Jeśli w słowach deklamowanych przez Piernikowskiego na płycie „No Fun” kryje się zgorzknienie i bunt na otaczającą autora rzeczywistość, to „Gruda” jest dźwiękowym suplementem tej wypowiedzi, jej posępną konstatacją.
„Gruda” autorstwa Przemysława Jankowiaka vel 1988 to jedna z najbardziej przytłaczających płyt jakie w tym roku słyszałem. Osacza słuchacza masywnymi brzmieniami wylewanymi obficie z syntezatora, mozolnymi tempami, mrocznymi, kwaśnymi melodiami, hipnotyczną pulsacją i minorową aurą. Ogromne wrażenie robi zagęszczenie dźwięków, nagromadzenie basowych plam i tłustych syntezatorowych warstw, które nie przepuszczają światła, ni powietrza. Jednak pod tą spiżową warstwą ukryta jest też kruchość. Możemy ją odnaleźć w zepchniętych na dalszy plan warstwach rytmicznych; symbolicznym taktowaniu, subtelnym tykaniu hi-hatów i okazjonalnym użyciu mocniejszych bitów. Skryta w toni syntezatorowych odmętów aranżacja rytmiczna, jest jednak niezwykle różnorodna i mocno zatomizowana na; ciche, szeleszczące kliki, meandrujące miedzy dźwiękową fakturą, a subtelną ornamentacją, oraz pojedyncze potężne trzaski i zwaliste tąpnięcia stopy, wywołujące gromkie pęknięcia masywnych basowych ścian. Niegdyś nazwalibyśmy to abstract hip-hopem, dziś może bardziej odpowiedni byłby post hip-hop. Mniejsza o to.
Niemal wszystkie recenzje płyty na które się dotąd natknąłem, akcentowały miejski kontekst „Grudy”. Nie ma co do tego wątpliwości, że obcujemy z muzyką zdecydowanie miejską, o mocnym basowym fundamencie, pełną pogłosów, zgiełkliwą szumem miasta. Przyświeca jej to samo poczucie alienacji i kontrkulturowego gniewu, które swoją muzyką wyraziście manifestują twórcy grime'u ze wschodniego Londynu, młodzi Afrykanie tworzący scenę gqom music w Durbanie, hiphopowcy z Detroit, a niegdyś również producenci trip-hopu z Bristolu, czy nowojorscy raperzy. Z kolei tytułowa kompozycja „Gruda” z cichym podszeptem hi-hatów i gromkim basowym pomrukiem przy odwróceniu proporcji mogłaby wpisać się również w footworkową estetykę Chicago, bądź Tokio. Muzyka 1988 absorbuje miejski hałas, notoryczny uliczny szum, duszny klimat starych śródmiejskich kamienic, obskurę osiedli, brud zaułków, lecz przede wszystkim przygnębienie mieszkańców tych miejsc. Jest niczym zaniedbany miejski zaułek, gdzie strach zapuszczać się nawet za dnia, ale który magnetyzuje urokiem ilości faktur, malowniczości odchodzącej płatami farby, palimpsestów naściennego graffiti. Wypisz wymaluj jak z okładki płyty.
W tej dusznej opowieści 1988 pełni rolę współczesnego flanera. Jego pozycja jest zdystansowana. Nie używa słów, jest jakby pomiędzy nimi, rejestrując w trakcie miejskich wędrówek, odbite echem konspiracyjne szepty, skrawki osiedlowych gadek, szemranych interesów, fragmenty rapowych nawijek. Jankowiak nie jest bynajmniej bohaterem swojej opowieści, w przeciwieństwie do Piernikowskiego, który stoi w centrum i wchodzi w bezpośredni dialog z otoczeniem. 1988 portretuje otoczenie niczym Emil Zola zapuszczający się w najgorsze dzielnice Paryża, aby ukazać ponurą egzystencje ludzkiego mrowiska, a później z kunsztownością odtworzyć jego obskurę.
„Gruda” to mroczna muzyka na mroczne czasy. Biada tym, którzy szukaliby w niej pocieszenia. To doświadczenie boleśnie sprowadza na ziemie. Jednak ten mentalny ucisk towarzyszący podczas słuchania kolejnych zwalistych kompozycji, dość szybko możemy wyciszyć estetyczną fascynacją. „Gruda” to bowiem również uczta dla uszu, producencki majstersztyk. Album doskonale zaprojektowany brzmieniowo, wielowarstwowy, pełen pasjonujących dźwiękowych detali. Album do którego obsesyjnie powracam zachwycając się jego muzycznym bogactwem i brzmieniową architekturą.
1988 „Gruda”
2017, Latarnia Records
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz