwyczaj skrywanych i ustanowić je źródłem hałasu. Wydobywając z kontrabasu jazgoczące, rezonujące odgłosy, multiplikowane następnie i zniekształcane szerokim zastosowaniem efektów, tworzy przeciągłe chropowate faktury, które stają się zarzewiem noisowych kulminacji i napięć. Nie waha się użyć również bardziej analogowych sposobów deformacji, stosując wszelkiej maści pałeczki i wykorzystując kontrabas jako instrument perkusyjny, wydobywając z niego suche drewniane odgłosy. Sięga także po kamerton jako ujście delirycznego brzmienia kontrabasu, tworząc tym sposobem zjawiskowe plamy i drony snujące się pośród drapieżnych ekspresji. Eksperymentalne potraktowanie instrumentu, powoduje pozbawienie go tradycyjnych artykulacji, oraz palety brzmień. W tym przypadku dochodzi do całkowitej rezygnacji z dynamicznych funkcji kontrabasu, a także o pozbawienie rezonujących strun tak charakterystycznej basowej głębi. Skupiony na budowaniu surowych faktur, muzyk rzadko pozwala wybrzmieć instrumentowi, tłumiąc wibracje zaciśniętą na gryfie dłonią.
Kontrabasowa ekspresja Mazurkiewicza i jego biegłość w posługiwaniu się szerokim wachlarzem środków dekonstrukcyjnych, bliska jest elektroakustycznym preparacjom Johannesa Frisch'a z Kammerflimmer Kollektief, którego eksperymenty mogliśmy w tym roku podziwiać na znakomitej płycie "Which head you're danceing in?". Obaj z jednakowym zacięciem eksponują nieograniczone pomysły na wydobycie z kontrabasu nietuzinkowych brzmień, czyniąc z niego instrument zadziorny, przenikliwy i pierwszoplanowy.
Oparte na sonorystycznych deformacjach kompozycje "Chosen Poems", choć obfitują całą gamą zaskakujących dźwiękowych posunięć, wyrażonych w oryginalnej formie, na dłuższą metę zawodzą dramaturgicznie, przez co eksperyment Mazurkiewicza przy całej atrakcyjności brzmieniowej wydaje się zbyt powierzchowny. Jakkolwiek kulminacje są doprawdy potężne i srogie (w końcu doprowadziły muzyka do dzielenia sceny z Michaelem Girą na polskim przystanku trasy Swans), tak zostają niezbyt ciekawie spuentowane. Przy całej przenikliwości konceptu, można być nieco rozczarowanym dość oczywistymi wybrzmieniami kolejnych utworów. Brakuje tu kontrastów, mocniejszych narracyjnych akcentów i przede wszystkim finału na miarę tego przedsięwzięcia.
"Chosen Poems" to udany eksperyment ukazania kontrabasu jako instrumentu ekstremalnego, budującego solidne ściany hałasu i brzmieniowe spiętrzenia. Wypowiedź Mazurkiewicza jest antytezą jazzowej artykulacji i jednocześnie frapującą interpretacją muzyki elektroakustycznej i noisowej. Deformacja oparta na zaskakujących technikach preparacji dysponuje siłą przebicia, która jako support w konfrontacji z orgiastyczną ekspresją Swans nie musi być wcale skazana na porażkę.
3FoNIA (Jacek Mazurkiewicz solo) - "Chosen Poems"
2014, Multikulti
Jakże głęboko w pole może wyprowadzić postronnego fana jazzu okładka najnowszej płyty 3FoNIA - solowego projektu Jacka Mazurkiewicza. Zdobiąca rewers fotografia, przedstawia sielankowy obraz, przemieszczającego się na hipsterskim składaku, rowerowego wagabundę, trzymającego pod pachą wielkie cielsko kontrabasu. W tle majaczy landszaft, niczym wycięty z oferty biura podróży, w rzeczywistości jednak przedstawiający widok na górzysto-lesistą otulinę Gdyni. Wszystko to zalane mocnym słońcem i potraktowane instagramowym filtrem. Tak mogłaby wyglądać okładka płyty Kayah, Dawida Podsiadło, a może nawet Wojtka Mazolewskiego. Kto połasi się na tą płytę kierując się wyłącznie nastrojem okładki (a sytuacja taka może się zdarzyć choćby przy świątecznych zakupach, kiedy to rzesza muzycznych dyletantów, próbuje sprawić przyjemność dawno nie widzianym wujkom, kuzynom, rodzicom, czy przyjaciołom) tego z pewnością czeka muzyczny szok, bowiem cała muzyczna zawartość albumu jest brutalnym zaprzeczeniem sielskiej widokówki z okładki. Czy autor próbował wpuścić potencjalnych słuchaczy w przysłowiowe "maliny" znajdując metodę na przymuszenie ich do lektury muzyki wymagającej i eksperymentalnej. Jeśli tak, to nie przewidział chyba, że jest to broń obosieczna, a radosna fotografia raczej nie zachęci ortodoksyjnego fana sonorystyki i improwizacji do zbadania zawartości płyty. Przyznam, że do póki nie usłyszałem pierwszych dźwięków dochodzących z albumu "Chosen Poems" spodziewałem się w najlepszym razie jakiś folkowych inspiracji, lub niezobowiązującej pop-jazzowej lektury. Na szczęście, album Mazurkiewicza z miejsca zafrapował mnie odważnym dźwiękowym eksperymentem, będącym popisem dekonstrukcji i preparacji.
Królem jest tutaj kontrabas, poddany akustycznej i elektronicznej obróbce szerokim zestawem sonorystycznych gestów, oraz efektów, zniekształcających jego klasyczne brzmienie. Mazurkiewicz sięga do samych bebechów wielkogabarytowego instrumentu, aby wyłuskać z niego panoptikum brzmień zazwyczaj skrywanych i ustanowić je źródłem hałasu. Wydobywając z kontrabasu jazgoczące, rezonujące odgłosy, multiplikowane następnie i zniekształcane szerokim zastosowaniem efektów, tworzy przeciągłe chropowate faktury, które stają się zarzewiem noisowych kulminacji i napięć. Nie waha się użyć również bardziej analogowych sposobów deformacji, stosując wszelkiej maści pałeczki i wykorzystując kontrabas jako instrument perkusyjny, wydobywając z niego suche drewniane odgłosy. Sięga także po kamerton jako ujście delirycznego brzmienia kontrabasu, tworząc tym sposobem zjawiskowe plamy i drony snujące się pośród drapieżnych ekspresji. Eksperymentalne potraktowanie instrumentu, powoduje pozbawienie go tradycyjnych artykulacji, oraz palety brzmień. W tym przypadku dochodzi do całkowitej rezygnacji z dynamicznych funkcji kontrabasu, a także o pozbawienie rezonujących strun tak charakterystycznej basowej głębi. Skupiony na budowaniu surowych faktur, muzyk rzadko pozwala wybrzmieć instrumentowi, tłumiąc wibracje zaciśniętą na gryfie dłonią.
Kontrabasowa ekspresja Mazurkiewicza i jego biegłość w posługiwaniu się szerokim wachlarzem środków dekonstrukcyjnych, bliska jest elektroakustycznym preparacjom Johannesa Frisch'a z Kammerflimmer Kollektief, którego eksperymenty mogliśmy w tym roku podziwiać na znakomitej płycie "Which head you're danceing in?". Obaj z jednakowym zacięciem eksponują nieograniczone pomysły na wydobycie z kontrabasu nietuzinkowych brzmień, czyniąc z niego instrument zadziorny, przenikliwy i pierwszoplanowy.
Oparte na sonorystycznych deformacjach kompozycje "Chosen Poems", choć obfitują całą gamą zaskakujących dźwiękowych posunięć, wyrażonych w oryginalnej formie, na dłuższą metę zawodzą dramaturgicznie, przez co eksperyment Mazurkiewicza przy całej atrakcyjności brzmieniowej wydaje się zbyt powierzchowny. Jakkolwiek kulminacje są doprawdy potężne i srogie (w końcu doprowadziły muzyka do dzielenia sceny z Michaelem Girą na polskim przystanku trasy Swans), tak zostają niezbyt ciekawie spuentowane. Przy całej przenikliwości konceptu, można być nieco rozczarowanym dość oczywistymi wybrzmieniami kolejnych utworów. Brakuje tu kontrastów, mocniejszych narracyjnych akcentów i przede wszystkim finału na miarę tego przedsięwzięcia.
"Chosen Poems" to udany eksperyment ukazania kontrabasu jako instrumentu ekstremalnego, budującego solidne ściany hałasu i brzmieniowe spiętrzenia. Wypowiedź Mazurkiewicza jest antytezą jazzowej artykulacji i jednocześnie frapującą interpretacją muzyki elektroakustycznej i noisowej. Deformacja oparta na zaskakujących technikach preparacji dysponuje siłą przebicia, która jako support w konfrontacji z orgiastyczną ekspresją Swans nie musi być wcale skazana na porażkę.
3FoNIA (Jacek Mazurkiewicz solo) - "Chosen Poems"
2014, Multikulti
Subskrybuj:
Posty (Atom)