"Istina" to druga po "Bugle Call" (2014) kaseta Kamila Szuszkiewicza, wydana pod kuratelą Wounded Knife. Choć oba materiały znacząco różnią się od siebie, posiadają również zaskakujące punkty wspólne, stanowiące zarys indywidualnego stylu trębacza i eksperymentatora.
Po niezwykle ascetycznym i intensywnym solo na trąbkę ("Bugle Call") zrecenzowanym przeze mnie na łamach pierwszego numeru M|I, tym razem, do czynienia mamy z zaskakującą wręcz erupcją zagadkowych wątków i inspirujących hałasów. Potężna moc ekspresji, której świadkiem jesteśmy na "Istinie" pojawia się wespół z towarzyszącymi nagraniu gośćmi; folkową wokalistką Zuzanną Lelek, oraz znakomitym stołecznym perkusistą i multiinstrumentalistą Hubertem Zemlerem. Co ciekawe, za gościa można również potraktować Szuszkiewicza - trębacza, gdyż jego sztandarowy instrument, występuje w niniejszym materiale okazjonalnie, jeśli wziąć pod uwagę gęstość i zróżnicowanie dźwiękowej narracji. Tym razem autor skupił się bowiem na pętlach, szumach i fakturach wydobywanych z analogowych efektów i instrumentów, budujących muskularną strukturę dwóch kilkunastominutowych kompozycji.
Pierwszy plan "Istiny" należy z pewnością do Zuzanny Lelek, która magnetyczną mocą białego śpiewu bezspornie przyciąga uwagę słuchacza, zachęcając tym samym do poszukiwania etnicznych źródeł jej ekspresji. Przenikliwość owego rozdzierającego głosu pozostaje na tyle intensywna i podniosła, że zdaje się być częścią jakiegoś ludowego rytuału, wyrwaną z pierwotnego kontekstu i zaaranżowaną w równie zjawiskową narrację. Koścem i budulcem owej narracji są z kolei kawalkady elektronicznych szumów, pomruki analogowych burdonów, skrzące noisem syntezatory, mocno modyfikowane gitary, czy mechaniczny stukot perkusjonaliów. Ale to tylko jedna z twarzy "Istiny", drapieżna, transowa i teatralnie wręcz podniosła. Drugie oblicze tego nagrania jest osadzone w głębokich pokładach muzycznej melancholii, wybrzmiewającej dźwięczącymi girlandami dzwonków Huberta Zemera.
Silnie zarysowana struktura muzyczna "Istiny" jest preludium, a także zwieńczeniem dla, krótkiej, acz niezwykle sugestywnej wypowiedzi Szuszkiewicza - trębacza. Kiedy, bowiem jesteśmy już mocno wprowadzeni w intensywną atmosferę nagrania, akcentowaną z jednej strony szumem i zgiełkiem, z drugiej zaś uwodzącym nurtem melodii metalofonów, wtedy znakomite wejście, niczym deus ex machina, notuje autor nagrania, onieśmielając słuchaczy kilkuminutową davis'owską frazą, wynoszącą całą kompozycję do zjawiskowego poziomu. Po ów kulminacji wszystkie elementy nagrania zaczynają wybrzmiewać jednogłośnie w hipnotycznej mantrze, prowadzone transowym odmierzaniem bębnów, bulgoczącą trąbką, oraz dronującym tłem, momentami postrzępionym chropowatością białego szumu.
Druga z kompozycji zdaje się zaklinać wszystkie zarysowane wcześniej wątki i budować z nich pulsującą strukturę, podporządkowaną regułom repetycji. Bodźce zostają zwielokrotnione i udramatyzowane. Głos Lelek zostaje zamrożony w nieskończonym, przeszywającym wrzasku, i zdynamizowany marszowym rytmem perkusji, oraz deliryczną powtarzalnością elektroniki. Ta część staje się emanacją siły, twórczej euforii, pozbawioną subtelnych akcentów, kontrastów, meandrów kompozycyjnych i narracyjnych, za to silnie osadzoną w motoryce plemiennego transu i pełną ekstatycznego napięcia.
Po lekturze "Istiny" i wspomnieniu "Bugle Call" okazuje się, że niezależnie od twórczej materii, w której porusza się Szuszkiewicz; czy jest to cisza, czy zgiełk, tym co łączy ów skrajne wypowiedzi jest umiejętność budowania sugestywnej atmosfery, nasyconej melancholią i niedopowiedzeniem. Ów stylistyczne bieguny, którymi są oba wydawnictwa, łączy również wykorzystanie w muzycznej narracji elementu ciszy. Otóż na "Bugle Call" została ona użyta w sposób intuicyjny, w procesie postępującej dezintegracji kompozycji. Z kolei w omawianym materiale wyznacza nieprzewidziane i zaskakujące pauzy, niekoniecznie zintegrowane z biegiem dramaturgii.
"Istina" w języku chorwackim oznacza prawdę. W przypadku nagrań
Szuszkiewicza prawda wydaje się być obarczona wieloma zagadkami i
niedopowiedzeniami, które w muzyce instrumentalisty wydają się
najbardziej pociągające.
KAMIL SZUSZKIEWICZ - "Istina"
2015, Wounded Knife
czwartek, 28 maja 2015
wtorek, 26 maja 2015
Między światami / Danka Milewska "Sonoformy"
Gdyby "Sonoformy" ukazały się dwadzieścia lat temu, bezwzględnie trafiłyby do katalogu Obuh Records, gdzie sąsiadowałyby z wydawnictwami Pathmana, Karpat Magicznych, czy Za Siódmą Górą. Płyta Danki Milewskiej idealnie wpisuje się w mitologię "muzyki jakiej świat nie widzi". Świadczy o tym zarówno ezoteryczny charakter nagrania, elektroniczno-akustyczny sztafaż kompozycji, oparty na etnicznych instrumentach (cytra, dzwonki wietrzne, kalimba), oraz nietuzinkowy koncept.
Milewska, pochodząca z Bydgoszczy artystka, performerka, proponuje słuchaczowi pewien rodzaj ekshibicjonizmu duszy i ciała. Będąc w siódmym miesiącu ciąży postanowiła przy pomocy muzycznej materii "uwolnić to co zapisane w ciele". W rezultacie mamy do czynienia z niezwykle intymną i zmysłową, zanurzoną w zaświatowej poetyce impresją nad stanem, uznanym przez wiele kultur jako silnie tabuizowany. Ciąża, bowiem oznaczała na ogół wykluczenie przyszłej matki ze struktur społecznych. Jak pisał Arnold van Gennep "(...) kobieta jest izolowana z dwóch powodów: dlatego, że jest niebezpieczna i nieczysta, albo dlatego, że ciężarna, z fizjologicznego i społecznego punktu widzenia przejściowo znajduje się w stanie anormalnym (...) i traktuje się ją w taki sposób jaki traktuje się chorych, obcych itp." ["Obrzędy przejścia" PIW 2006]. Nieczystość kobiety i przymus odosobnienia, jak podaje z kolei Piotr Kowalski "motywowane były także przez szczególny status, jaki miało nienarodzone dziecko znajdujące się w jej łonie. Należało ono bowiem do sfery zaświatowej i było istotą hybrydyczną." [Leksykon Znaki Świata - Omen, przesąd, znaczenie" PWN 1998].
Podobnej izolacji poddaje się Milewska, która zamyka się w nagraniowym studio, by poddać się symbolicznym egzorcyzmom. Wsłuchuje się zatem w ciało, a głuchota studia nagraniowego sprzyja temu procesowi. Swój niejednoznaczny, z etnologicznego punktu widzenia, status kulturowy, bliski zaświatom ilustruje muzyką. Narzędziem ekspresji jest tu przede wszystkim głos artystki, równie zaświatowy. Momentami szepczący niejasne mantry, innym razem piskliwy jak u wiedźmy, chwilami kuszący i kołysankowy.
Narracja "Sonoform" jest ascetyczna. Artystka dozuje każdy pojedynczy dźwięk instrumentu, oraz z nabożnością celebruje ciszę pomiędzy nimi. Na sugestywność onirycznego nastroju, wpływ mają również elektroniczne drony, generowane przez goszczącego na płycie Artura Maćkowiaka. Na tym tle oszczędnie, pojedynczymi dźwiękami pobrzękują cytra i kalimba, dopełniając całości obrzędu. Na "Sonoformach" gości jeszcze jeden zjawiskowy głos. To Gracula religiosa, gwarek czczony, ptak mimetyczny, z niezwykłym podobieństwem naśladujący dźwięki otoczenia i do złudzenia imitujący ludzką mowę. To on staje się interlokutorem Milewskiej, powiernikiem jej tajemnic i stronnikiem w mrocznych zaświatach.
"Sonoformy" są zapisem intymnego rytuału, przybierającym formę poetyckiego rozmarzenia; melancholii obecnej w każdym dźwięku i w każdym westchnieniu. To także magiczny pakt z siłami natury reprezentowanymi tu bardzo szeroko zarówno pod postacią ptaka, żywych instrumentów wykonanych z naturalnych surowców, lecz przede wszystkim tą najważniejszą ukrytą tuż pod skórą, pod sercem. To wszystko, całe to rozdarcie między życiem, a zaświatami zostaje subtelnie zilustrowane muzyką niosącą w sobie jednocześnie mroczną tajemnicę i kojącą słodycz.
Danka Milewska "Sonoformy"
2015. Wet Music Rec.
Milewska, pochodząca z Bydgoszczy artystka, performerka, proponuje słuchaczowi pewien rodzaj ekshibicjonizmu duszy i ciała. Będąc w siódmym miesiącu ciąży postanowiła przy pomocy muzycznej materii "uwolnić to co zapisane w ciele". W rezultacie mamy do czynienia z niezwykle intymną i zmysłową, zanurzoną w zaświatowej poetyce impresją nad stanem, uznanym przez wiele kultur jako silnie tabuizowany. Ciąża, bowiem oznaczała na ogół wykluczenie przyszłej matki ze struktur społecznych. Jak pisał Arnold van Gennep "(...) kobieta jest izolowana z dwóch powodów: dlatego, że jest niebezpieczna i nieczysta, albo dlatego, że ciężarna, z fizjologicznego i społecznego punktu widzenia przejściowo znajduje się w stanie anormalnym (...) i traktuje się ją w taki sposób jaki traktuje się chorych, obcych itp." ["Obrzędy przejścia" PIW 2006]. Nieczystość kobiety i przymus odosobnienia, jak podaje z kolei Piotr Kowalski "motywowane były także przez szczególny status, jaki miało nienarodzone dziecko znajdujące się w jej łonie. Należało ono bowiem do sfery zaświatowej i było istotą hybrydyczną." [Leksykon Znaki Świata - Omen, przesąd, znaczenie" PWN 1998].
Podobnej izolacji poddaje się Milewska, która zamyka się w nagraniowym studio, by poddać się symbolicznym egzorcyzmom. Wsłuchuje się zatem w ciało, a głuchota studia nagraniowego sprzyja temu procesowi. Swój niejednoznaczny, z etnologicznego punktu widzenia, status kulturowy, bliski zaświatom ilustruje muzyką. Narzędziem ekspresji jest tu przede wszystkim głos artystki, równie zaświatowy. Momentami szepczący niejasne mantry, innym razem piskliwy jak u wiedźmy, chwilami kuszący i kołysankowy.
Narracja "Sonoform" jest ascetyczna. Artystka dozuje każdy pojedynczy dźwięk instrumentu, oraz z nabożnością celebruje ciszę pomiędzy nimi. Na sugestywność onirycznego nastroju, wpływ mają również elektroniczne drony, generowane przez goszczącego na płycie Artura Maćkowiaka. Na tym tle oszczędnie, pojedynczymi dźwiękami pobrzękują cytra i kalimba, dopełniając całości obrzędu. Na "Sonoformach" gości jeszcze jeden zjawiskowy głos. To Gracula religiosa, gwarek czczony, ptak mimetyczny, z niezwykłym podobieństwem naśladujący dźwięki otoczenia i do złudzenia imitujący ludzką mowę. To on staje się interlokutorem Milewskiej, powiernikiem jej tajemnic i stronnikiem w mrocznych zaświatach.
"Sonoformy" są zapisem intymnego rytuału, przybierającym formę poetyckiego rozmarzenia; melancholii obecnej w każdym dźwięku i w każdym westchnieniu. To także magiczny pakt z siłami natury reprezentowanymi tu bardzo szeroko zarówno pod postacią ptaka, żywych instrumentów wykonanych z naturalnych surowców, lecz przede wszystkim tą najważniejszą ukrytą tuż pod skórą, pod sercem. To wszystko, całe to rozdarcie między życiem, a zaświatami zostaje subtelnie zilustrowane muzyką niosącą w sobie jednocześnie mroczną tajemnicę i kojącą słodycz.
Danka Milewska "Sonoformy"
2015. Wet Music Rec.
niedziela, 10 maja 2015
Przemiany / Micromelancolié - "Low cakes"
Świeży i energetyczny "Low cakes", ukazuje konsekwentny rozwój Roberta Skrzyńskiego jako producenta, a
nade wszystko ilustruje, jak swoją muzyczną wyobraźnią artysta poszerza ramy
estetyk, w których się twórczo porusza.
Niebawem w salonach prasowych, powinien ukazać się trzeci numer Kwartalnika Muzycznego M|I. Znajdziecie w nim mój tekst o muzyce Micromelancolié, wpisujący się w temat przewodni numeru "Wytnij, skopiuj, wklej". Odsłania on tajemnice producenckiego warsztatu Roberta Skrzyńskiego. Tymczasem lada dzień swoją premierę będzie miało nowe wydawnictwo tegoż autora, kaseta "Low cakes" wydana w BDTA. Jej zaskakująca zawartość, wybiega muzycznie i koncepcyjnie daleko poza moment, w którym znajdował się Skrzyński, kiedy na potrzeby artykułu spisywałem jego słowa. W chwili kiedy całą serią swoich ubiegłorocznych wydawnictw, ich autor, sam zaszufladkował się jako twórca mrocznych ambientowych suit, podawanych w anturażu dronów, szumów i nagrań terenowych, producent zdecydował się na dość radykalną i niespodziewaną woltę.
Odnoszę wrażenie, że Robertowi bliski muzycznie jest milenijny przełom lat 90tych w dwutysięczne, naznaczony niezwykle intensywną ekspansja muzyki elektronicznej, zarówno tej użytkowej, klubowej, jak i poszukującej nowych form wyrazu i czerpiących z postmodernistycznych teorii i artystycznych praktyk. Przykładem, że właśnie w tej drugiej opcji Skrzyński lokuje swoje inspiracje, może być nagrany wespół z Fischerle materiał "Moulding" wydany w ubiegłym roku przez label Chemical Tapes. To tam po raz pierwszy tak wyraźnie (szumem i glitch'em) odbiło się echo estetyki click'n'cuts sygnowanej niegdyś logiem legendarnego niemieckiego wydawnictwa Mille Plateaux. Tym razem na przygotowanym dla BDTA materiale Skrzyński przytacza wspomnienie o innym niemieckim labelu ~scape, oraz o artystach (Pole, Kit Clayton), którzy sprawili, że właśnie to wydawnictwo przez pewien czas pełniło wiodącą rolę na scenie poszukującej elektroniki. Micromelancolié wyraźnie sięga do popularnej wówczas dekonstrukcji klubowych gatunków; jak micro-house ("Low cakes"), czy abstract hip - hop ("Punkt", "Tidal flow"). Zwichniętych i przepoczwarzonych w parkietowe antyhity. Obecne są również tak charakterystyczne dubowe pogłosy rozlewające się gęstymi smugami i tworzące stelaż dla nieregularnej rytmiki, która w fantastyczny sposób dynamizuje, te dubowo-ambientowe podkłady ("Mora", "Plinth").
Choć na "Low cakes" obficie pojawiają się poszatkowane klubowe wokalizy, danceflorowe akordy i dropy, nie ma tu dyskoteki. Jest intrygujący eksperyment z tanecznymi inspiracjami, przeprowadzony z iście chirurgiczną precyzją. Po raz pierwszy, w muzyce Micromelancolié pojawia się taka selektywność i sterylność brzmieniowa, wyeksponowanie detali, a nawet ich fetyszyzacja, przez użycie sampli o hi-tech'owej wręcz jakości. Ta smakowitość dźwięków ich plastyczność i komunikatywność znów sięga do przełomu milenijnego i pochodzących z tych lat nagrań amerykańskiego duetu Matmos. Z kompozycji Skrzyńskiego bez echa zniknęły zatem mgławice zaszumiałych burdonów, oraz melancholijne odgłosy miejskich podwórek zlewających się w minorową suitę. W zamian pojawiła się trójwymiarowa głębia muzyki, która wynika, nie jak to często bywa w elektronice z użycia masywnych pogłosów, które tworzą zjawiskowe bryły dźwiękowe (Autechre). U Skrzyńskiego trójwymiar zostaje osiągnięty przez wyraźne rozplanowanie kompozycji na ścieżki ciche i głośniejsze, zaaranżowane w sposób bardzo dynamiczny i tworzące akustyczną głębię typową dla radiowego słuchowiska.
Interesująca aranżacja przestrzeni brzmieniowej, zaskakująca zwłaszcza w dwóch otwierających kasetę utworach ("Mora", "Plinth") nosi nie tylko ślady berlińskiej mikroelektroniki, bowiem równie sugestywnie nawiązuje do współczesnych jeszcze wątków rodem z waporwave. Dzieje się tak głównie za sprawą kwaśnych teł o kiczowatej barwie, oraz mocno modyfikowanych wokali. Jeśli odważylibyśmy się zakotwiczyć "Low cakes" w tą efemeryczną, skądinąd estetykę, to śmiało moglibyśmy mówić o jednej z najciekawszych, (inteligentnych, acz nie przeintelektualizowanych) wydawnictw jakie ukazały się w tym nurcie. Sama okładka, z resztą, sugeruje, aby zawartość kasety odbierać przez pryzmat "oparów".
Częstą słabością równie eklektycznych co "Low cakes" albumów są zbyt mocne kontrasty, sprawiające wrażenie niepanowania nad narracją, rażące chaosem poruszanych wątków zestawionych ze sobą w formie karkołomnego kolażu. U Skrzyńskiego utrzymana jest fabularna całość. Kompozycje, mimo iż zaskakujące niespodziewanymi przemianami są spójne i mają wyraźny tok narracji, choć ich autor umiejętnie zwodzi słuchacza gatunkowym kalejdoskopem. I tak, w jednej chwili Micromelancolié potrafi ukołysać porcją łagodnego ambientu, aby zaraz przearanżować go w tło quasi tanecznego motywu ("Low Cakes"). Kiedy zaś z niedowierzaniem zaczynamy przytupywać nóżką, autor modyfikuje rytm opóźniając akcenty ("Mora"). W innym znów miejscu ("Morient") z hałaśliwego intra zaczynają dobywać się rytmiczne struktury, ujarzmione niespodziewanie za pomocą acid jazzowej (!) perkusji
Czy podejrzewalibyście artystę tak mocno określonego w kategoriach drone, eksperyment, ambient o taką woltę stylistyczną jaka dokonuje się na "Low Cakes"? Właśnie dlatego jeśli miałbym wziąć za kryteria oceny; artystyczny rozwój, śmiałe zakwestionowanie dotychczasowej twórczości, oraz odwagę w podejmowaniu nowych muzycznych wyzwań, to na rodzimej scenie eksperymentalno-elektronicznej AD 2015 Skrzyński nie ma sobie jak dotąd równych. Efekty jego przemiany są absolutnie znakomite i ukazują producenta jako artystę co raz bardziej wszechstronnego, zaś jego muzykę jako co raz bardziej pasjonującą.
Micromelancolié - "Low cakes"
2015, BDTA
Niebawem w salonach prasowych, powinien ukazać się trzeci numer Kwartalnika Muzycznego M|I. Znajdziecie w nim mój tekst o muzyce Micromelancolié, wpisujący się w temat przewodni numeru "Wytnij, skopiuj, wklej". Odsłania on tajemnice producenckiego warsztatu Roberta Skrzyńskiego. Tymczasem lada dzień swoją premierę będzie miało nowe wydawnictwo tegoż autora, kaseta "Low cakes" wydana w BDTA. Jej zaskakująca zawartość, wybiega muzycznie i koncepcyjnie daleko poza moment, w którym znajdował się Skrzyński, kiedy na potrzeby artykułu spisywałem jego słowa. W chwili kiedy całą serią swoich ubiegłorocznych wydawnictw, ich autor, sam zaszufladkował się jako twórca mrocznych ambientowych suit, podawanych w anturażu dronów, szumów i nagrań terenowych, producent zdecydował się na dość radykalną i niespodziewaną woltę.
Odnoszę wrażenie, że Robertowi bliski muzycznie jest milenijny przełom lat 90tych w dwutysięczne, naznaczony niezwykle intensywną ekspansja muzyki elektronicznej, zarówno tej użytkowej, klubowej, jak i poszukującej nowych form wyrazu i czerpiących z postmodernistycznych teorii i artystycznych praktyk. Przykładem, że właśnie w tej drugiej opcji Skrzyński lokuje swoje inspiracje, może być nagrany wespół z Fischerle materiał "Moulding" wydany w ubiegłym roku przez label Chemical Tapes. To tam po raz pierwszy tak wyraźnie (szumem i glitch'em) odbiło się echo estetyki click'n'cuts sygnowanej niegdyś logiem legendarnego niemieckiego wydawnictwa Mille Plateaux. Tym razem na przygotowanym dla BDTA materiale Skrzyński przytacza wspomnienie o innym niemieckim labelu ~scape, oraz o artystach (Pole, Kit Clayton), którzy sprawili, że właśnie to wydawnictwo przez pewien czas pełniło wiodącą rolę na scenie poszukującej elektroniki. Micromelancolié wyraźnie sięga do popularnej wówczas dekonstrukcji klubowych gatunków; jak micro-house ("Low cakes"), czy abstract hip - hop ("Punkt", "Tidal flow"). Zwichniętych i przepoczwarzonych w parkietowe antyhity. Obecne są również tak charakterystyczne dubowe pogłosy rozlewające się gęstymi smugami i tworzące stelaż dla nieregularnej rytmiki, która w fantastyczny sposób dynamizuje, te dubowo-ambientowe podkłady ("Mora", "Plinth").
Choć na "Low cakes" obficie pojawiają się poszatkowane klubowe wokalizy, danceflorowe akordy i dropy, nie ma tu dyskoteki. Jest intrygujący eksperyment z tanecznymi inspiracjami, przeprowadzony z iście chirurgiczną precyzją. Po raz pierwszy, w muzyce Micromelancolié pojawia się taka selektywność i sterylność brzmieniowa, wyeksponowanie detali, a nawet ich fetyszyzacja, przez użycie sampli o hi-tech'owej wręcz jakości. Ta smakowitość dźwięków ich plastyczność i komunikatywność znów sięga do przełomu milenijnego i pochodzących z tych lat nagrań amerykańskiego duetu Matmos. Z kompozycji Skrzyńskiego bez echa zniknęły zatem mgławice zaszumiałych burdonów, oraz melancholijne odgłosy miejskich podwórek zlewających się w minorową suitę. W zamian pojawiła się trójwymiarowa głębia muzyki, która wynika, nie jak to często bywa w elektronice z użycia masywnych pogłosów, które tworzą zjawiskowe bryły dźwiękowe (Autechre). U Skrzyńskiego trójwymiar zostaje osiągnięty przez wyraźne rozplanowanie kompozycji na ścieżki ciche i głośniejsze, zaaranżowane w sposób bardzo dynamiczny i tworzące akustyczną głębię typową dla radiowego słuchowiska.
Interesująca aranżacja przestrzeni brzmieniowej, zaskakująca zwłaszcza w dwóch otwierających kasetę utworach ("Mora", "Plinth") nosi nie tylko ślady berlińskiej mikroelektroniki, bowiem równie sugestywnie nawiązuje do współczesnych jeszcze wątków rodem z waporwave. Dzieje się tak głównie za sprawą kwaśnych teł o kiczowatej barwie, oraz mocno modyfikowanych wokali. Jeśli odważylibyśmy się zakotwiczyć "Low cakes" w tą efemeryczną, skądinąd estetykę, to śmiało moglibyśmy mówić o jednej z najciekawszych, (inteligentnych, acz nie przeintelektualizowanych) wydawnictw jakie ukazały się w tym nurcie. Sama okładka, z resztą, sugeruje, aby zawartość kasety odbierać przez pryzmat "oparów".
Częstą słabością równie eklektycznych co "Low cakes" albumów są zbyt mocne kontrasty, sprawiające wrażenie niepanowania nad narracją, rażące chaosem poruszanych wątków zestawionych ze sobą w formie karkołomnego kolażu. U Skrzyńskiego utrzymana jest fabularna całość. Kompozycje, mimo iż zaskakujące niespodziewanymi przemianami są spójne i mają wyraźny tok narracji, choć ich autor umiejętnie zwodzi słuchacza gatunkowym kalejdoskopem. I tak, w jednej chwili Micromelancolié potrafi ukołysać porcją łagodnego ambientu, aby zaraz przearanżować go w tło quasi tanecznego motywu ("Low Cakes"). Kiedy zaś z niedowierzaniem zaczynamy przytupywać nóżką, autor modyfikuje rytm opóźniając akcenty ("Mora"). W innym znów miejscu ("Morient") z hałaśliwego intra zaczynają dobywać się rytmiczne struktury, ujarzmione niespodziewanie za pomocą acid jazzowej (!) perkusji
Czy podejrzewalibyście artystę tak mocno określonego w kategoriach drone, eksperyment, ambient o taką woltę stylistyczną jaka dokonuje się na "Low Cakes"? Właśnie dlatego jeśli miałbym wziąć za kryteria oceny; artystyczny rozwój, śmiałe zakwestionowanie dotychczasowej twórczości, oraz odwagę w podejmowaniu nowych muzycznych wyzwań, to na rodzimej scenie eksperymentalno-elektronicznej AD 2015 Skrzyński nie ma sobie jak dotąd równych. Efekty jego przemiany są absolutnie znakomite i ukazują producenta jako artystę co raz bardziej wszechstronnego, zaś jego muzykę jako co raz bardziej pasjonującą.
Micromelancolié - "Low cakes"
2015, BDTA
Subskrybuj:
Posty (Atom)