wtorek, 30 kwietnia 2013

Polska demonologia ludowa / Stara Rzeka - Cień chmury nad ukrytym polem

Polska muzyka niezależna, alternatywna, niszowa czy jakkolwiek ją nazwiemy; muzyka tworzona przez zapaleńców, którzy sami wyznaczają ścieżki muzycznej ewolucji bądź brawurowo wpisują się w aktualne światowe trendy, ma w ostatnim czasie w naszym kraju naprawdę dobry czas. Sięgając choćby po tegoroczne produkcje z radością odkrywamy szeroki wachlarz polskiego niezalu, rozpięty od muzyki użytkowej Kixnare przez wyrafinowany jazz Mikrokolektyw poprzez shoegaze'ową Trupę Trupa aż po hipnotyczno elektroniczny UL/KR. Nie miałbym chyba wielu muzycznych zaległości względem świata, gdybym przez ostatni czas obcował jedynie z polską muzyką indie. 
Do wyżej wymienionych bezdyskusyjnie dołącza teraz Stara Rzeka - solowy projekt Kuby Ziołka muzyka m.in. Innercity Ensemble i Ed Wood. I to dołącza z etykietą najniezwyklejszej jak dotąd płyty AD 2013 nagranej i wydanej w Polsce. 

Urokliwe jest już samo wydanie edycji kompaktowej. Metalowa, tajemnicza puszka o średnicy płyty CD przyozdobiona (podobnie jak sama płyta i papierowa wkładka) cudowną stylizowaną na kurpiowską leluję grafiką. W środku tej puszki pandory kryje się równie osobliwy, co inspirujący wszechświat muzyczny Kuby Ziołka. 

Bodaj po raz pierwszy od momentu jednego z najpiękniejszego rozdziałów w polskiej muzyce niszowej, jaką była wydawnicza działalność Obuh Records, mamy do czynienia z tak alchemicznym podejściem do muzyki.
Cień chmury nad ukrytym polem idealnie wpasowuje się w etnoposzukiwania w magicznym świecie ludowego folkloru. Mimo że Ziołek nie korzystał w trakcie nagrania ani z ludowych instrumentów, ani bezpośrednio nie odwołuje się do kultury ludowej, to jednak na albumie Starej Rzeki obecny jest ten sam duch, który niemal 20 lat temu wypełniał słowiańską magią nagrania Za Siódmą Górą, RongWrong czy Karpat Magicznych. Nie jest to relacja czysto muzyczna, a jedynie jakieś mentalne pokrewieństwo łączące tych artystów w etnologicznych eksploracjach. Ta muzyka mimo mariażu elektroniki z muzyką gitarową ma bowiem bezpośredni związek z naturą i oswajającą ją kulturą duchową.

Ziołek obmalowuje melancholijny pejzaż, płynnie przechodząc od apokaliptycznych doom metalowych mroków do dronowych ballad. Folkowe akordy często zostają przesłonięte chmurą gitarowego zgiełku, który stanowi permanentną fakturę kompozycji albumu. W ten strunowy żywioł doskonale adaptują się syntezatory nadające muzyce Ziołka dynamiki i koloru.  
Z każdym kolejnym przesłuchaniem Starej Rzeki zaskakuje mnie ilość i rozstrzał muzycznych odniesień. Na Cieniu chmury odnaleźć można zarówno echa amerykańskiej doom metalowej muzyki Sunn O))) oraz nieco lżejszego Barn Owl, ale również wychwycić można Coil' owy klimat rodem z Astral Disaster, apokaliptyczny folk Death In June czy pulsującą analogową elektronikę Can. 

Warto również odnotować różnicę między wydaniem płytowym, a kasetowym Cienia chmury nad ukrytym polem, które wspólne mają jedynie trzy i pół piosenki. Materiał Cd jest zdecydowanie ostrzejszy i metalowy momentami bliższy muzyce macierzystej kapeli Ziołka Ed Wood. Z kolei wersja wydana na kasecie jest spokojniejsza i oniryczna. Na obu jednak nie brakuje etnopsychodelii, która (mimo że za oknem wiosenna erupcja) oddaje melancholijny klimat babiego lata.

STARA RZEKA - Cień chmury nad ukrytym polem
Instant Classic (cd) / Few Quiet People (kaseta) 2013


poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Realizm tragiczny / Trupa Trupa - ++

 "... to absolutnie celowe, tak chcieliśmy... bo to taki utwór a'la nienawiść typu Thomas Bernhard... chcieliśmy aby to było właśnie takie... krzyk, nienawiść, zło i nagle cisza... urwanie i cisza..."

Tak na moje pytanie o I Hate - utwór otwierający nową płytę gdańskiej Trupy Trupa - odpowiedział lider zespołu Grzegorz Kwiatkowski.

Wyobraźcie sobie. Odpalam w odtwarzaczu płytę. Zaczyna się nieco groteskowo. Teatralnie wręcz. Wokalista z furią wykrzykuje agresywne ...and everybody, and everybody and everwhere I hate, a w tle wybrzmiewają klawisze rodem z lunaparkowej karuzeli. Po kilku taktach kompozycja nabiera jednak bardziej konwencjonalny kształt, a sygnał do rozpoczęcia transowej gitarowej kaźni daje długi przester w rejestrach grożących chwilowym ogłuchnięciem. Zaczynam się wkręcać w hipnotyczny rytm utworu.
Do akcji włącza się trąbka Tomasza Ziętka, która z ostrością rzeźnickiego noża podnosi dramaturgię utworu. Wtórują jej wściekłe gitary tworzące bezlitosną ścianę dźwięku. Przepadłem, z lubością chłoszczę się ogłuszającym noisem. Marzę by ten stan trwał w nieskończoność. Zaciskam pięści i zęby. Cała muzyczna wściekłość I Hate z pełną intensywnością przelewa się na mnie. Z rozkoszą pławię się w niej i nagle, w momencie kiedy zaczynam tracić zmysły poddając się mocy hałaśliwego żywiołu...
... trach
... koniec!
Strzeliły korki? Ktoś wyciągnął wtyczkę? Trafiłem na uszkodzoną płytę? 
Nic z tego! Z bezceremonialnością równą muzycznej agresji Trupa Trupa urywa kawałek I Hate w jego kulminacyjnym momencie. Jestem wściekły. Czuje się jakby ktoś wybudził mnie z głębokiego snu brutalnym uderzeniem pięścią w twarz. Czuje się jak ryba nagle wyciągnięta z wody, odcięta od powietrza.
Piszę w końcu do Grzegorza czy to tak miało do cholery być. Grzegorz odpowiada - ... to absolutnie celowe...

Trupa Trupa to altrockowy kwartet z gdańska, a ukazująca się właśnie ich nowa płyta ++ to album wielokrotnego użytku, zyskujący z każdym kolejnym odsłuchem. W jego nagraniu oprócz regularnych członków zespołu (Wojciech Juchniewicz, Rafał Wojczal, Tomek Pawluczuk) wzięli udział wspomniany już Tomasz Ziętek (trąbka), oraz Mikołaj Trzaska (saksofon i klarnet), którzy swoim graniem wzbogacili kompozycje zespołu o należny im rozmach.
Druga płyta Trupy nieco bardziej ułożona i oszlifowana w stosunku do debiutu, z o wiele większym wyrachowaniem i świadomością zagłębia się w noisową gitarową psychodelię przełamując ją melodyjnymi, balladami.

Paradoksalnie nieczęsto się zdarza, aby nazwa kapeli oddawała klimat wykonywanej przez nią muzyki jak to ma miejsce w przypadku Trupy Trupa. Zespół z pomorza to trochę taka trupa artystów, cyrkowców, którzy swoje treści ukrywają niekiedy pod płaszczykiem ironii, przekory czy dystansu. Przykładem może być choćby zamykający płytę utwór Exist, w którym chórki wyśpiewujące słowa we don't exist at all (...) we don't exist no more... przywołują na myśl wieńczącą Żywot Briana piosenką Always Look On The Bright Side Of Life.
Również jako przekorny żart ze strony Truppy należy potraktować wydanie ++ na wiosnę, bo jest to w każdym swoim aspekcie płyta jesienna, ziejąca jeśli nie trupim oddechem to co najmniej romantycznym spleenem.
Jeśli zaś o drugiego Trupa w nazwie chodzi to faktycznie muzyka zespołu nie patyczkuje się słuchaczem. Jej mordercza moc rażenia jak i słowa piosenek jakże odległe od afirmacji w mocny bezkompromisowy sposób rozprawiają się z mitami rzeczywistości. Umieranie i nieustanne odradzanie się w świecie boleści i hipokryzji, w świecie kłamstw, braku zasad, którego początkiem i końcem jest grób, gdzie wyższe idee zostają brutalnie przetrącone i zdewaluowane. Wspomniany utwór I Hate mógłby spokojnie zamiast Bonehead Johna Zorna zamykać Funny Games. Podobnie jak bohaterowie filmu Michaela Hannekego, również bohaterowie tekstów Kwiatkowskiego zostają uśmierceni, a na odbiorcę wylany kubeł zimnej wody. Jednak dzięki temu że obserwujemy ten brutalnym realizm jedynie jako widzowie / słuchacze  otrzymujemy szansę na katharsis. Muzyka Trupy Trupa ma w sobie oczyszczającą moc egzorcyzmowania z duszy słuchacza złych emocji, którym daje upust w jazgotliwym noisie gitar, oraz w wyplutych i wykrzyczanych słowach Kwiatkowskiego.

Jest również w muzyce Trupy Trupa niezwykła właściwość, którą intuicyjnie odbieram i nazywam jako energię naturszczyka. Pomimo, że zaistnieli już w środowisku polskiego niezalu, ograli się na pierwszej płycie i epce, a także bywają utożsamiani jako spadkobiercy muzycznej tradycji Velvet Underground, czy The Beatles to w ich muzyce wciąż można dostrzec całkowitą szczerość, świeżość swobodę i brak wyrachowania. Na ++ słychać tą niewinną, liryczną nutę która sprawia, że z każdym kolejnym przesłuchaniem album zyskuje i rozkwita. Podobną refleksję miewam słuchając wydanej w 2001 roku debiutanckiej płyty Pustek Studio Pustki, której podobnie jak w przypadku gdańszczan motorem napędowym jej powstania był żywioł, beztroska i chęć artykulacji siebie, bez oglądania się na obowiązujące trendy i mody.

Album ++ eksponuje również niesamowity potencjał Trupy do występów na żywo. Co prawda nie miałem dotąd okazji uczestniczyć w koncercie zespołu, ale wyobrażam sobie transowe niekończące się frazy kończone euforycznymi kulminacjami gitarowego zgiełku.

++ to rock&roll, trans, gniew, sprzęganie gitar. Taniec i stupor, jazgot i spleen, hałas i cisza, brutalizm i realizm tragiczny, agresja i ból, psychotropy i napar z melisy. Pomimo szeroko rozpiętych przeciwieństw (które jednak świetnie opisują zawartość) jest to niezwykle spójny, nie skalany manierą album, wrzynający się w organizm słuchacza do samej kości.

"... to absolutnie celowe, tak chcieliśmy... bo to taki utwór a'la nienawiść typu Thomas Bernhard... chcieliśmy aby to było właśnie takie... krzyk, nienawiść, zło i nagle cisza... urwanie i cisza..."

- ta cisza boli bardziej niż hałas.

w tym miejscu odsłuchać można ++


TRUPA TRUPA - ++
Wydawnictwo Niezależne 2013 

czwartek, 25 kwietnia 2013

Sztuka odejmowania czyli przepis na Shaking The Habitual / The Knife - Shaking The Habitual

Są płyty, które starzeją się jak wino z czasem stając się klasykami. Są też takie, które już w momencie wydania ochrzczone mianem klasyka,  później psują się, wietrzeją. Shaking The Habitual reprezentuje sobą ten drugi przykład.
Oczekiwana  pierwsza od siedmiu lat płyta, jeszcze przed jej ukazaniem okrzyknięta została głównym kandydatem do płyty roku. Podsycana politycznymi deklaracjami członków grupy miała być bezkompromisowym przykładem radykalizmu i muzycznego buntu. Pierwsze przesłuchanie utwierdziło mnie w obiegowej opinii o doniosłości tego dzieła, a Ja w amoku poddając się żywiołowej muzyce The Knife zostałem rzucony na kolana. Teraz jednak po dwóch tygodniach od premiery i z każdym kolejnym przesłuchaniem moja namiętność do albumu gaśnie, a ja wstydliwie dźwigam się z kolan i otrzepując spodnie spostrzegam, że z Shaking The Habitual ubywają wszelkie atrybuty rzekomego arcydzieła.

Jeśli miałbym w dokonaniach The Knife znaleźć jakąś wspólną cechę określającą ich twórczość, to zdecydowanie byłby to chaos. Chroniczne niezdecydowanie rodzeństwa Dreijerów co do muzycznej ścieżki, którą mieliby podążyć powoduje, że ich albumy sprawiają wrażenie przypadkowego i chaotycznego kolażu złożonego z najróżniejszych nawiązań do muzyki elektronicznej, klubowej czy popularnej. Ten cyrkowy eklektyzm zawsze był dla mnie do tego stopnia męczący, że nigdy nie stałem się fanem duetu.

Warto chwilę prześledzić wydawnictwa Szwedów, aby utwierdzić się w przekonaniu co do ich artystycznego bałaganu i irytującego misz-maszu.
Szczególnie groteskowymi pod tym względem są dwa pierwsze albumy grupy The Knife i Deep Cuts, które utwierdzają w przekonaniu, że rodzeństwo nie panuje nad całościowym kształtem swoich albumów. Skakanie z estetyki na estetykę nie sprawia wrażenia twórczego eklektyzmu, a jedynie zwykłej niekonsekwencji i niezdecydowania. Kiedy bowiem odnajdziemy wreszcie w tym bałaganie udaną i budującą klimat kompozycje bądź potencjalny parkietowy hit, w mig wybija nas z niego rave'owy kicz rodem z niemieckiej Vivy, nudna kołysanka bądź koturnowy koszmarek.
Każda kolejna solowa płyta The Knife łącznie z Shaking The Habitual przynosi pewna ogładę kompozycyjną a także eksploruje bardziej szlachetne gatunki elektroniki. Nadal jednak daleko im do gatunkowej bądź narracyjnej spójności. Rozplanowanie utworów zarówno na Silent Shout jak i na Shaking The Habitual co rusz rozbija ledwo co zbudowane napięcie wyabstrahowanymi przerywnikami. I tak fani parkietowych klimatów wpadają w konsternacje w trakcie ambientowych pasaży, zaś fani ambientów zostają zirytowani parkietową wiksą.
Nawiasem mówiąc The Knife nie przekonali mnie dotąd do żadnej ze swych twarzy. Ani jako kapela grająca taneczną odmianę elektroniki, ani jako awangardowi eksperymentatorzy. Bardziej z pewnością jako hochsztaplerzy, którzy z równym talentem mogą zbudować klimat, co go zniszczyć.

Mimo upływu siedmiu lat podejście do komponowania szwedzkiego rodzeństwa nie zmieniło się wcale. To że zradykalizowali przekaz i środki wyrazu nie jest w stanie wykorzenić ze mnie przeświadczenia, że słuchać The Knife to jakby słuchać muzycznej kompilacji zaaranżowanej bez zadbania o jej całościowy charakter. Mamy więc kilka utworów rzucających na kolana, kilka nie nic wnoszących do albumu zapychaczy i kilka takich do których już nigdy nie powrócimy. Shaking The Habitual zostanie z pewnością zapamiętana głównie jako zestaw kilku kapitalnych singli chaotycznie porozrzucanych na przestrzeni 96-ciu minut, niż jako harmonijny, dobrze skomponowany koncept album.
Ta niezrozumiała niemoc rodzeństwa w układaniu kolejności utworów objawia się również faktem, że wszystko co najlepsze i najbardziej trzymające za gardło na Shaking The Habitua kończy się tuż po drugim kawałku Full Of Fire. Te dwa utwory (pierwszy A Tooth For An Eye) wzbudzają tak silne emocje, że cała płyta wydaje się już nieistotna pomimo, że trwa jeszcze 80 minut. W żadnym kolejnym utworze mimo całkiem dobrych (Without You My Life Would Be Boring, Raging Lung, Networking, Stay Out Here) próżno szukać choćby połowy takiego napięcia jakie wywołuje zdecydowanie najlepszy na płycie Full Of Fire.
Z kolejnymi przesłuchaniami albumu zdecydowałem się na całkowite pominięcie elektroakustycznych i dronowych utworów. Po pierwsze dlatego, że ich obecność zupełnie wyrwana z kontekstu nie działa ani jako wyciszenie po poprzedzającym utworze ani jako preludium do następnego, lecz pełni rolę absurdalnego przerywnika. Po drugie zaś dlatego, że eksplorowane przez Dreijerów klimaty ambientowo-elektroakustyczne wypadają mało odkrywczo w porównaniu z artystami, którzy tym gatunkiem elektroniki zajmują się z zamiłowania.

Zacząłem się nawet zastanawiać, czy takie przekorne i nielogiczne układanie playlisty przez Olofa i Karin nie jest może celowym zabiegiem mającym wybić odbiorcę z komfortu słuchania i zwrócić jego uwagę w stronę komunikatu, jaki chcą nam przekazać. Czy to pseudoanarchistyczne igranie z przyzwyczajeniami słuchacza jest dla The Knife formą buntu wobec systemu? Jeśli byłoby to prawdą, to historia muzyki zna o wiele bardziej radykalne jak i wyrafinowane formy sprzeciwu, przy których bunt Dreijerów sprawia wrażenie kopania się z koniem i robienia na złość słuchaczowi.
Dużo bardziej solidniejszy potencjał do stawania sztorcem wobec schematów nosi nagrana wspólnie z Mt. Sims i Planningtrock elektroniczna opera Tomorrow In A Year, która jest chyba najbardziej spójną płytą w dyskografii duetu. Jednocześnie jest albumem najbardziej zignorowanym przez fanów, kochających się głównie w romantycznym i mrocznym wizerunku z maską w tle.
Kompozycyjny chaos jaki zagościł na stałe w twórczości The Knife wolę traktować jednak nie jako formę protestu, lecz jako podarowanie słuchaczowi otwartej formy (puzzli do samodzielnego składania). Wskazywać na to może fakt, że płyta Shaking The Habitual sygnowana została znakiem Creative Commons.

Wybierając więc ideę dzieła otwartego postanowiłem ułożyć sobie swój własny Shaking The Habitual pozbywając się bez sentymentów wszystkie ambientowe kompozycje. Rezultatem tego jest świetny, zadziorny i ekspresyjny album wypełniony siedmioma charakternymi kawałkami trwającymi łącznie 55 minut.  Album który uwalnia w słuchaczu zwierzę i popycha go w stronę straceńczego rytuału. Album pełen demonicznej mocy napędzanej frenetycznym plemiennym idm. Radykalna i pełna furii muzyka, której przesłanie trafia prosto w serce. Album wypełniony taką ilością surowej i antysystemowej energii, że spokojnie wystarczy na kolejne kilka lat wyczekiwania na nową płytę. Czy to jednak zbyt mało jak na wydumane potrzeby Olofa i Karin Dreijerów?

Ps. mój przepis na Shaking The Habitual wygląda tak:

1. A Tooth For An Eye
2. Full Of Fire
3. Without You My Life Would Be Boring
4. Raging Lung
5. Networking
6. Stay Out Here
7. Ready To Lose

Mógłbym stworzyć również ambientową wersją Shaking The Habitual, ale wolę poświęcić ten czas choćby na kolejne przesłuchanie The Haxan Cloak - Excavation.


THE KNIFE - Shaking The Habitual
Brille Records 2013

wtorek, 23 kwietnia 2013

Cyfrowa dyktatura / Atoms For Peace - Amok

Pora nadrobić zaległości i odnotować na tym blogu ukazanie się pobocznego projektu Thoma Yorka, który wraz z wyśmienitymi przyjaciółmi - muzykami występując pod szyldem Atoms For Peace sprokurował płytę Amok. Pomysł zrodzenia tej supergrupy powstał w trakcie trasy koncertowej promującej solowy album Yorka Eraser. Udział w projekcie oprócz charyzmatycznego frontmana Radiohead wzięli również Nigel Godrich (muzyk i producent Radiohead), Flea (basista Red Hot Chilli Peppers), Joey Waronker (perkusista R.E.M. i Becka) oraz Mauro Refosco (brazylijski perkusista). Nic dziwnego, że słuchacze z niecierpliwością oczekiwali po takiej drużynie epokowych rezultatów. Jednak praca nad albumem nie miała wiele wspólnego z grą zespołową. Amok to postprodukcyjna dyktatura Yorka i Godricha, którzy spreparowali album ze strzępów zarejestrowanego przez zespół materiału. Wiodącą rolę przy realizacji zajęła więc zimna matematyczna edycja. 

Prawie dwa miesiące stawałem w szranki z płytą Atoms For Peace, która z pozoru intrygująca i całkiem zgrabnie skrojona wielokrotnie przepływała gdzieś w słuchawkach zupełnie beznamiętnie nie pozostawiając po sobie drobnego śladu w mej pamięci. Cały ten czas poświęciłem na poszukiwanie esencji, bo przecież nie przypuszczałem, że materiał nagrany przez takie combo może tak po prostu być jej pozbawiony.

Ideą, która przyświecała Atoms For Peace w trakcie nagrywania Amok była chęć zatarcia granic pomiędzy grą instrumentalistów a muzyką tworzoną przez komputerowe oprogramowanie; między człowiekiem a maszyną. I faktycznie dzięki montażowym zdolnością Godricha idea ta została zrealizowana brawurowo. Nie sposób rozróżnić gry instrumentalisty od muzyki generowanej przez komputer. Słychać to zwłaszcza w warstwie rytmicznej i wszelkiej maści perkusjonaliach, którym nie sposób przypisać pewnego źródła dźwięku. Owa deformacja rytmu zbliża nieco Atoms For Peace do logarytmicznej i odhumanizowanej muzyki Autechre.
Możliwe jednak, ze efekt zatarcia granic między człowiekiem a maszyną, najsilniej jest odczuwany nie w warstwie formalnej Amok (jak chcieliby zapewne artyści), lecz przede wszystkim w warstwie emocjonalnej. Jest to o tyle zaskakujące, że do tej pory produkcje firmowane nazwiskiem Yorke wręcz żebrały o emocje, momentami niemożliwie je przeeksploatowując. Album Atoms For Peace nie niesie ze sobą ekscytacji, które mógłby sugerować słuchaczom jego tytuł. (Paradokaslnie lepiej jego naturę odzwierciedla ananim tytułu).
To zbiór finezyjnych studyjnych sztuczek i błyskotliwych technik montażu; forma pozbawiona treści. Imponuje swą kunsztowną strukturą, ale nie niesie ze sobą żadnych emocji. To muzyka nieożywiona, nawet pomimo tylu charyzmatycznych i kreatywnych postaci, które ją tworzyły. Brak jej duszy i natchnienia.
Wieść będzie raczej krótki żywot w pamięci słuchaczy i to jedynie jako muzyczna osobliwość, która nie ma właściwości, aby wyjść ponad rangę dźwiękowej tapety. Traktuje ją wyłącznie w kategorii ćwiczenia kompozycji przed realizacją  nagrań dla macierzystych zespołów (oczywiście na myśli mam Radiohead nie RHCP).

ATOMS FOR PEACE - Amok
XL Recordings 2013


Podwójne Deja Vu / Daft Punk - Get Lucky

Trudno powstrzymywać euforię gdy na światło dzienne wychodzi coraz więcej szczegółów zapowiedzianej na maj nowej płyty Daft Punk. I to pomimo tego, że doświadczenie podpowiada, aby raczej tonować swoje oczekiwania wobec zapowiadanych fajerwerków. Ale jak tu nie ulec sile promocji i nie wyobrażać sobie wiekopomnego materiału, skoro do jego powstania zaangażowani zostali tacy tytani jak Pharrell Williams, Nile Rodgers, Giorgio Moroder, Julian Casablancas, Chilly Gonzales, Paul Williams czy Panda Bear. Postacie, które od niemal pół wieku rozdają karty w muzycznym showbiznesie, tworząc nowe trendy i gatunki,  nagrywając legendarne albumy i stawiając fundament muzyce rozrywkowej i alternatywnej. Jak długo opierać się pokusie irracjonalnego podniecenia, kiedy na jednej płycie bogowie electro spotykają się z królem disco, królem funky, herosami r&b, garażowego rocka, country i alternatywy.

Pierwsza odsłona oczekiwanego od ośmiu lat studyjnego albumu Daft Punk miała miejsce w zeszłym tygodniu na Coachelli, gdzie za pośrednictwem You Tube przed milionami widzów na całym świecie śledzącymi na żywo i w internecie transmisje z festiwalu, zaprezentowany został teaser Random Access Memories. W ubiegły piątek został zaś zaprezentowany w całości pierwszy singiel Get Lucky z udziałem Pharrella Williamsa (Nerd) i Nile'a Rodgers'a (Chick), który z miejsca stał się mega hitem na iTunes w ponad czterdziestu krajach.

Słuchając po raz pierwszy Get Lucky przeżyłem podwójne deja vu. Pierwszy raz w trakcie refrenu, kiedy to głos Pharrella momentalnie podsunął mi przed oczy wspomnienie Michaela Jacksona z czasów jego kooperacji z Quincy Jones'em (w szczególności z płyty Thriller). Drugie deja vu przywołało wspomnienie brzmienia Discovery - drugiego albumu Francuzów, który pomimo, że sprzed 12 lat, nie zestarzał się do dziś (zresztą jak każdy z dyskografii Daft Punk), a jego echa w Get Lucky są doskonale rozpoznawalne.

Get Lucky niezwykle sugestywnie i przebojowo przywołuje lata 70 oszalałe na punkcie disco i funky.  Amerykanie uwielbiają takie bujające kawałki wrzynające się momentalnie w pamięć i równie szybko trafiające na szczyt listy Billboard. Olbrzymi radiowy potencjał tego utworu i jego gwiazdorska obsada z miejsca otwiera Francuzom drzwi do świata mainstreamowej elity zarezerwowanego dotąd dla takich artystów pop jak Justin Timberlake czy Adele. Prorokuję więc, że to głównie Amerykanie oszaleją na punkcie Random Access Memories, a za nimi zrobi to cały świat.

To, co jednak cieszy fanów mainstreamu i popkultury niekoniecznie sprawdzi się wśród bardziej wymagających słuchaczy. Dla tych Get Lucky to jedynie wydmuszka zawierająca minimalny ślad muzycznej ingerencji Francuzów. Niewiele mówi o kompozytorskiej formie Daft Punk, którzy oddali całe pole do popisu Rodgersowi i Pharrellowi zaznaczając swoją obecność jedynie charakterystyczną dla nich słodkawą i lekko kiczowatą electro-funkową produkcją. Zagadką Random Access Memories pozostanie więc przynajmniej do maja czy Francuzi dopasują się do zaproszonych na płytę gości, czy to goście raczej dostosują się do koncepcji Francuzów.


DAFT PUNK - Get Lucky
2013 Columbia

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

UL/KR Live @ Łódź - Niebostan 19.04.2013

W ubiegły piątek na koncertowej mapie alternatywnej Łodzi przybyło nowe miejsce. Bardziej jednak niż o debiucie można mówić o reinkarnacji, gdyż większości łódzkim klubowiczom lokal przy Piotrkowskiej 17 kojarzy się z legendarną Jazzgą. Miejmy nadzieję, ze mieszcząca się w tym samym miejscu klubokawiarnia Niebostan równie brawurowo kontynuować będzie koncertowe tradycje Jazzgi.
Z pewnością nie można byłoby sobie wyobrazić lepszego początku muzycznej działalności Niebostanu niż ten, który nastąpił w ubiegły piątek, kiedy to po raz pierwszy do Łodzi zawitał przeżywający aktualnie swój kwadrans sławy duet UL/KR.
Przyznam szczerze, że po tak znakomitym debiucie i równie interesującej drugiej płycie Ament nie wyobrażałem sobie, że panowie Król i Kiebzak-Górski będą w stanie po raz kolejny mnie zaskoczyć i ponownie oczarować magią swojej muzyki. Stało się to jednak już tydzień po premierze nowego albumu, który zdążyłem przeczesać wzdłuż i wszerz rozkładając kompozycje na czynniki pierwsze.

Występ gorzowskiego duetu okazał się popisem wyobraźni muzyków, którzy potrafili w niespełna kilka minut zbudować gęsty hipnotyczny klimat, którym zadżumili łódzką publiczność.
Król i Kiebzak-Górski z gracją orbitowali między ambientowymi marami a masywnym motorycznym bitem, z djską precyzją łącząc swoje kompozycje w niemal godzinny set. Grając live ograniczyli w stosunku do płyty momenty dźwiękowych kakofonii na rzecz bardziej czytelnej klubowej narracji, która przybierała momentami mroczny dubowo-trip hopowy wyraz. Gorzowianie doskonałe równoważyli proporcje pomiędzy elementami spokojniejszymi i dynamicznymi, unikając tym samym wszelkiej jednostajności i monotonni. Na płynność występu znakomicie wpłynęła decyzja o graniu bez przerw między kawałkami, dzięki czemu dało się utrzymać oniryczną atmosferę aż do końca koncertu.
Okazało się również, że muzyczny arsenał UL/KR dysponuje o wiele większą siłą rażenie niż ta mieszcząca się na niespełna 60-ciu minutach dwóch albumów. Król i Kiebzak-Górski w znacznej większości zmodyfikowali muzykę ze swoich albumów, aranżując ją specjalnie pod kątem trasy koncertowej. Zrobili to w sposób tak zgrabny i wciągający, że gdyby w oparciu o nowe podkłady nagrali swoje dwie dotychczasowe płyty, ich muzyka straciłaby chyba niewiele. Tak intrygujące, udane koncertowe aranżacje pozwalają wyobrażać sobie płytę z remiksami, do których kompozycje UL/KR nadają się idealnie.

Drugi koncert na trasie Ament pomimo kilku nielicznych momentów niezgrania między muzykami był zaskakująco świeży i dobry. Był także dowodem ogromnego potencjału twórczego UL/KR oraz wróży jeszcze niejedną udaną produkcją duetu, który z polotem i swobodą przeciera ścieżki polskiej indie-elektroniki.


UL/KR - Live @ Niebostan
19.04.2013 Łódź

środa, 17 kwietnia 2013

Ciemna materia / The Haxan Cloak - Excavation

Na początku ubiegłego tygodnia ze świata nauki nadeszły rewolucyjne doniesienia o możliwych szansach na potwierdzenie obecności we wszechświecie ciemnej materii. Ujmując w skrócie ta hipotetyczna, niewidzialna materia nie emitująca, ani nie pochłaniająca światła wypełnia kosmiczną przestrzeń pomiędzy rzeczami widzialnymi. Mało tego przypuszcza się, że jest jej kilka razy więcej niż atomów z których zbudowany jest nasz wszechświat. 
Ta sensacyjna wiadomość ze świata fizyki stała się doskonałym pretekstem do połączenia romantycznych rozważań z pogranicza fantastyki i nauki z odsłuchem kolejnej elegii Bobby'ego Krlica (aka The Haxan Cloack) - Excavation .

Dwa lata temu natrafiając na debiut płytowy Krlica zatytułowany po prostu The Haxan Cloak zostałem powalony siłą rażenia tego diabelskiego krążka, do tego stopnia, że już po pierwszym odsłuchu odczułem potrzebę odprawienia egzorcyzmów nad tym posępnym danse macabre. Zaaranżowany na instrumenty smyczkowe, elektronikę i perkusjonalia debiut mieszczący się w kategoriach elektroakustyki i dark ambientu, z synestezyjną mocą przywoływał zapach cmentarnej krypty. Rozedrgany, drżący niskimi rejestrami kontrabas i trzeszczące jak stare drzwi skrzypce do dziś wywołują u mnie gęsią skórkę na plecach. Album The Haxan Cloak to sensualna liturgia funeralnych dźwięków rozpięta pomiędzy sacrum a profanum, przywołująca archetypiczną fascynację tematem śmierci.

Na najnowszym albumie Excavation The Haxan Cloak kontynuuje pochód za konduktem żałobnym wprowadzając jednak kilka kluczowych zmian do swojej wizji, która za sprawą większego wykorzystania techniki cyfrowej stała się bardziej "hi-tech" w stosunku do debiutu.
Przede wszystkim Bobby Krlic nad swoje multiinstrumentalne talenty przedłożył moc ambientowej elektroniki. W nowych kompozycjach rzadziej można dostrzec pierwiastek ludzki, który w postaci  żywych instrumentów został zepchnięty na dalszy plan i pojawia się na Excavation jedynie fragmentarycznie. Nieobecność tego dotąd fundamentalnego instrumentarium ujmuje samemu autorowi nieco oryginalności, spychając jego dzieło w rejony z pogranicza techno i dark ambient, eksploatowane już przez takich wykonawców jak choćby Raime czy Demdike Star. Muzyce zaś odbiera jej naturalistyczny i liryczny pierwiastek, który był elementarny na debiutanckim albumie.
Być może to zmiana wytwórni z mrocznej i undergroundowej Aurora Borealis na wyhajpowaną Tri Angle (How To Dress Well, Vessel, Holy Other) wpłynęła na modyfikację muzycznego profilu The Haxan Cloak. Wskazywałaby na to zresztą ubiegłoroczna epka The Men Parted The Sea To Devour The Water, która dość śmiało flirtowała z dynamicznymi gatunkami elektroniki. Mroczne inspiracje nie uległy jednak w nowych nagraniach Krlica osłabieniu. Wciąż mamy do czynienia z mroczną eksploracją około funeralnej tematyki. 
W notatce towarzyszącej promocji nowej płyty wydawca charakteryzuje ją w następujący sposób "If The Haxan Cloak was conceived as the soundtrack to a character’s journey towards death, Excavation is its sequel representing the journey after death". I faktycznie Excavation niesie ze sobą moc ewokowania  niepokojącej, silnie działającej na zmysły mrocznej atmosfery. Dzieje się tak głównie za sprawą dronowych teł roztrzaskiwanych tłustymi, masywnymi tąpnięciami low-kicków oraz wszechobecnych sub-basów drżących w bardzo niskich częstotliwościach. 
W takim kontekście do rangi elektryzującego wyzwania urasta występ The Haxan Cloak na OFF Festiwalu w Katowicach, w trakcie którego artysta z pewnością przetestuje odporność swoich słuchaczy na natężenie dźwięku.

Charakter muzyki The Haxan Cloack uległ przesunięciu z rejonów zarezerwowanych dotąd dla elektroakustyki w stronę izolacjonistycznego ambientu i drone music. Zagęszczona struktura brzmień, podobnie jak ciemna materia nie przepuszcza żadnego światła i  tego światła nie emituje. Zostajemy zatem zanurzeni w bezkompromisowej wizji Krlica; w ciemnej, niewidocznej materii, z gotowym soundtrackiem do naszego pogrzebu.

THE HAXAN CLOAK - Excavation
Tri Angle 2013

wtorek, 16 kwietnia 2013

Coachella sprzed fotela czyli migawki ze streamu.

Rok temu największą gwiazdą Coachelli okazał się wyciągnięty zza grobu 2Pac Shakur, którego hologram dziarsko towarzyszył na scenie Snoop Dogg'owi i Dr. Dre. Za te bluźniercze konszachty z zaświatami w tym roku na kalifornijskim festiwalu pojawił się diabeł wcielony, który rozsiał swoje złe nasiona w pijanych słońcem, muzyką i alkoholem głowach festiwalowiczów, a młodszym adeptom z branży muzycznej i swym rówieśnikom pokazał czym jest sceniczny szyk i charyzma. Diabeł ten nazywa się Nick Cave i objawił się na Coachelli 2013 dwa razy. W piątek z ciężkim i brudnym setem jako Grinderman, który okazał się jedynie preludium do niedzielnego pandemonium, które zgotował słuchaczom wraz z Bad Seeds
Już od pierwszych minut Jubilee Street wiadomo było, że Cave'wowi za nic w głowie festiwalowa wstrzemięźliwość i kunktatorstwo, i że równie poważnie oraz intensywnie podchodzi do występów festiwalowych jak do indywidualnych koncertów. 
Przez cały 40-sto minutowy set Australijczyk wirował w spazmatycznym tańcu, którego choreografia będąca skrzyżowaniem egzorcyzmów z ruchami Elvisa Presley'a była równie imponująca, co jego obłąkańczy głos. Swoim szaleństwem równie mocno chciał się podzielić z publicznością, wśród której spędził niemal pół koncertu, krocząc po ich rękach, głowach i ramionach niczym prorok-kaznodzieja wśród grzeszników. 
Jego imponujący show nawet przed monitorem był najlepszą reklamą nadchodzącego Openera, na którym już w lipcu wystąpi Australijczyk. Obserwując w jakiej jest formie można śmiało przypuszczać, że może być to jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy występ w historii gdyńskiego festiwalu. 
Tym bardziej, że charyzmą dorównywał mu Warren Ellis, który z porównywalnym animuszem dyrygował pełnym składem Bed Seeds.
Ten nieprawdopodobny występ przerósł swoją ekspresją wszystkie pozostałe koncerty Coachelli transmitowane przez YT. Szczególnie słabo przy Cave'ie wypadli jego rówieśnicy z New Order, OMD czy Dead Can Dance. Niewiarygodne jest, że Ci wszyscy wykonawcy rozpoczynali kariery mniej więcej w tym samym momencie. Różnica między diabelskim show Cave'a a reanimowanymi kukłami ze wspomnianych kapel była tak przepastna, że śmiało można było podejrzewać diabła o jego szatańskie sztuczki. 
Po koncertach New Order i OMD moje wrażenie, że Blue Monday i Enola Gay nigdy nie zabrzmią lepiej niż puszczone z płyty niestety potwierdziło się brutalnie.

Oczywiście na Coachelli jak co roku toczy się umowny konkurs na najbardziej prestiżowy featuring festiwalu. W 2012 roku laureatem "bez cienia" wątpliwości został trup, czyli hologram aka 2Pac. W tym znów bezkonkurencyjny okazał się Cave w towarzystwie dziecięcego chóru. Widzieć kilkudziesięciu maluchów ubranych w koszulki Bed Seeds - bezcenne. Na całe szczęście radosny chórek tylko rozpoczynał i wieńczył występ Cave'a, w przeciwnym razie dzieciaki obserwując poczynania swojego lidera już na zawsze mogłyby pozostać po ciemnej stronie mocy. (Swoją drogą mam nadzieję, że Australijczyk zasiał również w ich głowach choć garść swoich talentów)
Z pozostałych featuringów dobre wrażenie sprawili The XX wykonując wraz z Solange Knowles (siostrą Beyonce) cover Aalayah Hot Like Fire oraz Wu Tang Clan z Redmanem choć to oczywiście naturalna kooperacja. Natomiast wspólny utwór Phoenix z R. Kelly'm jak i samo uczynienie z francuskiej grupy sobotniego headlinera było mocno naciągane. 

Świetne wrażenie festiwalowe zrobił The XX, co jest zdecydowanie dobrym prognostykiem dla wybierających się na warszawski koncert. Mimo nastrojowego i wyciszonego charakteru ich muzyki udało im się zaczarować widownię głównej festiwalowej sceny. Z ich delikatnymi piosenkami stroił nawet szum wiatru wiejącego nad Kalifornią.
Skromie i czarująco pomimo dziennej pory występu wypadła również Bat For Lashes, choć zdecydowanie widziałbym w jej składzie chórki, które byłyby świetnym uzupełnieniem głosu Natashy. 
W przeciwieństwie do niej dosyć blado wypadł występ Jessie Ware zupełnie pozbawionej blasku i zmysłowości godnej divy, którą ją ochrzczono po ubiegłorocznym albumie. To czego zabrakło Jessie, przypadło Jamesowi Blake'owi, który z dużym luzem połączył swe klubowe i song-writerskie fascynacje w zadowalającą wszystkich całość.
Serce rosło w trakcie 40 minutowego koncertu, na którym młokosy z Tame Impala bez jednego zająknięcia przewalali historię muzycznej psychodelii gitarowej od The Beatles aż po rave.
Cloud Nothing z kolei pokazał chłopaczkom z zespołów bujających się z gitarkami niewinnie jak pensjonarki  (Vampire Weekend, Twoo Doors Cinema Club, Phoenix i Franz Ferdinand), że dźwięk gitary bardziej służy do punkowego rozpierdolu i pogowania niż do tańczenia i lansowania się w modnych kubach.
Major Lazer pokazał zaś jak można zawładnąć imprezową publicznością karmiąc ją z ręki momentami największą parkietową masakrą. W przeciwieństwie do Mobyego, którego widok ubranego w koszulkę punkowej legendy Black Flag, puszczającego eskowe "bangery" sprzed kilku lat zapamiętam jako największą żenadę festiwalu.
Wielkie propsy za to dla Wu Tang Clan za spektakularny powrót na scenę zwiastujący nową płytę. W trakcie ich występu na scenie gotowało się dosłownie jak w ulu zabójczych pszczół. Świetny kontakt z publicznością.
Oglądanie festiwalu w internetowym streamie ma wiele niezaprzeczalnych plusów. Oszczędność kasy, komfort słuchania (bez względu na pogodę) oraz możliwość przewijania streamu, dzięki czemu w dowolnym momencie można obejrzeć nakładające się na siebie koncerty lub przewinąć, by jeszcze raz zobaczyć zachwyt kolesia, podtrzymującego własnym ciałem nogę wędrującego po nim Nicka Cave'a. Podobnego zdania musi być ponad 5 milionów widzów, które śledziło tegoroczną Coachellę na YT.
Brakuje jedynie atmosfery, współuczestnictwa i prawdziwego przeżycia, którym niewątpliwie byłaby ustawka z Cavem twarzą w twarz, bądź choćby trzymanie jego nogi ;) 
Na szczęście jest na to realna szansa już w lipcu, a dla wybranych już za tydzień na kalifornijskiej powtórce z rozrywki.

środa, 10 kwietnia 2013

Światu nie mamy czego zazdrościć / UL/KR - Ament

Na początek fakty. 

Jest hajp - na dwa tygodnie przed premierą wytwórnia Thin Man Records poinformowała, że po przeliczeniu wszystkich zamówień na nową płytę UL/KR okazało się, że cały nakład wyprzedał się na pniu! Choć nieznana jest zwykłym śmiertelników pula, to wydawnictwo zdradziło tylko tyle, że jest to nakład czterocyfrowy. Zapadła więc męska decyzja o tłoczeniu nakładu drugiego. Ponadto patronat medialny nad płytą objęły grube ryby jak na tak niszowe wydawnictwo; Trójka i TVN. To wszystko obrazuje z jak wielkimi oczekiwaniami wypatrywany jest drugi album gorzowian. A poprzeczka przecież została postawiona bardzo wysoko po ubiegłorocznym Ul/Kr który przez wielu recenzentów i słuchaczy został okrzyknięty najważniejszym debiutem polskiej fonografii ostatnich lat.

Jest więcej - W porównaniu do niezwykle krótkiej długości debiutanckiego albumu (22 minuty), Ament jest o 6 minut i dwa utwory dłuższy. Promujący album w sieci kawałek Anonim jest zaś najdłuższym w oficjalnej dyskografii UL/KR (4.37). Proporcjonalnie do debiutu jest również więcej słów, a co za tym idzie i piosenek w stosunku 6:7 dla Ament. Więcej jest również szybszych temp i "tanecznych" quasi klubowych klimatów.

Jest mniej - drugi album nie jest tak nasycony charakterystycznymi mocami, które stanowiły o sile debiutu UL/KR. Amentowi ubywa przede wszystkim na psychodelii, charyzmie, napięciu i chwytanych dotąd w mig tekstach. Ubywa również kulminacji, które wynosiły takie kawałki jak Tuż nad głowami, czy Ruiny na rzadko spotykane na polskiej scenie wyżyny ekspresji zarówno muzycznej jak i tekstowej.

Po tak charyzmatycznym i skondensowanym debiucie, jakim był ubiegłoroczny album Błażeja Króla i Maurycego Kiebzaka-Górskiego, szalenie trudno myśleć o podbiciu stawki lub choćby o próbie zdyskontowania sukcesu. Trudno będzie również uniknąć porównań do tak błyskotliwej i niełatwej do zaszufladkowania płyty.
Tym razem pozbawieni jesteśmy (choć to tylko 28 minut) głodu kolejnych odsłuchań. Mało tego, te niespełna półgodziny momentami zdaje się nieznośnie wydłużać. W czym więc tkwi różnica pomiędzy tymi albumami. 
Przede wszystkim nowy materiał jest odczarowany z psychodelicznej gęstwiny brzmień i tekstów, a hipnotyczna atmosfera rozpływa się za sprawą przewidywalności kompozycji. Odnoszę również wrażenie jakby Ament był materiałem bardziej uładzonym i przystępnym, by nie użyć określenia radosnym. Brak na nim charakterystycznego mroku i dekadencji, które budowały całą atmosferę debiutu. Co prawda w warstwie instrumentalnej niewiele uległo zmianie, ale wyraźnie brakuje tutaj iskry bożej, która napełniła by Ament duszą.
Niewątpliwie imponuje mi jednak odwaga i swoista bezczelność zespołu, która objawia się w szczególny sposób, bo w bardzo krótkich utworach. Ich lapidarne wypowiedzi zawierają samą esencję, bez niepotrzebnego rozwadniania. Ten świetny i w pełni świadomy zabieg wypada lepiej niż granie pod publiczkę zwrotek i refrenów, choć początkowo trudno jest zmienić swe słuchowe nawyki i oswoić się z nierzadko bezceremonialnymi i brutalnymi zakończeniami. Takie łamanie schematów i oferowanie słuchaczom czystego konkretu, bez niepotrzebnej nadbudowy, jest w mojej wiedzy zjawiskiem bezprecedensowym nie tylko dla muzyki polskiej. Jeśli zaś komuś jest za krótko, może nastawić te same utwory dwa razy z rzędu. Uzyskany efekt repetycji będzie typowy dla miażdżącej części muzyki popularnej.

Po kilkukrotnym przesłuchaniu Ament nie jestem rozczarowany, ale daleko mi do zachwytu z jakim od pierwszych taktów przyjąłem debiut. I choć pierwsza płyta działała jak w pełni uzależniający narkotyk, a Ament zaledwie jak suplement diety, to polskiej muzyce potrzeba takiej oryginalności i bezkompromisowości jaką reprezentują Król i Górski, którzy nie oglądając się na obowiązujące światowe trendy sami je kreują. Ament!


UL/KR - Ament
Thin MancRecords - 2013

wtorek, 9 kwietnia 2013

Rozważny i romantyczny / James Blake - Overgrown

Tym co dotąd najbardziej irytowało mnie w twórczości Jamesa Blake'a jest główny element, czyli jego głos. Głos momentami tak rozpaczliwie rozemocjonowany jak zaśpiewy księdza na ambonie bądź zamulający jak sir Elton John po 60-tce. Ten pierwszy przykład nie jest może tak krzywdzący i oderwany od rzeczywistości jakby się wydawało, Blake bowiem z namiętnością spogląda z perspektywy swej wokalistyki w kierunku muzyki gospel.
Byłem fanem Blake'a do wydania przez niego pierwszej płyty, a więc fanem postdubstepowych patchworków inspirowanych eksperymentalną elektroniką spod znaku click'n'cuts (epki The Bells Sketch, CMYK, Klavierwerke).  Jednak swoim debiutem momentalnie zdruzgotał on oczekiwania swoich fanów, którzy licząc na eksperymentalną wypadkową nowych brzmień i muzyki pop, otrzymali pościelowe, przekombinowane mazgaje. Faktem jest, że poza męczącym pojękiwaniem Blake'a nic więcej z tamtej płyty nie pozostało w mojej pamięci. Jednak poza czepialstwem nad irytującym mnie wokalem pierwszy album nosił poważniejszy zarzut dotyczący samej jego konstrukcji. Mianowicie, w tak silnie wyeksponowanych na debiucie pauzach Blake nie potrafił zbudować dramaturgii, która tłumaczyłaby ten dziwny produkcyjny zabieg. W wyniku tego większość utworów zdaje się być niedopracowanymi szkicami, wprowadzającymi zamęt i ciężar w minimalistyczne z pozoru kompozycje.

Do nowego albumu moje pierwsze podejście również nie było zbyt udane. Odsłuchując Overgrown w samochodzie na dość miernym sprzęcie i przy szumie opon znów nie byłem w stanie wyłowić czegokolwiek
poza wokalem Brytyjczyka. Dopiero po przejściu na system słuchawkowy, odkryłem cholernie intrygującą i zgrabnie skomponowaną całość na tyle absorbującą, aby odciągnąć nieco uwagę od samego wokalu i bardziej wyrównać proporcje pomiędzy muzyką a głosem.

Największe wrażenie na Overgrown robią przede wszystkim wysmakowane, choć lakoniczne melodie. Zbyt mroczne i niejednoznaczne, aby móc ponownie uwieść fanów konfekcyjnych chilloutów (To The Last, Overgrown, I Am Sold, Life Round Here, Retrogarde). Z kompozycji Blake'a przebija wręcz nieprawdopodobna dojrzałość artystyczna. Dojrzałość, którą tak usilnie próbował zaakcentować na debiutanckim albumie, ale przeszarżował. 
I choć w dalszym ciągu pozostaje wierny piosenkowej i nieco nadwrażliwej stylistyce, to potrafi tak porozkładać akcenty, aby stworzyć zwartą i zaskakującą całość. Z pozoru konwencjonalne i osłuchane fragmenty, rozwijają się w kierunku jakiego nie jesteśmy w stanie przewidzieć, owocując niezwykle ambitną i oryginalną wizją futurystycznego popu, czego sztandarowym przykładem może być utwór nagrany wspólnie z Brianem Eno.

Wydaje się, że właśnie ten album może w końcu spełnić oczekiwania fanów elektroniki,  która staje się znaczącym, jeśli nawet nie wiodącym elementem płyty. Są klubowo brzmiące basy skryte głęboko pod nurtem melodii, są cykające hihaty, taktujące clapy, kwaśne syntezatory, dubowy pulsujący rytm, a nawet basic channelowy szum (Our Love Comes Back). Jest Take a Fall For Me wykonywany wspólnie z RZA oraz  hyperdubowy Ever Day I Ran, który brzmi jakby palce maczał w nim The Bug, albo Kode 9. Jest również zaskakujący hitchcockowskim suspensem Digital Lion z Brianem Eno i wreszcie Vouyer o zdecydowanie największym klubowym potencjale na płycie.

Na Overgrown James Blake rozwija swoją prywatną wizję muzyki soul i r'n'b, jako kolejny wykonawca udowadniając, że od kilku sezonów najbardziej wyszukane i wyraziste efekty na scenie niezależnej przynosi elektronika użyta w służbie "czarnym" gatunkom. 

Niezrozumienie muzyki Jamesa Blake'a wynika z tego, że chcielibyśmy aby był on taki, jakim go sobie wymarzyliśmy słuchając jego wczesnych epek; bezkompromisowym, łamiącym standardy eksperymentatorem i wizjonerem klubowych brzmień. I choć absolutnie nie można odmówić mu jego muzycznej błyskotliwości i oryginalności, to sprawia on przede wszystkim wrażenie niezwykle wrażliwego chłopaka, który swe młodzieńcze namiętności lokuje w nostalgicznych i romantycznych balladach a eksperymentowanie jest dla niego jedynie środkiem wyrazu a nie celem samym w sobie.
 



JAMES BLAKE - Overgrown
Atlas Recordings 2013

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Zagraj to Neskim* / Baaba, Michał i Gabriela

To nie opatrzność czuwa nad warszawskim Lado ABC, tylko dobry duch Franka Zappy musi zsyłać natchnienie na zdolne głowy nagrywających dla niej artystów. Ten samonapędzający się all stars stać bowiem nie tylko na zamykającą usta krytykom wyrafinowaną muzyczną wirtuozerię, ale i na ogromny dystans do swojej muzyki wypływający bezpośrednio z nieskrępowanej radości tworzenia. Inspiracje reprezentantów Lado nie mają żadnych granic czerpiąc z opasłego rezerwuaru polskiej i zagranicznej kultury popularnej i "wysokiej". Z jednakową ekscytacją i zaangażowaniem w najprzeróżniejszych składach, sięgają zarówno do muzyki klasycznej, improwizowanej czy rozrywkowej, nie mając także oporu do dumnego przekraczania granicy kiczu.

Jednym z kół zamachowych warszawskiego wydawnictwa jest Baaba, która w imponującym stylu zafundowała nam na rozpoczęcie wiosny epkę zatytułowaną po prostu Baaba, Michał i Gabriela. 
Tym razem pod bacznym uchem Macieja Cieślaka; Weber, Zabrocki, Moretti i Duda z towarzyszeniem Gaby Kulki i Michała (Bunia) Skroka porywają słuchaczy w czasy realnego socjalizmu, aby wspólnie piłować dancingowe parkiety. W repertuarze czarującego big bandu znalazły się wyciągnięte ze starej meblościanki przykurzone perełki polskiej muzyki rozrywkowej lat 60-tych (Dzikusy, Wodecki, Stowarsi, Porum).  
Zdecydowanie poraża i olśniewa ogromne zaangażowanie muzyków do odtworzenia zarówno muzycznie jak i wizualnie epoki socrealizmu w Polsce. Nie ma tutaj mowy reinterpretacji czy zaadaptowaniu jakiś poszczególnych elementów do własnej koncepcji. Baaba całkowicie przywdziewa na siebie skórę bigbitowego bandu w taki sposób, że odnieść można wrażenie iż za pomocą wehikułu czasu w XXI wiek przeniesiona została restauracyjna orkiestra grająca szlagiery pomiędzy kotletem a wódeczką.

Ta jeszcze jedna udana próba pastiszu w wykonaniu ekipy z Lado ABC przywołująca w pamięci wspomnienie o szerokich dzwonach, bistorowych falujących spódnicach, wirujących marynarach, wąsach, pekaesach i długich herach wywołuje szczery i szeroki uśmiech na twarzy. A radosna forma piosenki  i bigbitowy rytm nie pozwalają  usiedzieć bezczynnie w miejscu.

Ale gdyby głębiej zanurzyć się nad recepcją tej dancingowej przygody może okazać się ona dość ambiwalentna. Z jednej bowiem strony epka ta może być hołdem dla determinacji i talentu polskich artystów (muzyków, filmowców, plakacistów, projektantów graficznych) z lat 60-tych, którzy pozbawieni wymarzonych sprzętów i dysponujący bardzo ograniczonym dostępem do zachodnich inspiracji swoją wyobraźnią i determinacją potrafili osiągnąć niezwykle oryginalne efekty. Z drugiej zaś strony podobnie jak inne stylizacje na socreal bierze udział w zaciemnianiu społeczno - politycznego obrazu PRL prezentowanego jako kraina beztroskiej atmosfery i  nieustającej zabawy.



* Neskim - słowo klucz wśród dansingowych muzyków, a zarazem pewien stopień wtajemniczenia i zarzyłości. Branżowe słowo określające muzyka jazzowego, rozrywkowego, bigbitowego, kumpla z kapeli itp. (za Jerzy Kaźmierczyk - "Były dancingi i grały orkiestry w mieście Łodzi")

BAABA, MICHAŁ I GABRIELA - Baaba, Michał i Gabriela
Lado Abc - 2013

piątek, 5 kwietnia 2013

Na skróty / Bonobo - The North Borders

Właśnie ukazał się nowy album ubóstwianego i wynoszonego w Polsce pod niebiosa Simona Greena szerzej znanego jako Bonobo. Album który sprawi nam przyjemną, ale w pełni przewidywalną porcję muzycznej uciechy.
Paradoks The North Borders polega na tym, że jest to dobra płyta, ale nic więcej nie można już o niej powiedzieć. Przynajmniej nic co nie zostało powiedziane przy poprzednich produkcjach Greena.
Nowy album Bonobo zawiera przede wszystkim muzykę szalenie tymczasowa; łącząca jego dotychczasowe, ograne patenty z aktualnie modnymi trendami tanecznej elektroniki. To wciąż utwory które najlepiej sprawdzą się w kawiarniano-loungeowej atmosferze, ewentualnie w trakcie swobodnego biforka niż w trakcie parkietowych szaleństw. Co prawda Bonobo poruszył swoje numery z fundamentów downtempo w bardziej ruchliwe klimaty UK Garage i bass music, ale tak jak dotychczas pozostają one w rytmach przeznaczonych do kiwania biodrami niż do tanecznych ekstaz.

Po przesłuchaniu The North Borders pozostaje nam wciąż ten sam dobrze znany wizerunek solidnego rzemieślnika, perfekcyjnie spajającego ciepłą chilloutową elektronikę z jazzującymi żywymi instrumentami, którą tym razem postanowił sprzedać w nieco innym opakowaniu. Nadal kochamy się w jego acidjazzowym, klimatycznym plumkaniu, które kapitalnie wypada zwłaszcza w trakcie występów na żywo w pełnym orkiestrowym składzie (vide Tauron Nowa Muzyka 2010). Możemy również tradycyjnie liczyć na świetny dobór wokalistów (wcale nie na czele z Erykah Badu), którzy jednak podtrzymują muzyczne status quo Brytyjczyka.

Jestem w stanie po raz kolejny łyknąć poddanego delikatnemu liftingowi Bonobo, bo najzwyczajniej w świecie jego muzyka sprawia mi czystą, niezobowiązującą przyjemność i świetnie mnie relaksuje. To doskonałej klasy galanteria muzyczna, której słuchanie momentami wprawia w zachwyt, ale jest niczym więcej jak tylko pięknym dodatkiem.


BONOBO - The North Borders
Ninja Tune 2013

środa, 3 kwietnia 2013

Bez kiksów / Kixnare - Red

Jeśli nadal pokutuje w was przeświadczenie, że to Kamp! wprowadził naszą polską muzykę na światowy poziom klubowy to znaczy, że o muzyce dowiadujecie się albo z Teleexpressu, albo z Trójki i długa droga jeszcze przed wami do muzycznego oświecenia. Na szczęście dostajecie szansę, aby ten dystans radykalnie skrócić. Wystarczy sięgnąć po czerwony album częstochowskiego producenta Kixnare, aby usłyszeć to, co aktualnie bryluje na londyńskich danceflorach. Z góry też możecie pomiędzy suchary wrzucić przykre i oklepane stwierdzenie o świetnym brzmieniu "jak na polskie warunki" O nie! Muzyka Kixa sprawdziłaby się na każdym miejscu na świecie, na co z resztą wskazuje solidny support jaki dostaje ten album od naprawdę poważnych graczy (Phonica Records, Xlr8r).

Zarówno na Red jak i na poprzednim albumie Digital Garden Kixnare z czułością barometru reaguje na obowiązujące trendy w niezależnej muzyce tanecznej. Czerwonym albumem doskonale trafia w modę na bass music - wypadkową instrumentalnego hip hopu, pościelowych wokaliz, house music i resentymentu za jej odmianą UK garage. Znakomicie współbrzmiące ze sobą głęboki bas, wszechobecne clapy i cykacze, syntezatorowe melodie oraz chwytliwe wpadające w ucho wokale wypadają na Red niezwykle świeżo i przebojowo. Głównym atutem Kixa od czasów kultowego Najebawszy z 2005, aż do Red jest bowiem niezwykła melodyjność jego produkcji. Czy to tworząc podkłady dla polskiego rapu, czy też jarając się muzyką z wysp z wielką pieczołowitością dba o brzmienie i chwytliwość swoich melodii. Nawet wtedy, gdy wybrzmiewają one gdzieś w tłach nie trudno wyłowić ich przebojowy potencjał.
Maszczyński (Kixnare) nie sili się na tworzenie bangerów, które z subtelnością kopniaka torują sobie drogę do djskich kejsów (vide Harlem Shake). Jego muzyka uwodzi raczej finezją i klimatem, roztaczając w powietrzu erotyczny feeling niczym w klasycznym r'n'b.

Kixnare jest skazany na sukces międzynarodowy. Przy ponad 150 tysiącach wyświetleń Gucci Dough na YT i przy tak mocnych rekomendacjach nie widać już przeszkód do szturmowania parkietów całego świata.


KIXNARE - Red
U Know Me Records - 2013


wtorek, 2 kwietnia 2013

Na skróty / Olafur Arnalds - From Now I Am Winter

Czy można mieć alergię na śnieg? Większość z nas już chyba ma pierwsze jej objawy, ale jak się okazuje nie wszyscy znoszą ją tak źle. Oto na przykład takiemu Olafurowi Arnaldsowi nie dość, że nie spowszedniały jeszcze permanentnie zimowe krajobrazy Islandii, to jeszcze deklaruje ochoczo, że From Now I Am Winter.
I faktycznie na najnowszej płycie Olafur jest zimą. Ale w przeciwieństwie do tej burej, wilgotnej do której pałamy teraz niechęcią i nienawiścią, Arnalds maluje słuchaczom krajobraz iście baśniowy. I jeśli jest to zima, to tylko po islandzku.
Ileż to już razy czytając recenzję islandzkich płyt mogliśmy dowiedzieć się tyle samo o muzyce, co o pogodzie, klimacie i aurze tam panującej. Musicie kojarzyć tą uparcie powtarzaną przez krytyków, ale równie chętnie chętnie eksploatowaną przez samych muzyków kliszę o śnieżnej krainie, zbitej lodem, pod której powierzchnią buzują gorące źródła i magma.
Tą samą widokówkę z dalekiej wyspy wysyłali nam już niejednokrotnie Bjork, Sigur Ros, Mum czy Jonsi.
Baśniowe orkiestracje, rzewny fortepian, zatopione w melancholii smyki, chłodna elektronika dynamizująca kompozycje oraz delikatny zmysłowy wokal budują ten niezwykły krajobraz, po którym tym razem oprowadza Arnalds. Jednak nawet gdy nie ruszamy się z domu w wojaże po świecie, momentalnie rozpoznamy znajome miejsca, w których już niejednokrotnie bywaliśmy.
Homogeniczność islandzkiej sceny jest niewątpliwie fenomenem, który uformował sobie szeroką niszę wśród zachodnich słuchaczy. Sięganie po większość płyt z lodowej wyspy jest o tyle bezpieczne, że nie grożą nam przy tym żadne niespodzianki. Zawsze bowiem możemy liczyć, że utrafimy w ten specyficzny islandzki klimat, na który właśnie mamy ochotę. Geograficzna izolacja, która tak mocno filtruje wpływy z zewnątrz, pozwala budować muzyczną mitologię Islandii na jednym tylko fundamencie.
Podobnie jest na płycie From Now I Am Winter, która pod względem muzycznym nie przynosi naturalnie, żadnych wyjątków od islandzkiej normy. Nastrojowe, kameralne kompozycje, zaaranżowane na fortepian i kwartet smyczkowy, anielski śpiew Arnaldsa i momentami niemalże klubowa elektronika skutecznie zrzucają na nas odium wyspiarskiego smutku i melancholii, warstwą emocjonalną zbliżając w rejony bliskie patosu i nadmiernej egzaltacji, które niepokojąco zbliżają się w stronę kiczu. Z resztą do takiego balansowania między dystansem i bliskością, żarem i chłodem, oraz szczerością i naiwnością również przyzwyczaiła nas muzyka z fiordów.

Ale jeśli to prawda, że od teraz Olafur jest zimą, to jest to zima śnieżna, nieprzejednana, zanurzona w głębokiej melancholijnej bieli, której końca nie widać i można odnieść wrażenie, że trwać będzie już zawsze.

Muszę przyznać, że moją główną intencją sięgnięcia po tą płytę jest jej tytuł, który pięknie i perwersyjnie odzwierciedla to, co dzieje się teraz za naszymi oknami. Jednak aby poczuć klimat islandzkiej wyidealizowanej, baśniowej zimy, sięgnijcie spokojnie po którąkolwiek z płyt wyżej wymienionych wykonawców... producent zobowiązał się bowiem do pokrycia różnicy, do was więc należy zadanie aby ją odnaleźć.


OLAFUR ARNALDS - From Now I Am Winter
2013 Mercury Classics