Z zewnątrz monolit. Wewnątrz; tygiel tętniący życiem.
Nowy materiał Lotto to istna enigma. Posiada kilka stopni wtajemniczenia. Z początku moje wrażenia ulokowałem na konstrukcji "Elite Feline". Dwie długie kompozycje, zaklęte w repetytywnej formie, zagrane w powolnym hipnotycznym tempie wybrzmiewające w transowej pulsacji. Zwarta forma emanuje monumentalną przytłaczającą siłą. I to ona w pierwszej chwili przyciąga uwagę słuchacza. Każde kolejne przesłuchanie pozwala oswoić się z konwencją i z większą uwagą dostrzegać pod jazz rockową skorupą powtórzeń, co raz więcej szczegółów; głębokich pogłosów (duża w tym robota goszczącego w nagraniu Przemysława Jankowiaka), szumów, gitarowych efektów, rezonansów, zmieniającej się palety brzmień (zwłaszcza perkusji Pawła Szpury), gęstych perkusyjnych faktur dzierganych z maszynową konsekwencją.
Najwierniejszy kompozycyjnej i brzmieniowej dyscyplinie jest oczywiście kontrabasista Mike Majkowski, jest to w końcu konwencja bardzo bliska jego solowym poczynaniom. W zasadzie to nawet nie jestem w stanie zorientować się, czy jego udział ograniczony został do jednego czy dwóch uderzeń w strunę na utwór. Wielce prawdopodobne, że w swoim organicznym minimalizmie posunął się do jedynego symbolicznego szarpnięcia, któremu odpowiada uderzenie dobywające się z gitary Rychlickiego. Podobnie nie umiem powiedzieć, czy przeszywający motyw z "Pointing To a Marvel" do złudzenia przypominający harmonijkę ustną, jest właśnie tym instrumentem, czy gitarowym riffem Rychlickiego, który nie takie sztuki potrafi wykreować ze swojego instrumentu.
Rdzeń kompozycji stanowi mechaniczny puls kontrabasu, gitara zaś, równie oszczędna słyszalna jest w pierwszej kolejności za sprawą efektów. Falujących, piętrzących się i rozkurczających w amorficzne plamy. W na tle tej artykulacyjnej i brzmieniowej unifikacji na mistrza ceremonii wyrasta Paweł Szpura. To on przemyca rozmaite perkusyjne konfiguracje pod płaszczykiem jednostajnej motoryki. Jest odpowiedzialny za groove, panuje nad dramaturgią, piętrzy narrację, nadaje utworom temperamentu i idealnie rozładowuje napięcie.
Spotkanie trzech znakomitych instrumentalistów, ze skłonnością do nieokiełznanych improwizacyjnych szarż przybiera na "Elite Feline" postać implozji. Zamknięcie trzech muzycznych temperamentów w szczelną repetytywną formę, jeszcze bardziej pobudziło wyobraźnię twórców. Improwizacja ascetycznych gestów, wzięcie pod lupę detali, śledzenie jak mikroelementy wpływają na dramaturgię, formę i rozwój narracji, jak ich współbrzmienie tworzy potężną całość stało się imponującym muzycznym seansem.
Nowa płyta Lotto potrzebuje klucza. Jest nim cierpliwość. Jest niezbędna aby w dwóch dwudziestominutowych kompozycjach odnaleźć galaktykę dźwięków. Aby w pozornym bezruchu dostrzec nieustannie zmieniające się niuanse. Bez cierpliwości i szacunku dla artystycznej wizji dostrzeżemy jedynie dwa monotonne kloce przelewające się smętnie i nużąco. Tymczasem "Elite Feline" to uczta smakosza. Zasłuchiwanie się w niej, dostrzeganie co raz to nowych wątków; zmian w artykulacji i brzmieniu; wyłapywanie detali, które z niezauważalnych potężnieją do symbolicznych rozmiarów jest doprawdy pasjonujące.
"Elite Feline" jest jak lampka wykwintnego koniaku degustowana bez pośpiechu i z namaszczeniem, aby w pełni uchwycić smakowy i zapachowy bukiet trunku. Obcowanie z tą formą artystycznego wyrafinowania wymaga pewnej muzycznej dojrzałości, osłuchania, umiejętności czerpania estetycznej satysfakcji z uczestnictwa w artystycznym procesie jaki rozgrywa się tuż przed uszami słuchacza. Przy współczesnej tendencji do eklektyzmu i nadmiaru, umiar, dyscyplina i samoograniczenie muzyków Lotto brzmi jeszcze wyraźniej i donioślej.
LOTTO "Elite Feline"
2016, Instant Classic
wtorek, 31 maja 2016
niedziela, 29 maja 2016
New new age / MICROMELANCOLIÉ + STROM NOIR "49°05’19,3″N 22°34’04,0’E"
Jeśli awangarda może mieć swoją muzykę relaksacyjną, to duet Emila Mat’ko aka Strom Noir ze Słowacji oraz doskonale znanego czytelnikom 1/u/1/o Roberta Skrzyńskiego aka Micromelancolié, mógłby stać się sztandarowym projektem tego nurtu.
Dwie kompozycje składające się na płytę "49°05’19,3″N 22°34’04,0’E" nie wychodzą poza schemat dronowego ambientu łączącego w sobie elementy akustyczne i elektroniczne, oraz rzecz jasna field recording. Filarem kompozycji jest melancholijny wibrujący dron, ciągnący się na przestrzał obu kompozycji. Mieni się on jedynie odcieniami, przybierając świetliste i mroczne odcienie. Jego zmysłowemu wybrzmiewaniu towarzyszy glitchowy kurz, nagrania terenowe i subtelne szemranie obiektów. Czasem jakaś prymitywna melodia na syntezatorze, czy urwany akord akustycznej gitary rozmazujący się niczym fatamorgana w pustynnym krajobrazie. Pulsują pastelowe pogłosy, którym wtóruje świergot ptaków, szum fal, gwizd. Koncepcja przechyla się na stronę new age'wego kiczu i muzyki tła, jednak na tyle, że nie odnosi się wrażenia ckliwości, czy tandety. Nad nagraniem unosi się melancholijny spleean, o słodko-gorzkim posmaku. To kraina łagodności ujęta w kwasowym widzie, z psychedelicznymi kolorami i zaburzeniami proporcji. Omamiający miraż, namiastka ulotności. Utopijna kraina, której współrzędne geograficzne podane w tytule nie istnieją poza wyobraźnia twórców i słuchaczy.
Narracja pozostaje płynna, ekspresja niewymuszona, a dramaturgia sinusoidalnym dryfem tężeje i rozpływa się w plamach i pogłosach. To wszystko sprawia, że materiał nabiera właściwości terapeutycznych, relaksujących, skłaniając do swobodnej kontemplacji i śnienia na jawie. Więcej słów na temat tego wydawnictwa byłoby już laniem wody. Zachęcam jednak do skosztowania tego zakazanego owocu. Do zachłyśnięcia się czarem krainy łagodności w wersji alternatywnej. Kuszące.
MICROMELANCOLIÉ / STROM NOIR "49°05’19,3″N 22°34’04,0’E"
2016, Zoharum Records
Dwie kompozycje składające się na płytę "49°05’19,3″N 22°34’04,0’E" nie wychodzą poza schemat dronowego ambientu łączącego w sobie elementy akustyczne i elektroniczne, oraz rzecz jasna field recording. Filarem kompozycji jest melancholijny wibrujący dron, ciągnący się na przestrzał obu kompozycji. Mieni się on jedynie odcieniami, przybierając świetliste i mroczne odcienie. Jego zmysłowemu wybrzmiewaniu towarzyszy glitchowy kurz, nagrania terenowe i subtelne szemranie obiektów. Czasem jakaś prymitywna melodia na syntezatorze, czy urwany akord akustycznej gitary rozmazujący się niczym fatamorgana w pustynnym krajobrazie. Pulsują pastelowe pogłosy, którym wtóruje świergot ptaków, szum fal, gwizd. Koncepcja przechyla się na stronę new age'wego kiczu i muzyki tła, jednak na tyle, że nie odnosi się wrażenia ckliwości, czy tandety. Nad nagraniem unosi się melancholijny spleean, o słodko-gorzkim posmaku. To kraina łagodności ujęta w kwasowym widzie, z psychedelicznymi kolorami i zaburzeniami proporcji. Omamiający miraż, namiastka ulotności. Utopijna kraina, której współrzędne geograficzne podane w tytule nie istnieją poza wyobraźnia twórców i słuchaczy.
Narracja pozostaje płynna, ekspresja niewymuszona, a dramaturgia sinusoidalnym dryfem tężeje i rozpływa się w plamach i pogłosach. To wszystko sprawia, że materiał nabiera właściwości terapeutycznych, relaksujących, skłaniając do swobodnej kontemplacji i śnienia na jawie. Więcej słów na temat tego wydawnictwa byłoby już laniem wody. Zachęcam jednak do skosztowania tego zakazanego owocu. Do zachłyśnięcia się czarem krainy łagodności w wersji alternatywnej. Kuszące.
MICROMELANCOLIÉ / STROM NOIR "49°05’19,3″N 22°34’04,0’E"
2016, Zoharum Records
piątek, 27 maja 2016
Majówkowe dryfowanie / Meeting By Chance "Changes"
Jako, że jestem dopiero co po pierwszym od kilku lat prawdziwie relaksującym urlopie, i jako że zamiast muzyki nasłuchałem się chlupotu morskich fal, to na dziś propozycja lżejszego kalibru. Jeśli zaś szukacie płyty idealnej, na chilloutową, leniwą majówkę to trafiliście idealnie. "Changes" Marcina Cichego (Meeting By Chance) nie podniesie wam ciśnienia, ale za to niezobowiązująco ukołysze i zrelaksuje.
Najpierw był solowy Meeting By Chance. Chwilę później również solowy Watermark. Następnie duety mieszane. Soul'owy Overdue współtworzony z wokalistką Magdą Nazgarøth i ambientowa kooperacja z Teklą Mrozowicką. Z zaciekawieniem i sympatią przyglądam się jak Marcin Cichy próbuje wyemancypować się poza pierworodny Skalpel i ciągnący się za nim cień jedynego polskiego projektu w katalogu legendarnego Ninja Tune. "Changes" nowa płyta Meeting By Chance to dedykacja złożona czarnej muzyce, zarówno tej eksperymentującej z brzmieniem, produkcją i kompozycją, oraz tej zainspirowanej pościelowym r'n'b lat 90tych.
Płyta Cichego, przeciwnie do jej tytułu, dużych zmian w repertuarze MBC nie przynosi, przynajmniej w kontekście wydanej chwilę temu "Inside out". Materiał, który premierę będzie miał pod koniec maja, jest kontynuacją poszukiwań muzycznej formuły na styku hip-hopu, trip -hopu, ambientu, jazzu i popu. Jeśli momentami brzmienia i aranże, bliskie współczesnej minimalistycznej koncepcji r'n'b ocierają się o estetyki awangardowe i eksperymenty, tak narracja jest już typowa dla muzyki popularnej. Popowy sznyt dyscyplinuje autora do posługiwania się krótkimi formami, układem zwrotka - refren i zaangażowaniem w proces nagrywania wokalistów. Również perfekcyjnie wymuskana produkcja, kryjąca pod zmysłową kołderką syntezatorowych plam, gitarowe melodyjne motywy, oraz wypieszczone detale, nadaje kompozycjom mocno przebojowego charakteru.
Wiodącą role w tym przedsięwzięciu biorą zaproszeni przez Cichego goście. Wokaliści: Gustav Ahr,
Magda Nazgarøth, Naoh i Karol Wróblewski. W tym elemencie tkwi jednak również główna słabość albumu. Nie mogę się bowiem oprzeć wrażeniu, że żaden z tych głosów nie jest tu w pełni kompatybilny z soulową stylistyką kompozycji. Żaden z nich nie przekonuje mnie; nie porywa jak choćby same podkłady Cichego. Ze świecą szukać tu wokalnej charyzmy, dynamiki artykulacji, a przede wszystkim emocji, które pozwoliłyby nadać utworom wyraźniejszych szlifów. Wokaliści snują dość niemrawe i beznamiętne linie melodyczne, które zamiast ognia i wyrazistości osadzają kompozycje w ramach grzecznych kołysanek. Akcja toczy się w pościelowym, leniwym dryfie, mając częściej więcej wspólnego z klasyką przesłodzonego popowego soulu, królującego w latach 90tych w MTV ("Lose My Mind", "Ocean", "Let It Flow"), niż z wyrazistym r'n'b uprawianym przez Kelelę, czy FKA Twigs ("Light Show", " It's Getting Windy", "Heal").
"Changes" z pewnością spodoba się fanom wydawnictwa U Know Me Records. Kompozycje zostały bowiem pieczołowicie wystylizowane i podane w przystępnej chillout'owej formie. Brzmienia układają się niezwykle plastycznie zachwycając głównie w warstwie rytmicznej gęstą ornamentyką kicków, hi-hatów, czy klików. Z kolei zamglenie i lekkie zaszumienie gitary i klawiszy pokrywa kompozycje atrakcyjną analogową patyną, rozmiękczając dźwięki instrumentów w melancholijnej poświacie.
Cichy co raz śmielej wytycza sobie nowe ścieżki, aby choć na chwilę zmylić trop podążającego za nim stygmatu artysty z Ninja Tune. I choć jego poczynania nie są rewolucyjne, ryzyko artystyczne małe, a gest emancypacji nie odcina się jednoznacznie od wcześniejszych muzycznych doświadczeń, to przyjemnie jest konsumować efekty pracy tego artysty.
2016, Plug Audio
Najpierw był solowy Meeting By Chance. Chwilę później również solowy Watermark. Następnie duety mieszane. Soul'owy Overdue współtworzony z wokalistką Magdą Nazgarøth i ambientowa kooperacja z Teklą Mrozowicką. Z zaciekawieniem i sympatią przyglądam się jak Marcin Cichy próbuje wyemancypować się poza pierworodny Skalpel i ciągnący się za nim cień jedynego polskiego projektu w katalogu legendarnego Ninja Tune. "Changes" nowa płyta Meeting By Chance to dedykacja złożona czarnej muzyce, zarówno tej eksperymentującej z brzmieniem, produkcją i kompozycją, oraz tej zainspirowanej pościelowym r'n'b lat 90tych.
Płyta Cichego, przeciwnie do jej tytułu, dużych zmian w repertuarze MBC nie przynosi, przynajmniej w kontekście wydanej chwilę temu "Inside out". Materiał, który premierę będzie miał pod koniec maja, jest kontynuacją poszukiwań muzycznej formuły na styku hip-hopu, trip -hopu, ambientu, jazzu i popu. Jeśli momentami brzmienia i aranże, bliskie współczesnej minimalistycznej koncepcji r'n'b ocierają się o estetyki awangardowe i eksperymenty, tak narracja jest już typowa dla muzyki popularnej. Popowy sznyt dyscyplinuje autora do posługiwania się krótkimi formami, układem zwrotka - refren i zaangażowaniem w proces nagrywania wokalistów. Również perfekcyjnie wymuskana produkcja, kryjąca pod zmysłową kołderką syntezatorowych plam, gitarowe melodyjne motywy, oraz wypieszczone detale, nadaje kompozycjom mocno przebojowego charakteru.
Wiodącą role w tym przedsięwzięciu biorą zaproszeni przez Cichego goście. Wokaliści: Gustav Ahr,
Magda Nazgarøth, Naoh i Karol Wróblewski. W tym elemencie tkwi jednak również główna słabość albumu. Nie mogę się bowiem oprzeć wrażeniu, że żaden z tych głosów nie jest tu w pełni kompatybilny z soulową stylistyką kompozycji. Żaden z nich nie przekonuje mnie; nie porywa jak choćby same podkłady Cichego. Ze świecą szukać tu wokalnej charyzmy, dynamiki artykulacji, a przede wszystkim emocji, które pozwoliłyby nadać utworom wyraźniejszych szlifów. Wokaliści snują dość niemrawe i beznamiętne linie melodyczne, które zamiast ognia i wyrazistości osadzają kompozycje w ramach grzecznych kołysanek. Akcja toczy się w pościelowym, leniwym dryfie, mając częściej więcej wspólnego z klasyką przesłodzonego popowego soulu, królującego w latach 90tych w MTV ("Lose My Mind", "Ocean", "Let It Flow"), niż z wyrazistym r'n'b uprawianym przez Kelelę, czy FKA Twigs ("Light Show", " It's Getting Windy", "Heal").
"Changes" z pewnością spodoba się fanom wydawnictwa U Know Me Records. Kompozycje zostały bowiem pieczołowicie wystylizowane i podane w przystępnej chillout'owej formie. Brzmienia układają się niezwykle plastycznie zachwycając głównie w warstwie rytmicznej gęstą ornamentyką kicków, hi-hatów, czy klików. Z kolei zamglenie i lekkie zaszumienie gitary i klawiszy pokrywa kompozycje atrakcyjną analogową patyną, rozmiękczając dźwięki instrumentów w melancholijnej poświacie.
Cichy co raz śmielej wytycza sobie nowe ścieżki, aby choć na chwilę zmylić trop podążającego za nim stygmatu artysty z Ninja Tune. I choć jego poczynania nie są rewolucyjne, ryzyko artystyczne małe, a gest emancypacji nie odcina się jednoznacznie od wcześniejszych muzycznych doświadczeń, to przyjemnie jest konsumować efekty pracy tego artysty.
2016, Plug Audio
poniedziałek, 16 maja 2016
Wschód - zachód / Mammoth Ulthana "Particulars Factors"
Trzy lata temu w barwach Zoharum ukazał się świetnie przyjęty przez recenzentów (również przeze mnie) debiut multiinstrumentalnego projektu Mammoth Ulthana. Druga płyta występujących pod tą nazwą Rafała Kołackiego i Jacka Doroszenko w spektakularny sposób rozwija wątki, które pojawiły się na debiutanckim wydawnictwie.
Już przed trzema laty stylistyczny anturaż Mammoth Ulthana został mocno osadzony na przecięciu elektroniki, industrialu, ambientu i muzyki etnicznej. Kameralna opowieść jedynie lekko przechylała się w stronę syntetycznych preparacji i glitchowej ornamentyki, dopełniając całości sonorystycznymi eksperymentami z szerokim arsenałem perkusjonaliów i idiofonów. Na nowej płycie "Particulars Factors" proporcje zdecydowanie bardziej przechylają się na stronę brzmień akustycznych. Zaś intymny, nastrojowy charakter ewoluuje w pełen rozmachu muzyczny żywioł.
Instrumentarium Kołackiego i Doroszenko w zasadzie nie uległo zmianie. To szeroki zestaw fletów, piszczałek, rogów, bębnów, talerzy gongów, trudnych w identyfikacji perkusjonaliów, których pochodzenie prowadzi nas szlakiem od Bliskiego Wschodu, aż po Himalaje. To co na pierwszej płycie zaaranżowane było ascetycznie, trochę nieśmiało, teraz przybiera potężną i pełną rozmachu postać, zarówno pod względem kompozycji jak i brzmienia. Dotąd skromne, ażurowe faktury złożone z pojedynczych szmerów, klików, trzasków przekształcają się na "Particulars Factors" w formy transowe, o rytualnym, szamańskim charakterze. Rozgorączkowane dęciaki przecinają powietrze wyrazistym skowytem, a majestatyczne kotły kipią pod seriami uderzeń, zmierzając do zamaszystych kulminacji ("Tombs"). Tym etnicznym manifestacjom towarzyszy akompaniament syntezatorów i elektronicznych eksperymentów reprezentatywnych dla zachodniej myśli muzycznej. Wystarczy posłuchać kompozycji "Baldr" aby zachwycić się niespodziewanym mezaliansem elektroakustycznych preparów, industrialnej, wyrazistej artykulacji i jazzowej frazy.
Utkana z detali płyta "Particulars Factors", jest propozycją pełną przepychu. Bogactwo instrumentów, instrumentacji, aranżacji to rezultat eklektycznej filozofii gwarantującej brak artystycznych ograniczeń. Ta zjawiskowa symbioza narracji łączy elementy kultury wschodu i zachodu. Szamańskie rytmy i ezoteryczne ilustracje zostają skonfrontowane z kontrkulturową awangardą muzyki XX wieku. Wspólne na siebie oddziaływanie tych elementów stanowi iście temperamentne połączenie. Dlatego też dramaturgia odgrywa na najnowszej płycie duetu olbrzymią rolę. "Particulars Factors" to też znakomita ilustracja rozwoju muzyków, dostrzegalnego zarówno w co raz bardziej rozbudowanym warsztacie (zróżnicowane technik, wydobywania dźwięków i ich preparacji), oraz w charyzmie wykonawczej, która pozwoliła stworzyć imponujący, multiinstrumentalny spektakl.
Trzy lata temu wydawało mi się, że tak wysoko oceniona przeze mnie unikalna stylistyka Mammoth Ulthana bliska jest ideału. Teraz, z perspektywy czasu okazuje się jedynie przystawką do dania głównego, jakim jest tętniący pierwotnymi żywiołami paczwork "Particulars Factors".
MAMMOTH ULTHANA "Particulars Factors"
2016, Zoharum Rec
Już przed trzema laty stylistyczny anturaż Mammoth Ulthana został mocno osadzony na przecięciu elektroniki, industrialu, ambientu i muzyki etnicznej. Kameralna opowieść jedynie lekko przechylała się w stronę syntetycznych preparacji i glitchowej ornamentyki, dopełniając całości sonorystycznymi eksperymentami z szerokim arsenałem perkusjonaliów i idiofonów. Na nowej płycie "Particulars Factors" proporcje zdecydowanie bardziej przechylają się na stronę brzmień akustycznych. Zaś intymny, nastrojowy charakter ewoluuje w pełen rozmachu muzyczny żywioł.
Instrumentarium Kołackiego i Doroszenko w zasadzie nie uległo zmianie. To szeroki zestaw fletów, piszczałek, rogów, bębnów, talerzy gongów, trudnych w identyfikacji perkusjonaliów, których pochodzenie prowadzi nas szlakiem od Bliskiego Wschodu, aż po Himalaje. To co na pierwszej płycie zaaranżowane było ascetycznie, trochę nieśmiało, teraz przybiera potężną i pełną rozmachu postać, zarówno pod względem kompozycji jak i brzmienia. Dotąd skromne, ażurowe faktury złożone z pojedynczych szmerów, klików, trzasków przekształcają się na "Particulars Factors" w formy transowe, o rytualnym, szamańskim charakterze. Rozgorączkowane dęciaki przecinają powietrze wyrazistym skowytem, a majestatyczne kotły kipią pod seriami uderzeń, zmierzając do zamaszystych kulminacji ("Tombs"). Tym etnicznym manifestacjom towarzyszy akompaniament syntezatorów i elektronicznych eksperymentów reprezentatywnych dla zachodniej myśli muzycznej. Wystarczy posłuchać kompozycji "Baldr" aby zachwycić się niespodziewanym mezaliansem elektroakustycznych preparów, industrialnej, wyrazistej artykulacji i jazzowej frazy.
Utkana z detali płyta "Particulars Factors", jest propozycją pełną przepychu. Bogactwo instrumentów, instrumentacji, aranżacji to rezultat eklektycznej filozofii gwarantującej brak artystycznych ograniczeń. Ta zjawiskowa symbioza narracji łączy elementy kultury wschodu i zachodu. Szamańskie rytmy i ezoteryczne ilustracje zostają skonfrontowane z kontrkulturową awangardą muzyki XX wieku. Wspólne na siebie oddziaływanie tych elementów stanowi iście temperamentne połączenie. Dlatego też dramaturgia odgrywa na najnowszej płycie duetu olbrzymią rolę. "Particulars Factors" to też znakomita ilustracja rozwoju muzyków, dostrzegalnego zarówno w co raz bardziej rozbudowanym warsztacie (zróżnicowane technik, wydobywania dźwięków i ich preparacji), oraz w charyzmie wykonawczej, która pozwoliła stworzyć imponujący, multiinstrumentalny spektakl.
Trzy lata temu wydawało mi się, że tak wysoko oceniona przeze mnie unikalna stylistyka Mammoth Ulthana bliska jest ideału. Teraz, z perspektywy czasu okazuje się jedynie przystawką do dania głównego, jakim jest tętniący pierwotnymi żywiołami paczwork "Particulars Factors".
MAMMOTH ULTHANA "Particulars Factors"
2016, Zoharum Rec
niedziela, 15 maja 2016
"Sprawy ducha są dla mnie ważne" / Wywiad z Olgierdem Dokalskim
Foto: Grzegorz Broniatowski |
Bartosz Nowicki: Jaka jest droga muzycznego samouka? Co wpłynęło, na fakt, że kształciłeś się poza szkoła. I na jakim właściwie teraz jesteś etapie tego samokształcenia, bo zdaję sobie sprawę że to proces ciągły.
Olgierd Dokalski: Droga każdego muzyka, nie tylko samouka, powinna opierać się na otwartej głowie i ciągłym uczeniu się od muzyków, z którymi się gra. Ludzie, którzy chcą się czegoś nauczyć nie potrzebują do tego szkoły. Nie jestem zwolennikiem instytucji szkół artystycznych i arbitralnie narzucanych relacji mentorskich. Zacząłem grać na trąbce jak miałem 20 lat. Świadomie wybierałem swoich nauczycieli i miałem szczęście trafić na ludzi, którzy widzieli we mnie coś ciekawego i pomagali mi to rozwijać, a nie urabiali na swoją miarę.
BN: W jakich okolicznościach natrafiłeś na historię Jakuba Buczackiego?
OD: Pewnego wieczoru, to było około 2010 roku, siedziałem sobie wygodnie w fotelu w swoim mieszkaniu i czytałem książkę. Nagle zadzwonił telefon stacjonarny. Ze słuchawki padło pytanie, czy nazywam się Dokalski i czy znam rodzinną historię Stefanii Dokalskiej, z domu Buczackiej.
Stefania Dokalska, druga żona mojego dziadka umarła parę lat przed moim urodzeniem, a mi kojarzyła się jedynie z jej portretem autorstwa Mai Berezowskiej, który wisiał u moich rodziców w salonie. W czasach PRLu o historii rodziny nie można była w domu mówić, a w latach 90tych i późniejszych sytuacja nie uległa zmianie.
Wracając do telefonu, dzwonił do mnie badacz Podlasia Sławomir Hordejuk, który namiary na mnie znalazł w książce telefonicznej. To on zapoznał mnie z historią Buczackich, cytuję jego opracowania we wkładce do płyty.
BN: Powęszyłem trochę w internecie w poszukiwaniu wzmianek o Buczackim i okazało się że nie tylko on pięknie zapisał się w historii Polski. Mam tu na myśli twoją babcię, Panią Stefanię Dokalską.
OD: Tak, rodzina Buczackich była bez wątpienia ciekawa, nie należy zapominać też o Selimie i Janie, czyli synu i wnuku Jakuba, którzy przyłożyli się do pierwszego polskiego wydania Koranu.
"Mirza Tarak" od początku planowany był jako cykl, prawdopodobnie skończy się na dyptyku. Druga część bazować będzie własnie na rodzinnych historiach o Stefanii Buczackiej. Na obecnym etapie nie chcę więcej zdradzać.
A propos losów Stefanii, również w internecie można przeczytać świadectwa dotyczące ratowania Żydów w czasie II Wojny Światowej przez moją babcię. Podobno w latach siedemdziesiątych pojawiła się propozycja rozpoczęcia procedury przyznawania tytułu Sprawiedliwego wśród Narodów Świata, ale Stefania Buczacka odmówiła. O ile mi wiadomo jej decyzja wynikała z wrodzonej skromności, ale też ówczesna rzeczywistość i polityka władz komunistycznych były tej kwestii (żydowskiej) wyjątkowo nieprzychylne.
BN: Nie mam wątpliwości, że wątek rodzinny związany z Buczackim przełożył się na niezwykle intymny charakter płyty?
OD: Niech charakter płyty oceniają odbiorcy - specjalnie nie piszę słuchacze. Na pewno historia Buczackiego jest mi przez rodzinne koneksje bliska, ale historyczne świadectwa były tylko punktem wyjścia do napisania i poprowadzenia mojej własnej opowieści z Jakubem Buczackim jako głównym bohaterem i polską historią w tle. Opowieści pisanej dźwiękiem. Mam do "Mirzy Taraka" bardzo intymny stosunek, tak podchodzę do każdej swojej artystycznej wypowiedzi i nie wyobrażam sobie funkcjonować inaczej.
BN: Dotąd duchowość w twojej muzyce nie była aż tak obecna?
OD: Sprawy ducha są dla mnie ważne. Podobnie jak cielesność, ale ja na tych pojęciach nie budowałbym opozycji.
Nigdy nie starałem się, żeby moja lub moich zespołów muzyka była "uduchowiona". Jeśli słuchacze mają takie odczucia, to dobrze, ale nie miałem takiego zamiaru. Podobnie było przy "Mirzy Taraku", choć akurat ten projekt powstał z potrzeby, by się w tematyce egzystencjalnej wypowiedzieć.
Muzyka czy jakikolwiek tekst, który traktuje o kwestiach duchowych nie musi sam duchowością epatować. Ale jeżeli tak się dzieje, to chyba w procesie powstawania płyty musiało stać się coś ważnego. Dla mnie osobiście się stało, ale to nie ja jestem odbiorcą tej płyty.
BN: W informacji prasowej, która towarzyszy wydawnictwu napisałeś "Trudno wyobrazić sobie, co mógł czuć człowiek, który w obliczu zagrożenia życia musi opuścić swoje rodzinne strony" Nie masz wrażenia, że w kontekście masowego exodusu syryjskich uchodźców zarówno twa wypowiedź, jak i cała płyta nabiera o wiele szerszego znaczenia?
OD: Wydaje mi się że duchową przemianę można przejść równie dobrze w domowym zaciszu czy fotelu kinowym. Nieprzyjazne miejsce i wyjątkowe okoliczności nie są warunkiem koniecznym odbycia duchowej przemiany. Choć taki kontekst może być podatnym gruntem do pewnych stanów i decyzji. Ale Droga, której dotyka i którą opowiada mój album jest metaforyczna.
BN: A propos kina. Dla mnie "Mirza Tarak" wpisuje się w estetykę, którą w odniesieniu do filmu, niezbyt fortunnie nazwałbym "muzyką drogi". Twój pra pra pra dziad odbywa Hadżdż w przełomowym okresie w historii. Jego pielgrzymce towarzyszy przemiana duchowa. A jak przebiegała podróż którą odbyłeś przy nagrywaniu płyty. Czy również Ciebie dotknęła jakaś przemiana związana z zagłębianiem się w rodzinną historię?
OD: Trop kina drogi jest bardzo dobry. Ten gatunek, a w szczególności kino Wima Wendersa, "Zawód Reporter" Michaelangelo Antonioniego czy wreszcie "Rycerz" Lecha Majewskiego to dzieła, które inspirują i z którymi chciałem "Mirzą Tarakiem" wejść w polemikę. "Tom Harris" Stefana Themersona też był ważnym punktem odniesienia. Przy komponowaniu historii na płycie poetyki powyższych i innych filmów i książek się wręcz narzucały.
Kilka lat temu prowadziłem taki międzynarodowy twór nor cold, z Oori Shalevem na perkusji, Zegerem Vandenbussche na sopranie i alcie i Wojtkiem Kwapisińskim na gitarze. To są wspaniali ludzie, którzy jak mało kto potrafią wyrazić muzyką to, co się dzieje w ich wnętrzach. Personalnie i muzycznie w tej konfiguracji wrzało, mam wrażenie, że te emocje udało się przenieść na scenę i płytę nagraną dla Multikulti. Do tamtego albumu mam najbardziej emocjonalny stosunek. nor cold na paru poziomach dotykał tematyki dojrzewania i odpowiedzialności i robił to w momencie, w którym działy się w moim życiu rzeczy ważne. "Mirza Tarak" opowiada o duchowej drodze, ale nie z perspektywy osoby, która tę drogę właśnie przechodzi, ale kogoś kto ma już do niej dystans i refleksje na jej temat. "Mirza" w pewnym sensie robiony był "na chłodno", choć kilkudniowa sesja nagraniowa w kwintecie była bardzo przyjemną muzyczną przygodą.
BN: Większość towarzyszących Ci na płycie muzyków to twoi partnerzy z Warsaw Improvisers Orchestra. Kim jest zatem Gamid Ibadullayev i jak doszło do waszego spotknia?
OD: Z Gamidem znamy się najdłużej z całego składu - w tym roku stuknie tej znajomości sześć czy siedem lat. Poznał nas Wojtek Kwapisiński, z którym Gamid miał duet Gamid Group. Nagrali kilka świetnych płyt. Zdarzyło nam się też parę razy grać w trio i były to na tyle obiecujące spotkania, że po latach, kompletując skład na swój solowy album w pierwszej kolejności odezwałem się właśnie do niego. Gamid to fenomenalny muzyk i malarz, pochodzi z Azerbejdżanu i od paru lat mieszka w Warszawie.
BN: A co z Antoniną Nowacką? Jej unikalna ekspresja jest bardzo wyrazista. Nie bałeś się, że może zdominować odbiór płyty?
OD: Nie. Miałem i mam zaufanie do ludzi, których zaprosiłem do projektu. A koncept dojrzewał we mnie przez parę lat i wchodząc do studia dobrze wiedziałem, co chcę osiągnąć.
BN: Uwielbiam na twojej płycie fakt, że przez cały czas jesteście daleko od dosłowności. Nawet obecność egzotycznych, bliskowschodnich motywów jest przytaczana bardzo subtelnie, bez cepeliady, bez powielania kulturowych klisz. Jak się wam udało uniknąć sztampy "world music"?
OD: Przy "Mirzy" postawiłem sobie za cel, by styl był prosty, bo też temat do łatwych nie należy. Zależało mi na czytelności wypowiedzi. Przy pracy w takim bezkontekstowym medium jak dźwięk może to się wydawać absurdalne, ale ja lubię wyzwania. A formy narracyjne bardzo mnie pociągają, podobnie pracowałem już nad albumem nor cold. Tamta płyta odwoływała się do powieści "Ciepło, Zimno" Adama Zagajewskiego i fragmentów z Apokalipsy Św. Jana i podobnie jak w przypadku mojego debiutu spowijała ją osobista historia.
Na etapie komponowania chciałem uciec od muzycznej dosłowności, ale jednocześnie zakorzenić płytę w muzyce folkowej. Wykonawcy, których zaprosiłem do projektu: Daria Wolicka, Antonina Nowacka, Maciek Rodakowski i Gamid Ibadullayev charakteryzują się dużą muzyczną wrażliwością i bardzo mi pomogli w realizacji tych postanowień. Niebagatelny wpływ na końcowy efekt miało też elektroakustyczne brzmienie wypracowane w postprodukcji, która trwała kilka miesięcy i w której wspierał mnie Michał Kołowacik.
BN: Gdybym miał odnaleźć konwencje najbliższą muzyce zawartej na "Mirza Tarak" sięgnąłbym po spiritual jazz. Przemawia za tym zarówno tradycyjne instrumentarium, mistycyzm tkwiący głęboko w kompozycjach, a także pierwiastek ludowy, który spowija nagrania, słyszalny w szczególności w "Mizoginie". Świadomie chciałeś nawiązać do tej konwencji?
OD: Ładne porównanie. Spuściznę Johna Coltrane'a i jego muzycznych epigonów bardzo cenię. Z tych "spiritualnych" to Marion Brown i jego muzyka są mi szczególnie bliskie. Ale ja przy pracy nad tą płytą nie miałem żadnych muzycznych wzorów. Chciałem, żeby ten materiał był mój, pod względem kompozycji jak i brzmienia.
czwartek, 12 maja 2016
Hałas? Wprost przeciwnie / Anna Zaradny "Go Go Theurgy"
Punktem wyjścia jest konkret. Zwieńczeniem chaos.
Nowa, oczekiwana od ośmiu lat solowa płyta Anny Zaradny zainspirowana została teurgią – rytualną praktyką o magicznym charakterze, zakładającą wywieranie wpływu na bóstwo w celu zmuszenia go do czegoś. Intymny rytuał, który odprawia Zaradny przybiera formę dźwiękowego performansu, intensywnego akustycznego przeżycia.
Punktem wyjścia jest konkret. Kuszący. Najczęściej rozedrgana pętla, utkana z dźwięków mięsistych, atrakcyjnych brzmieniowo, nasyconych, o wyraźnych konturach, i kształcie. Ów punkt jest zarodkiem. Centrum. Pretekstem do zatopienia go w chropowatej chmurze dźwięków. Czytelne z początku formy, ulegają zatarciu w procesie intensywnej multiplikacji. Spiętrzenie repetycji, które jest tu naczelną zasadą kompozycji tworzy statyczną dostojną konstrukcję, z której bije majestat i witalizm. Istotną rolę pełni zarówno brzmieniowa dynamika, ale i wyraźnie odczuwalna charyzma artystki. Ów osobliwy nerw budujący napięcie i napędzający rozwój narracji tkwi korzeniami gdzieś w black metalowej drapieżności i wagnerowskim rozmachu.
Hałas zatem? Wprost przeciwnie. To celebracja dźwięku, jego siły oddziaływania. Tryumf intensywności i przenikliwości. Zaproszenie do bezpośredniego obcowania z fizyczną namacalnością drgających fal powietrza, pompowanych przez kolumny i słuchawki. Surowość i obskura? Dla mnie kwintesencja elegancji. "Go Go Theurgy" jest bowiem skomponowane z przepychem. Z niespotykaną dbałością o wysoką jakość brzmienia, za którą ręczy masteringowiec Rashad Becker. Wykreowany dźwięk pęcznieje, jest dostojny i hipnotyzujący, a jego gęstość i intensywność imponująca. Zaradny dba o to, by każdy zawarty na płycie element został dociążony basowym fundamentem. Zabieg ten pozwala odbierać dźwięki trójwymiarowo, co wpływa na postrzeganie muzyki jako formy przestrzennej. Akustycznego obiektu, dźwiękowej rzeźby.
Doświadczenie i obcowanie z "Go Go Theurgy" przybiera momentami charakter katartycznego przeżycia. Zaradny z plastycznym wyczuciem wznosi okazały dźwiękowy monument, nasycony fluktuującymi cząstkami dźwiękowych zdarzeń. Ich ruch wyznacza nieustanna, podskórna pulsacja. Jak w obrazach Wojciecha Fangora, które przy dłuższym wpatrywaniu ożywają, mieniąc się powidokami. Wsłuchiwanie się w strukturę "Go Go Theurgy" pozwala uwalnić umysł spod pręgierza rygorystycznego, logicznego postrzegania i zanurzyć go w halucynacji. Będąc w intensywnym stadium słuchania dostrzec można złożoności dźwięko-kształtów i rytmicznych konstrukcji jakie się między nimi zawiązują. Śledzić nieustanny, żywy potok rezonansów, jak również zatracić się między dźwiękami rzeczywistymi a wyimaginowanymi.
ANNA ZARADNY - Go Go Theurgy"
2016, Bocian Rec. / Musica Genera
Nowa, oczekiwana od ośmiu lat solowa płyta Anny Zaradny zainspirowana została teurgią – rytualną praktyką o magicznym charakterze, zakładającą wywieranie wpływu na bóstwo w celu zmuszenia go do czegoś. Intymny rytuał, który odprawia Zaradny przybiera formę dźwiękowego performansu, intensywnego akustycznego przeżycia.
Punktem wyjścia jest konkret. Kuszący. Najczęściej rozedrgana pętla, utkana z dźwięków mięsistych, atrakcyjnych brzmieniowo, nasyconych, o wyraźnych konturach, i kształcie. Ów punkt jest zarodkiem. Centrum. Pretekstem do zatopienia go w chropowatej chmurze dźwięków. Czytelne z początku formy, ulegają zatarciu w procesie intensywnej multiplikacji. Spiętrzenie repetycji, które jest tu naczelną zasadą kompozycji tworzy statyczną dostojną konstrukcję, z której bije majestat i witalizm. Istotną rolę pełni zarówno brzmieniowa dynamika, ale i wyraźnie odczuwalna charyzma artystki. Ów osobliwy nerw budujący napięcie i napędzający rozwój narracji tkwi korzeniami gdzieś w black metalowej drapieżności i wagnerowskim rozmachu.
Hałas zatem? Wprost przeciwnie. To celebracja dźwięku, jego siły oddziaływania. Tryumf intensywności i przenikliwości. Zaproszenie do bezpośredniego obcowania z fizyczną namacalnością drgających fal powietrza, pompowanych przez kolumny i słuchawki. Surowość i obskura? Dla mnie kwintesencja elegancji. "Go Go Theurgy" jest bowiem skomponowane z przepychem. Z niespotykaną dbałością o wysoką jakość brzmienia, za którą ręczy masteringowiec Rashad Becker. Wykreowany dźwięk pęcznieje, jest dostojny i hipnotyzujący, a jego gęstość i intensywność imponująca. Zaradny dba o to, by każdy zawarty na płycie element został dociążony basowym fundamentem. Zabieg ten pozwala odbierać dźwięki trójwymiarowo, co wpływa na postrzeganie muzyki jako formy przestrzennej. Akustycznego obiektu, dźwiękowej rzeźby.
ANNA ZARADNY - Go Go Theurgy"
2016, Bocian Rec. / Musica Genera
środa, 11 maja 2016
Estetyzacja obskury - Subtelność hałasu / MAAAA "Abhorrence And Dismay"
Nowa płyta Sergei'a Hanolainen'a aka MAAAA obala wiele stereotypów związanych ze sztuką hałasu.
Podobnie jak w przypadku recenzowanej tutaj kasety Dawida Kowalskiego (Purgist) tak na "Abhorrence And Dismay" – pierwszym studyjnym wydawnictwie MAAAA od sześćiu lat – radykalizacja ustąpiła miejsce estetyzacji. Obaj twórcy na swych albumach studyjnych prezentują oblicze zgoła odmienne od konwencji z jaką utożsamiamy ich twórczość. Kaskady hałasu zastąpiła fabularna narracja, a surowość brzmieniowej obskury, ilustracyjność. Hałas został nie tyle pominięty, a pokazany w o wiele szerszej perspektywie.
Zakres wykorzystanych na "Abhorrence And Dismay" technik preparacji dźwięku i aranżacyjnych pomysłów ociera się wręcz o rozmach. Świdrujące drony; brudne pofabryczne inscenizacje hałasu; eteryczne plamy z analogowym pogłosem, żywcem przywołujące wspomnienie "Selected Ambient Works II" Aphex Twina. Blaszane odgłosy złomowisk; modulacje taśmy; uderzenia w klawisze fortepianu; analogowe sprzężenia, nagrania terenowe; klimatyczne wyciszenia i oczywiście fragmenty noisowych ścian, korespondujące z poprzednią płytą Hanolainen'a "Decay And Demoralization" (2010). Aby zorganizować tak różnorodne dźwiękowe artefakty twórca nagrania postanowił przytoczyć je w formie fabularnej opowieści, przyjmując przy tym pozycję reżysera. MAAAA z teatralnym zacięciem kontrastuje ze sobą naprzemiennie fragmenty hałaśliwe i wyciszone, udanie manipulując nastrojem, a dzięki użyciu detali wprowadza w historię nowe poboczne wątki. Nic dziwnego, że "Abhorrence And Dismay" słucha się jak słuchowiska. Linearnie rozwijająca się fabuła, kreująca krajobraz rozpadu i osamotnienia mogłaby stanowić trafioną ilustrację dźwiękową do filmów Szulkina, Tarr'a, czy Tarkowskiego.
Nie bez wpływu na fabularny charakter muzyki ma na "Abhorrence And Dismay" również brzmienie. Zaskakująco selektywne. Szczegółowe uwydatnienie walorów akustycznych, poprzez klarowną jakość nagrania, czy sterylność rejestracji terenowych, jest wręcz przerysowana. Wyestetyzowany, sugestywny dźwięk urasta chwilami do akustycznego hiperrealizmu, co jest wielce osobliwe jeśli weźmiemy pod uwagę industrialne proweniencje owych odgłosów i estetykę jaką uprawia Hanolainen.
Osobliwe, zupełnie niespodziewane rezultaty przynosi również odbiór płyty MAAAA przy różnych poziomach głośności. Słuchałem "Abhorrence And Dismay" zarówno bardzo głośno, jak i naprawdę cicho. Skupienie towarzyszące cichszemu odsłuchowi znacznie bardziej sprzyjało recepcji tej płyty. Ciche słuchanie uwydatniło bowiem bogactwo detali, ich różnorodność i rozchodzenie się w przestrzeni, a także kierowało percepcję na uważne śledzenie fabuły. Nawet w momentach w którym do głosu dochodzą gromkie ściany hałasu, sprzężenia i przestery, niegłośny odsłuch pozwala wniknąć uchem w fakturę, dostrzec jej zróżnicowanie i chropowatość. Wysoko ustawiony potencjometr poziomu dźwięku spłaszczał kompozycje zakłucając jej wnikliwą recepcję.
Twórcze podejście Sergei'a Hanolainen'a ukazuje szerokie pole jakie jest do zagospodarowania w poetyce hałasu. Noise zaaranżowany w ambientowej formie ujawnia zaś swoje szerokie możliwości adaptacyjne. MAAAA unika radykalizacji i osiąga efekty subtelnymi środkami. Ich fabularna koegzystencja tworzy pełną suspensu dźwiękową inscenizację, której słucha się z zapartym tchem.
MAAAA "Abhorrence And Dismay"
2016, Triangle.records
Podobnie jak w przypadku recenzowanej tutaj kasety Dawida Kowalskiego (Purgist) tak na "Abhorrence And Dismay" – pierwszym studyjnym wydawnictwie MAAAA od sześćiu lat – radykalizacja ustąpiła miejsce estetyzacji. Obaj twórcy na swych albumach studyjnych prezentują oblicze zgoła odmienne od konwencji z jaką utożsamiamy ich twórczość. Kaskady hałasu zastąpiła fabularna narracja, a surowość brzmieniowej obskury, ilustracyjność. Hałas został nie tyle pominięty, a pokazany w o wiele szerszej perspektywie.
Zakres wykorzystanych na "Abhorrence And Dismay" technik preparacji dźwięku i aranżacyjnych pomysłów ociera się wręcz o rozmach. Świdrujące drony; brudne pofabryczne inscenizacje hałasu; eteryczne plamy z analogowym pogłosem, żywcem przywołujące wspomnienie "Selected Ambient Works II" Aphex Twina. Blaszane odgłosy złomowisk; modulacje taśmy; uderzenia w klawisze fortepianu; analogowe sprzężenia, nagrania terenowe; klimatyczne wyciszenia i oczywiście fragmenty noisowych ścian, korespondujące z poprzednią płytą Hanolainen'a "Decay And Demoralization" (2010). Aby zorganizować tak różnorodne dźwiękowe artefakty twórca nagrania postanowił przytoczyć je w formie fabularnej opowieści, przyjmując przy tym pozycję reżysera. MAAAA z teatralnym zacięciem kontrastuje ze sobą naprzemiennie fragmenty hałaśliwe i wyciszone, udanie manipulując nastrojem, a dzięki użyciu detali wprowadza w historię nowe poboczne wątki. Nic dziwnego, że "Abhorrence And Dismay" słucha się jak słuchowiska. Linearnie rozwijająca się fabuła, kreująca krajobraz rozpadu i osamotnienia mogłaby stanowić trafioną ilustrację dźwiękową do filmów Szulkina, Tarr'a, czy Tarkowskiego.
Nie bez wpływu na fabularny charakter muzyki ma na "Abhorrence And Dismay" również brzmienie. Zaskakująco selektywne. Szczegółowe uwydatnienie walorów akustycznych, poprzez klarowną jakość nagrania, czy sterylność rejestracji terenowych, jest wręcz przerysowana. Wyestetyzowany, sugestywny dźwięk urasta chwilami do akustycznego hiperrealizmu, co jest wielce osobliwe jeśli weźmiemy pod uwagę industrialne proweniencje owych odgłosów i estetykę jaką uprawia Hanolainen.
Osobliwe, zupełnie niespodziewane rezultaty przynosi również odbiór płyty MAAAA przy różnych poziomach głośności. Słuchałem "Abhorrence And Dismay" zarówno bardzo głośno, jak i naprawdę cicho. Skupienie towarzyszące cichszemu odsłuchowi znacznie bardziej sprzyjało recepcji tej płyty. Ciche słuchanie uwydatniło bowiem bogactwo detali, ich różnorodność i rozchodzenie się w przestrzeni, a także kierowało percepcję na uważne śledzenie fabuły. Nawet w momentach w którym do głosu dochodzą gromkie ściany hałasu, sprzężenia i przestery, niegłośny odsłuch pozwala wniknąć uchem w fakturę, dostrzec jej zróżnicowanie i chropowatość. Wysoko ustawiony potencjometr poziomu dźwięku spłaszczał kompozycje zakłucając jej wnikliwą recepcję.
Twórcze podejście Sergei'a Hanolainen'a ukazuje szerokie pole jakie jest do zagospodarowania w poetyce hałasu. Noise zaaranżowany w ambientowej formie ujawnia zaś swoje szerokie możliwości adaptacyjne. MAAAA unika radykalizacji i osiąga efekty subtelnymi środkami. Ich fabularna koegzystencja tworzy pełną suspensu dźwiękową inscenizację, której słucha się z zapartym tchem.
MAAAA "Abhorrence And Dismay"
2016, Triangle.records
wtorek, 10 maja 2016
Trzech czyli czterech / Modular String Trio "Part of the process"
Trzy strunowce w towarzystwie syntezatora modularnego. Wielce unikalne to połączenie.
Modular String Trio to w rzeczywistości kwartet. W jego skład wchodzą; założyciel Jacek Mazurkiewicz (kontrabas), Sergey Ohrimchuk (skrzypce), Robert Jędrzejewski (wiolonczela). No i ten czwarty od pokręteł i kabelków - Łukasz Kacperczyk. Wydany dla Multikulti debiut zespołu "Part of the process" ukazuje potęgę drzemiącą w instrumentach smyczkowych, a przede wszystkim szerokie spektrum ich artykulacji.
Język improwizacji Modular String Trio wyraża się czterema dialektami, którymi posługują się jego członkowie. Spotykają się tu elementy klasyki (Jędrzejewski), ludowości (Ohrimchuk), sonorystycznych preparacji (Mazurkiewicz) i elektronicznych modyfikacji (Kacperczyk). Przebieg improwizacji zespołu, wykorzystuje szeroką rozpiętość tonalną instrumentów. Ta z kolei pobudza do dynamicznej dyskusji rozgrywającej się między solistami. Opętane ludowym żywiołem skrzypce co i rusz wiją się w spazmach, łajane frenetycznym ruchem smyczka. Tę szaleńczą bez mała artykulację stara się ogładzić wiolonczela, nadając kompozycjom klasycznego sznytu. Z kolei kontrabas pełni rolę łącznika, harmonizującego utwory ciężkimi, chropowatymi barwami. Oparta na wielogłosie strunowców intensywna narracja, owocuje spiętrzeniem głosów i powstawaniem potężnych akustycznych ścian dźwięku. Ich masywność i struktura wydaje się być monolitem, co z punktu widzenia czwartego instrumentu musiało stanowić wyzwanie. Łukasz Kacperczyk poradził sobie z tym zadaniem w ciekawy sposób. Jego syntezator modularny przez większość materiału tkwi na uboczu, dopełniając ekspresję smyków elektroniczną obwiednią. Delikatnymi ingerencjami trzasków, zgrzytów i pisków nadaje kompozycjom kontur, bądź wzbogaca je o abstrakcyjny ażur. Na przecięciu elektroakustycznych działań Kacperczyka i sonorystycznych eksperymentów Mazurkiewicza niespodziewanie wykwitają motywy nawiązujące do form muzyki popularnej; industrialnej ("MST 01.00.03"), ambientowej ("MST 01.00.09"), czy nawet klubowej ("MST 01.00.04").
W barwie i fakturze dźwięków wydawanych przez instrumenty smyczkowe tkwi coś tak intensywnego i jednocześnie niedookreślonego, że obojętnie jakby je potraktować; klasycznie, czy awangardowo, zawsze objawia się w nich jakieś dostojeństwo i chwytająca za gardło bezpretensjonalność. "Part of the process", co prawda onieśmiela ilością użytych technik, których nie sposób wymienić jeśli nie dysponuje się wiedzą muzyczną na nieco większym niż elementarnym poziomie. Tu przyznaję się do swojej słabości. Jednak moc tego nagrania tkwi przede wszystkim w charyzmie wykonawczej, która przekłada się na dynamiczną narracje, czytelną dla każdego wrażliwego słuchacza; a także w wyrazistym brzmieniu, którego przenikliwość jest poruszająca. Ta płyta to wrzący tygiel. Spotkanie muzycznych kultur, reprezentowanych przez wyraziste osobowości. Bezkompromisowe zderzenie nowoczesności z tradycją. Rozimprowizowanego żywiołu z muzyczną erudycją. Zupełnie jakby muzycy w trakcie nagrania inspirowali się "Świętem wiosny" Igora Strawińskiego.
Warto śledzić poczynania tego kolektywu, zważywszy, że już niebawem ma ukazać się jego druga płyta, tym razem wydana sumptem prestiżowego portugalskiego wydawnictwa Clean Feed.
MODULAR STRING TRIO "Part of the process"
2016, Multikulti Project
Modular String Trio to w rzeczywistości kwartet. W jego skład wchodzą; założyciel Jacek Mazurkiewicz (kontrabas), Sergey Ohrimchuk (skrzypce), Robert Jędrzejewski (wiolonczela). No i ten czwarty od pokręteł i kabelków - Łukasz Kacperczyk. Wydany dla Multikulti debiut zespołu "Part of the process" ukazuje potęgę drzemiącą w instrumentach smyczkowych, a przede wszystkim szerokie spektrum ich artykulacji.
Język improwizacji Modular String Trio wyraża się czterema dialektami, którymi posługują się jego członkowie. Spotykają się tu elementy klasyki (Jędrzejewski), ludowości (Ohrimchuk), sonorystycznych preparacji (Mazurkiewicz) i elektronicznych modyfikacji (Kacperczyk). Przebieg improwizacji zespołu, wykorzystuje szeroką rozpiętość tonalną instrumentów. Ta z kolei pobudza do dynamicznej dyskusji rozgrywającej się między solistami. Opętane ludowym żywiołem skrzypce co i rusz wiją się w spazmach, łajane frenetycznym ruchem smyczka. Tę szaleńczą bez mała artykulację stara się ogładzić wiolonczela, nadając kompozycjom klasycznego sznytu. Z kolei kontrabas pełni rolę łącznika, harmonizującego utwory ciężkimi, chropowatymi barwami. Oparta na wielogłosie strunowców intensywna narracja, owocuje spiętrzeniem głosów i powstawaniem potężnych akustycznych ścian dźwięku. Ich masywność i struktura wydaje się być monolitem, co z punktu widzenia czwartego instrumentu musiało stanowić wyzwanie. Łukasz Kacperczyk poradził sobie z tym zadaniem w ciekawy sposób. Jego syntezator modularny przez większość materiału tkwi na uboczu, dopełniając ekspresję smyków elektroniczną obwiednią. Delikatnymi ingerencjami trzasków, zgrzytów i pisków nadaje kompozycjom kontur, bądź wzbogaca je o abstrakcyjny ażur. Na przecięciu elektroakustycznych działań Kacperczyka i sonorystycznych eksperymentów Mazurkiewicza niespodziewanie wykwitają motywy nawiązujące do form muzyki popularnej; industrialnej ("MST 01.00.03"), ambientowej ("MST 01.00.09"), czy nawet klubowej ("MST 01.00.04").
W barwie i fakturze dźwięków wydawanych przez instrumenty smyczkowe tkwi coś tak intensywnego i jednocześnie niedookreślonego, że obojętnie jakby je potraktować; klasycznie, czy awangardowo, zawsze objawia się w nich jakieś dostojeństwo i chwytająca za gardło bezpretensjonalność. "Part of the process", co prawda onieśmiela ilością użytych technik, których nie sposób wymienić jeśli nie dysponuje się wiedzą muzyczną na nieco większym niż elementarnym poziomie. Tu przyznaję się do swojej słabości. Jednak moc tego nagrania tkwi przede wszystkim w charyzmie wykonawczej, która przekłada się na dynamiczną narracje, czytelną dla każdego wrażliwego słuchacza; a także w wyrazistym brzmieniu, którego przenikliwość jest poruszająca. Ta płyta to wrzący tygiel. Spotkanie muzycznych kultur, reprezentowanych przez wyraziste osobowości. Bezkompromisowe zderzenie nowoczesności z tradycją. Rozimprowizowanego żywiołu z muzyczną erudycją. Zupełnie jakby muzycy w trakcie nagrania inspirowali się "Świętem wiosny" Igora Strawińskiego.
Warto śledzić poczynania tego kolektywu, zważywszy, że już niebawem ma ukazać się jego druga płyta, tym razem wydana sumptem prestiżowego portugalskiego wydawnictwa Clean Feed.
MODULAR STRING TRIO "Part of the process"
2016, Multikulti Project
piątek, 6 maja 2016
Eksperymentalne laboratorium dźwięków dętych i improwizowanych / Artur Majewski "Unimaginable Game"
Pierwsza solowa płyta Artura Majewskiego to popis twórczej wyobraźni i technicznych możliwości tego znakomitego trębacza i kornecisty.
"Unimaginable Game" to zbór nagrań pochodzących jeszcze z 2012 roku, czyli m. in. sprzed wydania "Absent Minded" duetu Mikrokolektyw. Nic zatem dziwnego, że słuchając solówki Majewskiego motywy brzmieniowe i techniki wydają się nam znajome. To na tych "wprawkach" została oparta artykulacja dęciaków na ostatniej płycie wrocławskiego duetu.
Mnogość artykulacji jakimi posługuje się Artur Majewski jest doprawdy imponująca. Nie zawsze jednak jej różnorodność jest słyszalna na pierwszy rzut ucha, zwłaszcza przy nieuważnym słuchaniu. "Unimaginable Game" to nie jest płyta, do słuchania w tle. Jeśli potraktujemy ją bez uwagi ominie nas cały kalejdoskop technik i brzmień. Tym bardziej, że wrocławianin posługuje się bardzo dużą dynamiką w przeskakiwaniu między wątkami. Tego nie wychwyci się mimochodem. W eksperymentalnym laboratorium dźwięków dętych i improwizowanych Majewski moduluje, preparuje i deformuje nie tylko trąbkę, czy kornet. Równie ważnym elementem jego muzyki jest pogłos, którego plastyczność jest równie inspirująca co dźwięki blaszanych dętych.
Trzeba dysponować iście literacką wyobraźnią by podjąć się próby opisania dźwiękowego imaginarium "Unimaginable Game". Spróbujmy zatem nazwać to co nienazywalne i subiektywne, aby choć trochę dorównać fantazji twórcy. Trąbka to tylko punkt wyjścia, do tego co dalej dzieje się z rozedrganym ciepłym powietrzem meandrującym w metalowej rurze. Cała gama efektów, aparatów pogłosowych, zapętlarek i delayów służą Majewskiemu do kształtowania swojej artykulacji. Usłyszymy tu zatem podwodne bulgoty zaklęte w falującej pętli ("Syncope"). Powłóczyste i rozmyte ślady ("Sky dive"). Frazy radykalnie zredukowane do zgrzytu i trzeszczenia ("84dB"). Fałdowanie pogłosu kontrastujące z dostojnością trąbki ("Watercircles"). Odgłosy, których źródeł doszukiwalibyśmy się prędzej w smagnięciach samurajskiego miecza, kształtowane serią szybkich i krótkich przedmuchiwań powietrza przez dęciak ("Watercircles"). Czy wreszcie nawarstwiające się na sobie psychedeliczne pętle ("Study of words").
Poza solowymi kompozycjami w materiale znalazły się duety z artystami wcześniej już współpracującymi z Majewskim. Wspomniany wyżej "Sky dive" nagrany wespół z Marcinem Ciupidro, poszukujący wyrazu blisko estetyki zarezerwowanej dla muzyki konkretnej. Zbudowany na chropowatej wibracji dźwięku obu instrumentów, przypominający techniką syntezę granularną. Następnie "Ginormous", duet z saksofonistką Anną Kazulą, pochodzący chyba jeszcze sprzed wspólnej płyty wydanej dla portugalskiej Clean Feed. Gdyby pokusić się o rysunkowe przedstawienie tego dynamicznego dialogu dwóch dęciaków, kompozycja przypominałaby zapis alfabetem morsa, gdzie Majewski zaznacza kornetem punkty, a Kaluza łączy je dłuższymi pociągnięciami saksofonu. Z kolei w duecie z Rafałem Mazurem ("In praise of Blandness") tonacje obu instrumentów są odległe od siebie. Mazur rzeźbi bardzo nisko w dołach, przeciwstawiając ciężar brzmieniowy akustycznej gitary basowej szybkością palcowania. Z początku ukryta w cieniu trąbki Majewskiego artykulacja Mazura emancypuje się na pierwszy plan zawłaszczając dla siebie uwagę słuchacza. Warto wyróżnić jeszcze "Zlatko's Boat of Hope" gdzie do dynamicznego akompaniamentu hanga pochodzącego z płyty Zlatko Kaucicia, Majewski dogrywa melodyjną impresję ubraną w woal melancholii.
Majewski wydaje się być artystą pragmatycznym. Nie przywiązuje dużej wagi do emocji i nastrojów. Dla niego liczy się w przede wszystkim forma, wyrażona w sposób szybki i konkretny, bez straty czasu na wprowadzenia i fabularyzacje muzyki. Wysyłany przez niego komunikat jest zwięzły i bezpośredni. Po latach eksperymentów i mozolnego ćwiczenia warsztatu, dossier trębacza wydaje się nie mieć dna. "Unimaginable Game" może zatem okazać się zwieńczeniem pewnego etapu poszukiwań i ważną cezurą w twórczości Majewskiego.
ARTUR MAJEWSKI "Unimaginable Game"
2016, self released
środa, 4 maja 2016
Jazz do potęgi trzeciej / JACHNA / MAZURKIEWICZ / BUHL - "Dźwięki ukryte"
Jachna-Mazurkiewicz-Buhl. To klasyczne jazzowe trio zostało dla siebie stworzone.
Choć myśl o połączeniu sił zakwitła między muzykami już dość dawno temu, to "Dźwięki ukryte" są efektem niemal w całości improwizowanej sesji (z wyjątkiem rozpoczynającego album "Dawnego świata"). Nagrań dokonano w bydgoskiej synagodze, jednak kontekst lokalizacji nie odgrywa w materiale większego znaczenia. Wątki klezmerskie są praktycznie nieobecne, a duchowy aspekt wyraża się raczej w pasji wspólnego grania, niż w natchnionym poszukiwaniu sacrum (Przynajmniej jeśli weźmiemy za punkt odniesienia ostatnie płyty Zimpla i Dokalskiego).
Materiał "Dźwięków ukrytych" został oparty na dwóch rodzajach narracji, dobrze ze sobą zbalansowanych i wzajemnie się dopełniających. Pierwsza ma charakter rozimprowizowanego jam sesion ("Ya Yeti" "Kujawska Jucha", "Opowieści flisaków", "A Ya"), w trakcie którego na pierwszy plan wysuwa się intensywna dyskusja instrumentalistów. Przybiera ona demokratyczny charakter, pozostawiając miejsce na solowe popisy i wspólne tyrady. W tej części słuchacz może śledzić poszczególne artykulacje zwracając szczególną uwagę na temperament muzyków, oraz brzmienie ich instrumentów. Improwizację bardzo sprawnie pobudza kontrabas Mazurkiewicza, odpowiadający na szarpanie soczystym echem; a na piłowanie smyczkiem przeszywającym jęknięciem. Swoimi charakternymi zagrywkami zachęca do interakcji Jacka Buhla. Jego artykulacja rozbiegana i ruchliwa, rozbrzmiewa szerokim spektrum werbli, tomów i talerzy, a gdy tego mało, poszukuje faktur i barw również w perkusjonaliach. Ich dźwięki długo jeszcze wibrują w powietrzu, leniwie gasnąc w gąszczu kolejnych kawalkad. Kontrapunktem dla sekcji dynamicznej są malownicze dęciaki (trąbka i kornet) Jachny, jednego (co już podkreślałem) z najciekawszych melodystów polskiego jazzu. Jego gra jest ciągłym komponowaniem fabuły, intonowaniem lirycznej, mocno zapadającej w pamieć opowieści.
W tych opartych na improwizowanej dyskusji utworach najbardziej uwypukla się podobieństwo rodzimego składu do dokonań Chicago Underground Trio (Taylor, Kupersmith, Mazurek), a zwłaszcza jego odsłony koncertowej. Owe podobieństwo jest ewidentne (nie mam wątpliwości, bo swoją przygodę z jazzem rozpoczynałem właśnie od projektów Mazurka) i objawia się takim samym instrumentarium, zbliżoną ekspresją kolektywną jak i artykulacją poszczególnych muzyków, oraz podobnym wykorzystaniem elektroniki.
Drugi rodzaj kompozycji na "Dźwiękach ukrytych" stanowią utwory o linearnym przebiegu. Należą do niej oparte na kolektywnym współistnieniu i wyraźnie zarysowanej fabule "Dawny świat" i "Nie wiem myślę". Zwłaszcza drugi z wymienionych, posiada wyróżniający go na tle całej płyty, przebojowy (chyba po raz pierwszy pisząc o jazzie używam tego określenia) potencjał. To również utwór do, którego najchętniej powracam. Jego konstrukcja ma bardzo wyraźne ramy i budowę. Oparta została na szalenie prostej i zjawiskowej linii kontrabasu. Kolejne szarpnięcia strun postępują po sobie leniwie, zostawiając w atmosferze natchniony ślad. Ten motyw wysnuty przez Mazurkiewicza ma wszelkie znamiona aby wejść do kanonu basowych zagrywek. Powtarza się go w myślach niczym refren piosenki. Jego "popowa" nośność zostaje podchwycona przez współtowarzyszy. Buhl delikatnie pobudza narrację równym i zwiewnym taktowaniem. Jachna zaś podkoloryzowuje całość nienachalnym gestem przydymionej trąbki. Harmonijnej całości dopełnia wibrująca w tle elektroniczna plama. Majstersztyk!
Wojtkowi Jachnie i Jackowi Buhlowi, zdarzyło się występować w naprawdę wielu muzycznych konfiguracjach. Jednak jeszcze nigdy żadna z nich nie przyniosła tak przekonujących efektów jak współpraca z Jackiem Mazurkiewiczem. Imponująca jest lekkość z jaką muzycy puścili się w wir improwizacji. Podobnie jak swoboda z jaką snują w czasie rzeczywistym motywy narracyjne. Tego typu porozumienie, zwykle wypracowywane mnogością wspólnych prób i występów, tutaj odbywa się niezwykle naturalnie, jakby muzycy czytali sobie w myślach. Wypada jedynie życzyć sobie, aby ta personalna konfiguracja przekształciła się w regularne trio.
JACHNA / MAZURKIEWICZ / BUHL - "Dźwięki ukryte"
2016, Instant Classic
Choć myśl o połączeniu sił zakwitła między muzykami już dość dawno temu, to "Dźwięki ukryte" są efektem niemal w całości improwizowanej sesji (z wyjątkiem rozpoczynającego album "Dawnego świata"). Nagrań dokonano w bydgoskiej synagodze, jednak kontekst lokalizacji nie odgrywa w materiale większego znaczenia. Wątki klezmerskie są praktycznie nieobecne, a duchowy aspekt wyraża się raczej w pasji wspólnego grania, niż w natchnionym poszukiwaniu sacrum (Przynajmniej jeśli weźmiemy za punkt odniesienia ostatnie płyty Zimpla i Dokalskiego).
Materiał "Dźwięków ukrytych" został oparty na dwóch rodzajach narracji, dobrze ze sobą zbalansowanych i wzajemnie się dopełniających. Pierwsza ma charakter rozimprowizowanego jam sesion ("Ya Yeti" "Kujawska Jucha", "Opowieści flisaków", "A Ya"), w trakcie którego na pierwszy plan wysuwa się intensywna dyskusja instrumentalistów. Przybiera ona demokratyczny charakter, pozostawiając miejsce na solowe popisy i wspólne tyrady. W tej części słuchacz może śledzić poszczególne artykulacje zwracając szczególną uwagę na temperament muzyków, oraz brzmienie ich instrumentów. Improwizację bardzo sprawnie pobudza kontrabas Mazurkiewicza, odpowiadający na szarpanie soczystym echem; a na piłowanie smyczkiem przeszywającym jęknięciem. Swoimi charakternymi zagrywkami zachęca do interakcji Jacka Buhla. Jego artykulacja rozbiegana i ruchliwa, rozbrzmiewa szerokim spektrum werbli, tomów i talerzy, a gdy tego mało, poszukuje faktur i barw również w perkusjonaliach. Ich dźwięki długo jeszcze wibrują w powietrzu, leniwie gasnąc w gąszczu kolejnych kawalkad. Kontrapunktem dla sekcji dynamicznej są malownicze dęciaki (trąbka i kornet) Jachny, jednego (co już podkreślałem) z najciekawszych melodystów polskiego jazzu. Jego gra jest ciągłym komponowaniem fabuły, intonowaniem lirycznej, mocno zapadającej w pamieć opowieści.
W tych opartych na improwizowanej dyskusji utworach najbardziej uwypukla się podobieństwo rodzimego składu do dokonań Chicago Underground Trio (Taylor, Kupersmith, Mazurek), a zwłaszcza jego odsłony koncertowej. Owe podobieństwo jest ewidentne (nie mam wątpliwości, bo swoją przygodę z jazzem rozpoczynałem właśnie od projektów Mazurka) i objawia się takim samym instrumentarium, zbliżoną ekspresją kolektywną jak i artykulacją poszczególnych muzyków, oraz podobnym wykorzystaniem elektroniki.
Drugi rodzaj kompozycji na "Dźwiękach ukrytych" stanowią utwory o linearnym przebiegu. Należą do niej oparte na kolektywnym współistnieniu i wyraźnie zarysowanej fabule "Dawny świat" i "Nie wiem myślę". Zwłaszcza drugi z wymienionych, posiada wyróżniający go na tle całej płyty, przebojowy (chyba po raz pierwszy pisząc o jazzie używam tego określenia) potencjał. To również utwór do, którego najchętniej powracam. Jego konstrukcja ma bardzo wyraźne ramy i budowę. Oparta została na szalenie prostej i zjawiskowej linii kontrabasu. Kolejne szarpnięcia strun postępują po sobie leniwie, zostawiając w atmosferze natchniony ślad. Ten motyw wysnuty przez Mazurkiewicza ma wszelkie znamiona aby wejść do kanonu basowych zagrywek. Powtarza się go w myślach niczym refren piosenki. Jego "popowa" nośność zostaje podchwycona przez współtowarzyszy. Buhl delikatnie pobudza narrację równym i zwiewnym taktowaniem. Jachna zaś podkoloryzowuje całość nienachalnym gestem przydymionej trąbki. Harmonijnej całości dopełnia wibrująca w tle elektroniczna plama. Majstersztyk!
Wojtkowi Jachnie i Jackowi Buhlowi, zdarzyło się występować w naprawdę wielu muzycznych konfiguracjach. Jednak jeszcze nigdy żadna z nich nie przyniosła tak przekonujących efektów jak współpraca z Jackiem Mazurkiewiczem. Imponująca jest lekkość z jaką muzycy puścili się w wir improwizacji. Podobnie jak swoboda z jaką snują w czasie rzeczywistym motywy narracyjne. Tego typu porozumienie, zwykle wypracowywane mnogością wspólnych prób i występów, tutaj odbywa się niezwykle naturalnie, jakby muzycy czytali sobie w myślach. Wypada jedynie życzyć sobie, aby ta personalna konfiguracja przekształciła się w regularne trio.
JACHNA / MAZURKIEWICZ / BUHL - "Dźwięki ukryte"
2016, Instant Classic
wtorek, 3 maja 2016
Kilka słów o nie przekraczaniu pewnej lini / Tropy "Eight Pieces"
Tropy znów prowadzą do Bydgoszczy.
"Granica naszego kompromisu pokrywa się z linią między naszymi pośladkami. Nie wejdziemy w żaden układ, który będzie wymagał od nas dania dupy. Moment gdy zaczyna się dawanie dupy wyczuwamy intuicyjnie" – manifestował Artur Maćkowiak na łamach Anteny Krzyku w 2003 roku. Dziś po trzynastu latach. można już tą deklarację zweryfikować. Oczywiście intuicyjnie. Pretekstem jest debiutancka płyta zespołu Tropy, stworzonego przez Maćkowiaka (gitara, syntezator, elektronika) i Bartka Kapsę (perkusja, bas, elektronika), niegdyś członków znakomitej formacji Something Like Elvis. Przeszło dekadę temu kapela z Szumina wraz Ewą Braun i Kristen dokonała małego przewrotu na polskiej scenie alternatywnej muzyki gitarowej.
Siłą Tropów jest eklektyzm. Kompozycje bydgoskiego duetu Maćkowiak-Kapsa żonglują wielobarwną talią stylów i gatunków. Na "Eight Pieces" połyskujące syntetycznym brzmieniem klawisze, spotykają się z ciężkimi prog-rockowymi progresjami. Melodyjność z zawiesistymi gitarowymi pasażami. Rytmika zaś przeskakuje miedzy klubowym bitem, rockową motoryką, a jazzową dynamiką. Ten estetyczny melanż jest nierzadko domeną pojedynczego utworu. Koncepcja aby pomieścić te wszystkie estetyczne punkty odniesienia i zawrzeć je w jednej narracji musiała odnaleźć dla siebie odpowiednią strukturę w kompozycji. Stąd skłonność duetu do budowania długich, dynamicznych kompozycji, zmierzających najczęściej do okazałych kulminacji ("Posejdon"). Choć uczciwie trzeba stwierdzić, że zdarzają się na tej płycie dłużyzny, to jednak warto uważnie prześledzić proces i dynamikę ewolucji utworów; jak wymieniają się motywy melodyczne i instrumentacje; w końcu jak zmienia się temperatura i intensywność narracji.
Pisząc o muzyce Tropów nie sposób nie odnieść się do końcówki lat dziewięćdziesiątych XX wieku i początku zerowych XXI. Zwłaszcza, gdy otwierająca płytę kompozycja "Anteny" rozpoczyna się motywem, niemal żywcem wyjętym z płyty "Cigarette Smoke Phantom" Something Like Elvis. Melodyjna, zapadająca w pamięć psychodeliczna pętla, niegdyś domena grającego na akordeonie i syntezatorze Macieja Szymborskiego, tu została sparafrazowana szklistym klawiszem Artura Maćkowiaka. Debiutancką płyta "Eight Pieces" stawia estetyczny pomost miedzy millenium, a drugą dekadą XXI w., a intencje muzyków pozostają wierne tym, które przyświecały im przed kilkunastu laty, gdy współtworzyli jeden z ciekawszych momentów na scenie rodzimej muzyki niezależnej, zarówno we wspomnianym Something Like Elvis, jak i w późniejszych Contemporary Noise Sextet (Quintet) i Potty Umbrella. Zatem z perspektywy przytoczonej na wstępie deklaracji Maćkowiaka, można stwierdzić, że "linia między pośladkami" pozostała nienaruszona.
Doświadczenia w produkcji i realizacji nagrań, udział w licznych, rozpiętych stylistycznie projektach, pozostawanie wciąż w krajowe czołówce najbardziej kreatywnych instrumentalistów, udokumentowane świetnymi płytami. Wreszcie; prowadzenie labelu i kierowanie festiwalem Fonomo, aktywny udział w kreowaniu nowych scen (Bydgoszcz), a także bycie łącznikiem miedzy starą a nową awangardą (Mózg). Wszystko to wskazuje na Maćkowiaka i Kapsę jako na artystów świadomych swojego miejsca, czasu i twórczości. Niemal dwie dekady zaowocowały z pewnością tego rodzaju oświadczeniem, które pozwoliło zarejestrować im w duecie (goście; Jachna i Pawlicki - pełnią tu rolę podwykonawców) materiał, który przed laty możliwy był do zrealizowania tylko w o wiele szerszych składach. Możliwe że buńczuczna, młodzieńcza iskra twórcza została nieco zastąpiona rutyną starego wygi, ale muzyka bydgoskiego duetu intryguje swą witalnością i charyzmą.
Trudno z perspektywy roku 2016 mówić o powrocie post-rocka, wszak eklektyzm będący jego fundamentem stał się elementarnym językiem muzyki i powszechną praktyką artystyczną. Jednak daje do myślenia fakt funkcjonowania w ramach tylko bydgoskiej sceny takich formacji jak Tropy, Alameda 5, czy Inercity Ensemble, dla których punktem wyjścia staje się improwizacja zakorzeniona w muzyce nie tylko jazzowej, ale przede wszystkim w rockowej.
TROPY - Czarne Usta from Pedro Ferreira on Vimeo.
TROPY "Eight Pieces"
2016, Wet Music
"Granica naszego kompromisu pokrywa się z linią między naszymi pośladkami. Nie wejdziemy w żaden układ, który będzie wymagał od nas dania dupy. Moment gdy zaczyna się dawanie dupy wyczuwamy intuicyjnie" – manifestował Artur Maćkowiak na łamach Anteny Krzyku w 2003 roku. Dziś po trzynastu latach. można już tą deklarację zweryfikować. Oczywiście intuicyjnie. Pretekstem jest debiutancka płyta zespołu Tropy, stworzonego przez Maćkowiaka (gitara, syntezator, elektronika) i Bartka Kapsę (perkusja, bas, elektronika), niegdyś członków znakomitej formacji Something Like Elvis. Przeszło dekadę temu kapela z Szumina wraz Ewą Braun i Kristen dokonała małego przewrotu na polskiej scenie alternatywnej muzyki gitarowej.
Siłą Tropów jest eklektyzm. Kompozycje bydgoskiego duetu Maćkowiak-Kapsa żonglują wielobarwną talią stylów i gatunków. Na "Eight Pieces" połyskujące syntetycznym brzmieniem klawisze, spotykają się z ciężkimi prog-rockowymi progresjami. Melodyjność z zawiesistymi gitarowymi pasażami. Rytmika zaś przeskakuje miedzy klubowym bitem, rockową motoryką, a jazzową dynamiką. Ten estetyczny melanż jest nierzadko domeną pojedynczego utworu. Koncepcja aby pomieścić te wszystkie estetyczne punkty odniesienia i zawrzeć je w jednej narracji musiała odnaleźć dla siebie odpowiednią strukturę w kompozycji. Stąd skłonność duetu do budowania długich, dynamicznych kompozycji, zmierzających najczęściej do okazałych kulminacji ("Posejdon"). Choć uczciwie trzeba stwierdzić, że zdarzają się na tej płycie dłużyzny, to jednak warto uważnie prześledzić proces i dynamikę ewolucji utworów; jak wymieniają się motywy melodyczne i instrumentacje; w końcu jak zmienia się temperatura i intensywność narracji.
Pisząc o muzyce Tropów nie sposób nie odnieść się do końcówki lat dziewięćdziesiątych XX wieku i początku zerowych XXI. Zwłaszcza, gdy otwierająca płytę kompozycja "Anteny" rozpoczyna się motywem, niemal żywcem wyjętym z płyty "Cigarette Smoke Phantom" Something Like Elvis. Melodyjna, zapadająca w pamięć psychodeliczna pętla, niegdyś domena grającego na akordeonie i syntezatorze Macieja Szymborskiego, tu została sparafrazowana szklistym klawiszem Artura Maćkowiaka. Debiutancką płyta "Eight Pieces" stawia estetyczny pomost miedzy millenium, a drugą dekadą XXI w., a intencje muzyków pozostają wierne tym, które przyświecały im przed kilkunastu laty, gdy współtworzyli jeden z ciekawszych momentów na scenie rodzimej muzyki niezależnej, zarówno we wspomnianym Something Like Elvis, jak i w późniejszych Contemporary Noise Sextet (Quintet) i Potty Umbrella. Zatem z perspektywy przytoczonej na wstępie deklaracji Maćkowiaka, można stwierdzić, że "linia między pośladkami" pozostała nienaruszona.
Doświadczenia w produkcji i realizacji nagrań, udział w licznych, rozpiętych stylistycznie projektach, pozostawanie wciąż w krajowe czołówce najbardziej kreatywnych instrumentalistów, udokumentowane świetnymi płytami. Wreszcie; prowadzenie labelu i kierowanie festiwalem Fonomo, aktywny udział w kreowaniu nowych scen (Bydgoszcz), a także bycie łącznikiem miedzy starą a nową awangardą (Mózg). Wszystko to wskazuje na Maćkowiaka i Kapsę jako na artystów świadomych swojego miejsca, czasu i twórczości. Niemal dwie dekady zaowocowały z pewnością tego rodzaju oświadczeniem, które pozwoliło zarejestrować im w duecie (goście; Jachna i Pawlicki - pełnią tu rolę podwykonawców) materiał, który przed laty możliwy był do zrealizowania tylko w o wiele szerszych składach. Możliwe że buńczuczna, młodzieńcza iskra twórcza została nieco zastąpiona rutyną starego wygi, ale muzyka bydgoskiego duetu intryguje swą witalnością i charyzmą.
Trudno z perspektywy roku 2016 mówić o powrocie post-rocka, wszak eklektyzm będący jego fundamentem stał się elementarnym językiem muzyki i powszechną praktyką artystyczną. Jednak daje do myślenia fakt funkcjonowania w ramach tylko bydgoskiej sceny takich formacji jak Tropy, Alameda 5, czy Inercity Ensemble, dla których punktem wyjścia staje się improwizacja zakorzeniona w muzyce nie tylko jazzowej, ale przede wszystkim w rockowej.
TROPY - Czarne Usta from Pedro Ferreira on Vimeo.
TROPY "Eight Pieces"
2016, Wet Music
Subskrybuj:
Posty (Atom)