wtorek, 13 marca 2018

Kaseta jest szczera - wywiad z Mateuszem Wysockim



Jakiś czas temu odbyłem z Mateuszem Wysockim z Pawlacza Perskiego luźną rozmowę na messengerze o kasetach magnetofonowych. Szybko jednak dostrzegliśmy wartość tej polemiki i zdecydowaliśmy się jej treść upublicznić w formie wywiadu. Dyskutowaliśmy m.in. o tym jak ów nośnik postrzegany jest przez odbiorców muzyki; o właściwościach fizycznych i dźwiękowych kasety, roli jaką odgrywa w kształtowaniu polskiej sceny muzyki eksperymentalnej. Z odpowiedzi Wysockiego wykluwa się klarowna wizja ukazująca kulturotwórczy potencjał kasetowych wydawnictw.

Jaki jest koszt wydania jednego tytułu na kasecie? I co wchodzi w koszty tego wydania?

Mateusz Wysocki: Koszt zależy od nakładu i kilku innych rzeczy. Trzeba zapłacić za kasety, opakowania, poligrafię. Kalkulator zazwyczaj wskazuje 500 zł za 50 sztuk, a do tego trzeba jeszcze doliczyć mastering.

Jednak z początku Pawlacz Perski był netlabelem. Kasety odkryliście dopiero w 2014?

MW: Sprawa z kasetami jest prosta. Mam zajebistą kobietę i ona motywuje mnie do wielu rzeczy. Któregoś dnia powiedziała mi wprost, że Pawlacz – jako netlabel - jest byle jaki i powinniśmy na serio się za niego zabrać. Przegadałem temat z Leszkiem (Lech Nienartowicz współzałożyciel labelu) i tego samego dnia już obczajaliśmy jak się prowadzi kasetowy biznesik, skąd sprowadzać artykuły. Także można uznać, że to Justyna stoi za przejściem na nośnik, choć bezpośrednio nie zasugerowała kasety.

Co z know-how?

MW: Podstawowe info techniczne zgarnąłem od Michała Turowskiego. Większość informacji okazała się zupełnie bezużyteczna, bo Michał wówczas nie zwracał uwagi na jakość i musiałem się sam nauczyć jak porządnie nagrywać kasety. Chcesz otworzyć label?

Nie. Chciałem napisać tekst o scenie kasetowej w Polsce.

MW: Fajnie, tekst o kasetkach to szczytny cel. Im więcej osób zacznie to traktować jako poważne zjawisko, a nie hipsterską modę tym większe szanse na przeżycie mają labele takie jak Pawlacz.

Mateusz Wysocki (Fischerle) - producent muzyczny, współzałożyciel labelu Pawlacz Perski
FOTO: Justyna Kociszewska

„Im więcej osób zacznie to traktować jako poważne zjawisko, a nie hipsterską modę tym większe szanse na przeżycie mają labele takie jak Pawlacz.”


Sugerujesz że Pawlacz nie przeżyje?

MW: My sobie robimy przerwę w Pawlaczu. Mamy jeszcze dwa wydawnictwa, jedno w kwietniu, drugie w czerwcu i do końca roku zawieszamy temat, żeby wymyślić jakieś nowe metody dotarcia z kasetami do ludzi. Najbardziej męczy mnie to, że wszystko się kręci wokół tej samej grupy. Taki zaklęty krąg. Chciałbym, żeby kasety zaczęły trafiać do przypadkowych osób.

A jak to dotarcie kształtowało się przez ostatnie lata?

MW: Różnie. Raz poszedłem na targi i próbowałem handlować, rzutem na taśmę sprzedałem może z 3 sztuki. Bezpośredni kontakt z klientem i pogadanki to coś, do czego zupełnie się nie nadaję. Cała sprzedaż idzie przez Bandcamp, kupuje głównie zagranica i bardzo się z tego cieszę.

Może większość potencjalnych odbiorców w Polsce nie ma magnetofonów?

MW: Ale to jest koszt 300-400 zł za dobrego Akai, to nie są wielkie pieniądze.

W dobie powszechnej cyfryzacji, miniaturyzacji ma sens taka inwestycja?

MW: Według mnie to jest sprzężenie zwrotne. To my sami mamy wpływ na to jaki jest duch czasu. Im więcej będzie się mówić o cyfryzacji, tym więcej osób będzie podawać to jako kluczowy argument. Każdy w życiu ma jakieś dziedziny, w których nieustannie podejmuje wysiłek, więc czemu kaseta, jako przedmiot tego wysiłku, miałaby być czymś wyjątkowym?

Ale o czym tu dyskutować? Postęp technologiczny to fakt.

MW: Wyznaję podejście, według którego wybieram sobie różne technologie, a nie ślepo kieruję się tym, co aktualnie najnowsze. Nigdy nie przerzucę się na Kindla, bo kontakt z papierem i zapach książek do dla mnie podstawa, choć powoli tego typu wypowiedzi zaczynają brzmieć pretensjonalnie. Czy kasety są w stanie zawojować rynek, tego nie wiem. Pytanie czy koniecznie muszą go zawojować – być może emergencja zachodzi przy dużo mniejszej ilości, niż to sobie wyobrażamy. Może wystarczy, że kasetami zacznie się interesować 10 razy więcej osób i to ożywi cały biznes. Szedłbym bardziej w tym kierunku.

Wydaje mi się że zainteresowanie kasetami jest na poziomie zainteresowania analogową fotografią. Zaś jeśli chodzi o książki to też lubię zapach papieru, druku i książkę jako obiekt, jednak wszystkie pozycje (pomijając komiksy i albumy) z mojej biblioteki chętnie wymieniłbym na pliki. Stawiasz sprawę opozycyjnie, z jednej strony gonienie za technologiami, z drugiej zjawisko napędzane sentymentem ja wybieram praktyczność. Kulturotwórczą siłę zjawiska kasetowych labeli upatruję nie w samym nośniku, ale w tym że ten fenomen wydawniczy zwrócił uwagę na istnienie ciekawych zjawisk muzycznych. Samym nośnikiem się nie ekscytuję, żadnym zresztą. Każdy przedmiot to problem, mimo że pięknie wygląda.

MW: Może tak to zabrzmiało, natomiast w praktyce chyba unikam, aż takiej opozycyjności. W studio mam świeży sprzęt, np. moduły, które wyprodukowano 2 lata temu, ale mam też czteroślad tascama z lat osiemdzięsiątych i to działa ze sobą znakomicie. Uważam, że pojęcie praktyczności cały czas ewoluuje i jest cudownym wabikiem. Dziś wszystko musi być praktyczne i funkcjonalne, żeby się sprzedawało. Pamiętam jakim zaskoczeniem była dla mnie Trzecia Fala organizowana przez Łukasza Strzelczyka - robił ją przekornie w Białobrzegach, jakieś 30 km za Warszawą, a jednak ten cykl zazwyczaj cieszyły się dużym zainteresowaniem. Ludzie poświęcali sporo czasu na dojazd, żeby wziąć w tym udział. Powrót również nie należał do najprzyjemniejszych - ostatni autobus odjeżdżał po 23, akurat kiedy odpalałeś trzecie piwko. Patrząc z perspektywy czasu, Trzecia Fala to była impreza-kaseta właśnie. Obserwując rynek muzyczny widzę, że wytwórnie kasetowe, jako jedne z niewielu mają bardzo specyficzne profile, te profile są zakrzywione, nieregularne, to jest niezwykłe. Porównaj A Giant Fern, Tymbal Tapes albo Orange Milk Records z zachowawczymi, homogenicznymi katalogami Prologue albo Stroboscopic Artefacts, w których muzycy produkują w kółko to samo jakby obowiązywała ich jakaś średniowieczna reguła. Albo z ECM, z czymkolwiek.

Z Instant Classic.

MW: No właśnie, Instant to monolit, serial, w którym grają ci sami bohaterowie i doskonale wiesz, co wydarzy się za kilka odcinków. Nie ma tu wewnętrznej dynamiki, choć sama muzyka, wyjęta z kontekstu wytwórni, jest fajna. Praktyczność i przewidywalność są dzisiaj sexy, choć kiedyś kojarzyły się z jałowością i brakiem finezji.

„Obserwując rynek muzyczny widzę, że wytwórnie kasetowe, jako jedne z niewielu mają bardzo specyficzne profile, te profile są zakrzywione, nieregularne, to jest niezwykłe”.


Praktyczność to umiejętność radzenia sobie z ograniczeniami. Technologia w tym pomaga. Zamiast rozkminiać gdzie upchnąć kolejne książki, płyty i kasety mogę to wszystko trzymać w chmurze, bądź na dyskach.

MW: Przedmioty zajmują miejsce, to fakt. Ale mi chodzi mi o coś ogólniejszego, o to, że kasetowy nośnik aktualnie wymaga poświęceń i przełamania impasu, ale w nagrodę przywiązuje słuchacza mocniej niż transparentne mp3. To jest kaseta, to żyje, serio. Ciągle dostaję od znajomych płyty CD i oddaję je nierozpakowane innym znajomym. Poza tym, w moim odczuciu, kasety są piękne.

O to to! „Kasety są piękne”. W większości wypowiedzi artystów i wydawców ze sceny kasetowej ten argument pada jako pierwszy. Nie do końca mnie to nie przekonuje. Płyty również są piękne. Nie wydaje mi się, aby kasety były piękniejsze od płyt.

MW: To trochę jak dyskusja o tym, czy ładniejsze są blondynki czy brunetki. Może kasety wydają mi się ładniejsze, bo jest ich mniej w obiegu?

A co z brzmieniem kasety, osobliwością tego brzmienia? To do mnie bardziej przemawia niż argument, że to ładny przedmiot.

MW: To jest podstawa. Taśma interpretuje dźwięk w charakterystyczny sposób, kompresuje go i delikatnie zmienia proporcje między pasmami. Dla mnie kaseta jest naturalnym nośnikiem, bo zawiera szum, a szum to jeden z podstawowych składników mojej muzyki.

Wiesz, w latach 80-00 miałem zatrzęsienie kaset zarówno tych „oryginalnych” jak i przegrywanych. Pamiętam jak niemiłosiernie irytował mnie ten nośnik. Nienawidziłem właśnie tego szumu, który oblepiał całą muzykę. Chciałem wsłuchiwać się w szczegóły, cieszyć brzmieniem i wciąż poszukiwałam takiej kasety, która szumiała by mniej niż inne. Z nikłym skutkiem. Od kiedy trwa u Ciebie fascynacja kasetą, muzyką z kasety, brzmieniem kasety?

MW: Pierwszych nagrań hip-hopowych słuchałem na kasetach. To było około 2000 roku, wtedy wszystko szło na kasetkach. Odsłuchiwaliśmy je po 500 razy. Jechałem w zeszłym tygodniu swoim gratem z jedną kasetą na pokładzie. Przesłuchałem ją kilka razy pod rząd i było miło. Ta kaseta to były duby Xokiego. Świetnie to leży na taśmie.

Jasne, ale gdyby ten hip-hop z  2000 roku były na CD też byś mielił ją wtedy 500 razy.

MW: Niekoniecznie, bo brzmienie CD mnie nie angażuje. CD nie ma brzmienia, kaseta zawsze daje coś od siebie.

Ale dopiero teraz masz tego świadomość.

MW: Wtedy faktycznie nie zastanawiałem się nad tym, bo nie było wyboru wśród nośników, ale ten szum przeniknął we mnie gdzieś głębiej. CD daje złudzenie doskonałości i precyzji, ale te jakości nie istnieją w muzyce. Kaseta jest szczera i niczego nie udaje. To do mnie trafia.

„Brzmienie CD mnie nie angażuje. CD nie ma brzmienia, kaseta zawsze daje coś od siebie.”


A nie uważasz że kaseta utrudnia dostęp postronnym do samej muzyki?

MW: Uważam, że może utrudniać podobnie jak dowolny inny nośnik, nie jest w tym ani lepsza, ani gorsza.

No ale chyba są jakieś proporcje między posiadaczami cd playerów i magnetofonów.

MW: Pewnie są, ale ich nie znam.

Kupuje od czasu do czasu kasety rodzimych wydawców, ale szczerze mówiąc, nie bardzo mam je gdzie odsłuchiwać. Z mojego grona znajomych magnetofon ma może jedna - dwie osoby, CD ma prawie każdy (choćby w komputerze).

MW: Cena jest taka sama, dobry deck kosztuje około 400 zł. Nie rozdrabniajmy się aż tak bardzo, Bartek. Wchodzisz na allegro i wyskakuje 50 magnetofonów Akai lub jakiejś innej dobrej firmy. Mam wrażenie, że podchodzisz do tego zagadnienia od strony utrudnień. Dla zajawkowicza trudności są nieistotne. Zakup decka, zamówienie kaset, cieszenie się muzyką, to wszystko.

To czemu jako wydawca udostępniasz muzykę również w plikach?

MW: Nie jestem na tyle ortodoksyjny. Gdy wyczuję moment, w którym same kasety wystarczą, chętnie zrezygnuję z plików. To mój ideał.

No ale czy nie kłóci się to trochę, z fascynacją brzmieniem, z fascynacją obiektem? Przecież to jest całkiem odmienna etyka słuchania.

MW: Gdyby zainteresowanie kasetami było większe, chętnie zrezygnowałbym z plików. Nie wyślę przecież 30 egzemplarzy danego albumu do recenzentów, bo przesłucha to może z trzech, a reszta przepadnie. To są względy marketingowo-praktyczne.

OK, ale na Bandcampie można kupić same pliki, nie chodzi mi o promocyjne wysyłanie.

MW: 90% sprzedaży w Pawlaczu to kasety w formie fizycznej. Nie narzucam swojej etyki słuchania innym osobom. Znam realia i rozumiem, że niektórzy chcą plików, a jako wydawcy zależy mi na tym, żeby muzyka z Pawlacza dotarła do jak największej ilości kumatych osób, a to że im nie robi różnicy czy dostaną mp3 czy kasetę to już ich osobista sprawa. Daję ludziom wybór, choć tak jak mówiłem, chciałbym sprowadzić wydawanie do samej kasety. Chciałbym, żeby było tylu kasetowych zajawkowiczów, żeby nie trzeba było myśleć o plikach, ale pliki mają się jak najlepiej. Chciałbym, żeby ludzie kupowali kasety w ciemno ufając gustom wydawców i ich „kuratorskiej” robocie. Sam zazwyczaj tak robię.

„Chciałbym, żeby ludzie kupowali kasety w ciemno ufając gustom wydawców i ich „kuratorskiej” robocie. Sam zazwyczaj tak robię.”


Czy to możliwe według Ciebie, i co musiałoby się stać, żeby to zatrybiło choćby na tyle, aby spełnić twoje oczekiwania względem zainteresowania kasetami?

MW: Niewiele. Według mnie nośnik musiałby stać się modny nie tylko wśród wydawców i zajawkowiczów, ale po prostu wśród słuchaczy. Nie oczekuję, że każdy słuchacz będzie na własną rękę rozkminiał o co chodzi z kasetami i dlaczego są takie fajne, dlatego tutaj moda mogłaby przyjść nam z pomocą.

W jaki sposób ten nośnik może się stać modny?

MW: Przez odpowiednie działanie mediów i wydawców - promowanie kasety, mówienie o zaletach tego nośnika, opowiadanie o swoistej otoczce kasetowego odsłuchu, a przede wszystkim – poprzez naturalne pojawianie się kaset w kontekście innych nośników, np. w sklepach muzycznych albo w rocznych podsumowaniach poczytnych magazynów. Zauważ, że opozycja zazwyczaj odwołuje się do jednego argumentu - to jest niepraktyczna hipsterska moda. Jaka kurwa moda?! Dajcie mi tę modę.

Tutaj w pełni się zgadzamy, jak może być modne coś co wydawane jest w kilkudziesięciu sztukach. Mówienie o modzie jest krzywdzące i zwyczajnie nieprawdziwe.

MW: Winyl udało się wypromować - jest artefaktem dj'ów. Kaseta też może nim być. Nad tym mocno pracuje np. Adam Frankiewicz. FOQL jako Tj Głupiec zaczyna grać sety z kaset. Nawet jeśli sami dj'e zaczną się interesować kasetami to automatycznie zwiększy to nakład i zapotrzebowanie.

Co masz na myśli mówiąc o otoczce kasetowego słuchania?

MW: Mam na myśli coś, co przywraca wyjątkowy status muzyki. Pieprzyć skipowanie tracków i chęć poznania wszystkiego (ale po łebkach). Kaseta to pokora wobec dźwięku, ćwiczenia z cierpliwości.

Do czego potrzebne jest to poświęcenie?

MW: Słuchanie i robienie muzyki to dla mnie czynności duchowe. Muzyka jest moim "językiem" abstrakcji. Pozwala doświadczyć piękna. Zauważ, że jesteśmy zalewani dźwiękiem zewsząd i znieczuliliśmy się na niego. Wszystko już słyszeliśmy, a przynajmniej tak myślimy. Kaseta to ceremonia odsłuchu, w której czas jest nieistotny, a liczy się sam dźwięk. Lepiej tego nie ujmę.

Wszystko o czym mówisz doskonalę rozumiem, jestem z rocznika 80 więc wiem jakich poświęceń wymagał dostęp do kultury. Okres przedinternetowy to moment formowania się mojej wiedzy o kulturze i sztuce. Jednak tamten model w żaden sposób nie przystaje do dzisiejszej rzeczywistości. Czy to o czym mówisz może być docenione, przez dajmy na to millenialsów? Czy kasety to nie jest trochę taki romantyczno-pozytywistyczny wid? Czy może to działać na innych zasadach, niż ciekawostka, moda? Czy można zawrócić przyzwyczajenia narzucone przez bieg czasu i postęp technologiczny?

MW: Kurcze, nie wiem, nie mam pojęcia, mogę tylko spekulować. Wiem, że ludzie są leniwi i lubią iść na skróty. My jesteśmy nauczeni poświęceń, ale mogą nas one blokować. O podobne rzeczy można by zapytać w kontekście mojej muzyki - jest również wymagająca i nie trafia do każdego, ale nadal ją robię. W kulturze hip hopowej funkcjonuje pojęcie zajawki, dla mnie to ośrodek, wokół którego wszystko się kręci. Zajawka nie wymaga żadnego usprawiedliwienia, nie ogląda się na to, czy coś jest przydatne czy nie. Jeśli sprzedaż spadnie mi do 10 sztuk rocznie to i tak będę to robił.

Nie jestem przekonany czy tu chodzi o lenistwo. A nawet jeśli tak to nazwiemy, to chcąc nie chcąc jest to specyfika naszych czasów, może lepiej znaleźć sposób na komunikację z kimś uwikłanym w te nowe nawyki. Przecież priorytetem powinna być sama muzyka nie zaś to na jakim jest nośniku. Ktoś, kto będzie chciał zanurzyć się w muzyce, będzie miał potrzebę obcowania z nią, odczucia jej unikalności, zrobi to bez względu na nośnik.

MW: No jasne, chodzi tylko o jakieś prawdopodobieństwo i aspekt kuratorski. W necie, w formie cyfrowej miesza się wszystko aż do bólu, trzeba umieć przesiewać informacje. Kaseta daje mi większe prawdopodobieństwo, że trafię na coś wartościowego, bo znam kasetowy etos i wiem, co się za nim kryje. Paradoksalnie, kaseta jest odpowiedzią na to, jak bardzo pogubił się rynek fonograficzny i jak bardzo działa on w kategoriach „produktu”.

„Paradoksalnie, kaseta jest odpowiedzią na to, jak bardzo pogubił się rynek fonograficzny i jak bardzo działa on w kategoriach produktu.”


Wspomniałeś o bardzo ważnej rzeczy, o etosie. Co się kryje za etosem kasetowym?

MW: Pokora, ciekawość, otwartość, brak uprzedzeń, spokój i cisza. Usunięcie na daleki plan aspektu finansowego i skrócenie dystansu słuchacz – wydawca/muzyk.

Ale czy nie dotyczy to całego naszego rodzimego tzw. niezalu także tych preferujących inne nośniki?

MW: Podałeś wcześniej za przykład Instant Classic. Widzisz tam otwartość? Ja widzę zachowawczość. Ruchy w stylu Zimpel + Ziołek.

Trafiłeś w punkt.

MW: No właśnie, a jednak wytwórnia ta przewija się w kontekście niezalu. Dla mnie kaseta to również jakieś ryzyko. Zazwyczaj namawiam muzyków, żeby dla Pawlacza zrobili coś nowego, żeby spróbowali czegoś, co mają z tyłu głowy. Uwielbiam takie sytuacje. Chcę być świadkiem błądzenia i rozwoju muzyków w nowych kierunkach. Tak poniekąd rozumiem niezal, ale takie ujęcie mocno zawęża naszą rodzimą scenę. Co do Instant Classic - szanuję to wydawnictwo, uważam, że robią swoje, po prostu nijak nie klei mi się to z etosem niezalu.

Etos niezalu = etos kasetowy?

MW: Na to wygląda. Winyl równa się hajs. CD równa się hajs. Trzeba się kłopotać jak to sprzedać. Nie podpiszę się pod tym, że etos niezalu równa się etos kasetowy, ale coś w tym jest.

Podsumujmy zatem jakie są według Ciebie zalety kasetowego nośnika?

MW: Nie uważam, że kaseta jako taka jest lepszym nośnikiem niż jakikolwiek inny. To, co ujmuje mnie w kasecie to jej brzmienie i to, że nie używa makijażu jak CD. Kaseta interpretuje dźwięk na niej zawarty, co więcej - modyfikuje go nieznacznie przy każdym odsłuchu. Brzmienie muzyki zawartej na kasecie jest ułomne, nietrwałe, ale wolę je od złudnego hiperrealizmu, który i tak ulatnia się podczas konkretyzacji (np. słuchanie Raster-Notona w aucie). Poza tym kaseta daje szeroką możliwość regulowania nakładu i produkcji w warunkach domowych. Fascynujący jest również sam obiekt - być może chodzi tu o proporcje, po prostu podoba mi się kształt kasety.

poniedziałek, 5 marca 2018

Hub z recenzjami vol.2 (2018) >>> M8N / BRZOSKA + MARCINIAK + MARKIEWICZ / NOËL + PLESZYNSKI + MAZZOLL / SNY PANNY Z WANNY / DREKOTY



M8N „The ULSSS” / 2018 / Sadki Rec.

Miron Grzegorkiewicz i jego nowy projekt M8N realizowany cyklicznie na przestrzeni ubiegłego roku doczekał się niedawno oficjalnej premiery. W nagraniu wzięło udział wiele znakomitości rodzimej sceny alternatywnej; Karolina Rec, Kamil Pater, Mateusz Franczak, Marek Karolczyk, Jacek Mazurkiewicz, Barbarka Kinga Majewska, Krzysztof Dziubak, Adam Podniesińsk, Irek Wojtczak, czy Pete’a Simonelli, którego możecie kojarzyć z udziału w nagraniach serii Populista (Bôłt Records). Księżycowa muzyka Grzegorkiewicza czerpie jeszcze z repertuaru jego macierzystej, niestety nieistniejącej już formacji How How, nagrywającej osobliwą i mocno eksperymentalną wersję muzyki pop. Chwytliwe piosenkowe i melodyjne motywy wyłaniają się tutaj z rozmytych ambientowych impresji, tworząc oniryczną, nieco kampową aurę. Autor pozwala narracji swobodnie dryfować, rozlewać się w amorficznych zaciekach, co sprawia, że słuchacz niczym tytułowy Odyseusz błądzi w muzyce bez drogowskazu. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że również sam Grzegorkiewicz błądzi zostawiając sobie zbyt wiele kompozycyjnej swobody. Znajdą się tu co prawda fragmenty zjawiskowe jak gościnny wokal artystki wokalnej Barbary Kingi Majewskiej, czy przebojowy „Digging”, ale w przeważającej części „The ULSSS” narusza granicę przekombinowania i nijakości.


  

BRZOSKA / MARCINIAK / MARKIEWICZ „Brodzenie” / 2018 / Fundacja Kaisera Söze

Mariaż poezji i improwizacji (nie mylić z poezją śpiewaną) ma w Polsce bogate tradycje, by wspomnieć te nieco starsze jak Świetliki i Oczi Cziorne; czy nowsze Rafał Gorzycki, Olo Walicki. Ślady wszystkich wymienionych projektów usłyszymy w nagraniach tria Brzoska / Marciniak / Markiewicz. Nie byłoby w tym nic zdrożnego, bo inspiracje są zacne, jednak poza nimi niewiele znajdziemy na „Brodzeniu” własnej, osobnej inwencji, za pomocą której można by spleść poezję z muzyką. A szansa na to była dość spora, wystarczyło aby autor muzyki Łukasz Marciniak (Makemake) pozostał bardziej konsekwentny w budowaniu swojej gitarowej wypowiedzi i stronił od melodyjnych i piosenkowych aranżacji („Basquiat” „Joan Miró...”, „od pierwszego wejrzenia”, „sztafeta”, „mleko”) . Jego gra jest niezwykle sugestywna w najbardziej ascetycznych i eksperymentalnych momentach, gdzie do głosu dochodzą efekty i sonorystyczne zabiegi („drun drun”, „egzotarium”), bądź tam gdzie akustyczne solo (jak słusznie zauważył Bartek Chaciński) przypomina gitarowe medytacje Raphaela Rogińskiego („(p)atti (s)mith”, „klepsydra”, „jedni i drudzy”). Marciniak jest niekwestionowanym bohaterem tej płyty, czego nie mogę powiedzieć o deklamującym swoje wiersze Wojciechu Brzosce, któremu w moim mniemaniu nie udaje się wykreować przekonującej formy wokalnej ekspresji. Jest za to konsekwentny w powielaniu intonacji wymienionych na wstępie twórców. Co do poezji, to choć bardzo mnie korci to jednak nie powinienem się wypowiadać, bo nie jest to bliska mi dyscyplina. Intuicja podpowiada mi jednak, żeby zachować rezerwę. Przy takim rozstrzale artystycznych postaw, obecność w składzie Marcina Markiewicza staje się niezauważalna. Trębacz dopełnia tę relację subtelnie, jakby mając świadomość że nie pozostało mu już wiele miejsca na zaprezentowanie własnej wizji. Podobnie jak w przypadku Marciniaka, trąbka wypada najciekawiej we fragmentach intymnych i eksperymentalnych. Nie wątpię że dużo dobrych intencji było włożonych w prace nad tą płytą, nie mniej brak spójnej i konsekwentnej wizji nad formą albumu sprawiają że „Brodzenie” trudno mi uznać za płytę udaną.


  

NOËL / PLESZYNSKI / MAZZOLL „Green” / 2017 / Antidepresant Records

Podobnych problemów z ujednoliconą koncepcja nagrań próżno szukać na płycie tria Noël, Pleszynski i Mazzoll, których materiał porusza się w dokładnie tym samym kontekście co wspomniane wyżej „Brodzenie”. Trudno się dziwić, mamy bowiem do czynienia z wyjadaczami. Oś nagrania stanowią dzienniki Ann Noël, mieszkającej w Berlinie awangardowej artystki kojarzonej z ruchem Fluxus. Jej zarejestrowany głos stał się kanwą improwizacji duetu Mazzoll - Pleszynski, który już niejednokrotnie współpracował ze sobą. Role są tu więc naturalnie określone. Pleszynski przy pomocy sparowanej z gumowych węży trąbki eksponuje długie przedęcia i dronujące smugi, do których Mazzoll dogrywa zwiewne i lapidarne klarnetowe ornamentacje. On też napędza dynamikę akompaniamentu, posługując się wydawanymi za pomocą klapek instrumentu rytmicznymi stuknięciami, szkicując grubym tonem chropowatą fakturę, bądź okraszając słowa Noël krótkim, melodyjnym komentarzem. Wymiana dźwięków między Mazzollem a Pleszyńskim jest wobec przytaczanych wspomnień i anegdot Noël przytomnie lapidarna i nadaje im filigranowej, acz kunsztownej ramy.

  
SNY PANNY Z WANNY - OLGA HANOWSKA „Folk botaniczny” / 2018 / samowydanie

Olgę Hanowska możecie kojarzyć ze współpracy z Marcinem Dymiterem na ostatniej płycie jego projektu Niski Szum, nad którym rozpływałem się tu. Solowy materiał skrzypaczki, ma jednak niewiele wspólnego z miejskim folkiem, czy rodzimą wersją alt country słyszalną na płycie „Siedem Pieśni Miejskich”. Jakby w kontrze do miejskich proweniencji Hanowska zatytułowała swój solowy debiut „Folk botaniczny”. Szukając prostego przełożenia ów terminu, możemy odnaleźć go w tytułach kompozycji dedykowanych gatunkom rodzimej flory polnej i leśnej, typowej dla Kaszub skąd pochodzi artystka. Mimo mocnego osadzenia w lokalności, twórczość ludowa pojawia się u Hanowskiej subtelnie i nastrojowo. Clou materiału stanowią melodyjne skrzypcowe kompozycje, oszczędne i malownicze zarazem. Autorka podchodzi do swojego instrumentu w klasyczny sposób nie siląc się na awangardowe dekonstrukcje, sonorystykę, bądź brzmieniowe modyfikacje. Siłą jej muzyki jest prostota i melodyjność. Ta druga swobodnie wpadająca w ucho muzycznymi ilustracjami; niespieszna i nie przegadana, a przy tym zmysłowa jakby muśnięta fluidem melancholii. Smaku muzyce kompozytorki dodają elektroakustyczne przerywniki, fragmenty nagrań terenowych, elektroniczny akompaniament, i akustyczne instrumenty towarzyszące m.in kalimba i piszczałki, cytra, flety i okaryny. Hanowska na swojej płycie operuje subtelnościami, a jej ekspresja nacechowana jest powściągliwością. Równie osobliwe co muzyka artystki jest fizyczne wydanie tej płyty, ale o tym warto przekonać się osobiście.

Sen godzina 13:11 from Olga Hanowska on Vimeo.


DREKOTY „Lub maszyna dzika trawa” / 2018 / Thin Man


Muzyka Drekotów jest kokieteryjna i przewrotna. Flirtuje ze słuchaczem, uwodzi go, a kiedy poczuje się on już bezpiecznie umoszczony w melodyjnym repertuarze, wtedy pokazuje pazury, wierci dziurę w brzuchu i jątrzy. Na płycie „Lub maszyna dzika trawa”, która zasłużenie zbiera zewsząd pochwały i zachwyty, można odnaleźć ogromny przebojowy potencjał kompozycji, który ujawnia się w postaci  wpadających w ucho melodii i ciekawie zaaranżowanej dramaturgii. Ów przebojowość przekornie, ale i z artystycznym wyrafinowaniem hamowana jest przez ociężałość rytmu, którego głównym fundamentem jest zjawiskowy perkusyjny prymitywizm liderki zespołu Oli Rzepki. Ogromny wpływ na tak smakowity i niebanalny całokształt płyty miał z pewnością fakt zrealizowania jej „na setkę” w studiu. Za sprawą takiej koncepcji nagraniowej zjawiskowe melodie nabierają charakteru i zyskują autentyczności. Zamiast zmysłowości i gładkości pojawia się kanciastość brzmienia, chropowatość i intrygujący dyskomfort, obecny także w tekstach. Te, wyśpiewywane łagodnym głosem skrywają wewnątrz tajemnice i plączą się niczym warkocz poetyckich metafor i surrealistycznych kalamburów. Muzyka Drekotów jak trafnie ocenił Jakub Knera w Popupie tli się. Ten pośredni stan między wygaśnięciem, a erupcją wyzwala efekt ciągłego napięcia i wyczekiwania, co pozwala na dłużej przyciągnąć uwagę słuchaczy. Im głębiej w płytę tym robi się coraz bardziej smakowicie, i onirycznie, również za sprawą plejady zaproszonych do nagrania gości.


poniedziałek, 26 lutego 2018

„Fascynuje mnie dźwięk odległych dyskotek” - o nagraniach terenowych opowiada Tomek Mirt

Foto: Tomek Mirt i Magda Ter

Jak wygląda selekcja i montaż nagrań w przypadku twoich field recordingowych wydawnictw?

Tomek Mirt: Montaż jest banalnie prosty, staram się by nagrania pozostały w nietkniętym stanie, wycinam interesujący fragment, robię wyciszenia na początku i końcu. Unikam przerw między trackami, jeśli łączą się w logiczną całość. Nieraz muszę wyrównywać poziomy - brak mi jeszcze dyscypliny by zawsze nad tym panować podczas nagrań, no i pewne niezgodności wychodzą dopiero przy miksie. Wspominam o tym bo wiem, że niektórzy mają ustalony punkt odniesienia tak by mieć pewność, że nic nie będzie głośniej lub ciszej niż w rzeczywistości - staram się zachować tu równowagę, ale nie podchodzę do tego dogmatycznie. Paradoksalnie nieraz trochę trzeba oszukać, żeby było bardziej realistycznie. Standardowym zabiegiem jest usuwanie niskich częstotliwości z poza pasma akustycznego – ale nawet tego nie stosuję zawsze. Jest jeden wyjątek od tego co mówię - nagrania z Tarutao, które robiłem pod wodą i wymagały sporo cięcia, bo ryby dziobały hydrofon, musiałem usunąć dziesiątki pyknięć, sygnały nagrywane hydrofonem bardziej też szumiały, a to było rażące w stosunku do reszty nagrań więc wymagało zastosowania korekcji.

Selekcja to najbardziej żmudne zajęcie, bo mam słabą pamięć do istotnych szczegółów w nagraniach, a w terenie trudno o dbałość w nazywaniu plików i opatrywanie ich komentarzami. Zwykle po nagraniach usiłuję to zrobić, ale kręcenie gałką w rejestratorze i nazywanie plików literka po literce zwykle mnie szybko zniechęca. Efektem sesji bywają godziny nagrań, mniej lub bardziej udanych - raz kilkadziesiąt plików po kilkadziesiąt sekund - minutę, innym razem pojedyncze długie ujęcia. Nawet te nieudane mogą mieć jakiś ciekawy fragment więc warto wszystkiego uważnie posłuchać, a skupienie się w tym wypadku bywa wyzwaniem. Przy miksowaniu płyt zdarzyło mi się 2-3 razy, że miałem ciekawe kilka sekund, które musiałem dodać do innego nagrania, oczywiście z tej samej lokalizacji i czasu. Staram się unikać tego typu montażu, ale nieraz mam coś wyjątkowego w postaci takiego skrawka. Z tego co mówię wychodzę trochę na purystę fieldrecordingowego, unikającego edycji etc. ale to tylko metoda, którą sam przyjąłem i nie chce jej faworyzować w szerszym kontekście, tym bardziej komuś narzucać. Tak mi jest łatwiej.

Układając materiał robisz to pod kątem narracji i dramaturgii?

TM. Staram się stworzyć jakąś przekonującą całość, nie będącą tylko obrazem konkretnego miejsca. Źle mi się to kojarzy, bo egzotyczne nagrania łatwo postrzegać wyłącznie jako ładne widokówki. Zależy mi na bardziej uniwersalnym przekazie. Zawsze traktuję płytę jako nadrzędny byt, nie tylko w przypadku fieldrecordingu. Nie jest jednak tak, że mam w głowie jakąś tezę pod którą układam nagrania - one same się układają i wtedy zastanawiam się czy jest to zbieżne z jakimiś moimi obserwacjami, którymi całość mogę obarczyć jako myślą przewodnia. Zwykle układając je mam do dyspozycji bogatszy materiał niż w przypadku muzyki, więc łatwiej mi testować różne warianty, każda z płyt ma inną konstrukcje. Jak wspomniałem mam słabość do płynnych, długich przejść, ale z drugiej strony bardzo mi się podobała zgrzebność i ostre cięcia na płycie Rafała Kołackiego z Calais - dobrze to tam działało. Nie chcę powtarzać tej samej liniowej konstrukcji, gdzie wszystko niespiesznie zdążą do kulminacji. A „Winter Day on Tarutao” jest tu dobrym przykładem - liniowość tego co dzieje się na wyspie jest przecinana tym co pod wodą, wydaje mi się, że to dobrze działa rozbijając całość, ale też dając nowe możliwości do interpretacji. Płyta z Wietnamu to dwie części, których zestawienie niesie ze sobą pytanie o ich relację - czy cywilizacja i natura dźwiękowo tworzą silny kontrast? Obydwie części utrzymują podobny poziom natężenia, ale są utkane z dźwięków, które utrudniają jakąkolwiek odpowiedź... przynajmniej tak ja zakładałem i tak to odbierałem… Wszystkie płyty mają jakąś konstrukcję, nie są chaotycznym workiem dźwięków, ale dramaturgia, narracja to tylko jeden aspekt, chyba najważniejsze jest dla mnie brzmienie…

Planowanie bywa w field recordingu rozczarowujące - atrakcyjne założenia mogą zniweczyć drobiazgi. Coś co wydaje się nam ciekawe brzmieniowo, co sobie jako takie wyobrażamy, w rzeczywistości może być błahe i pozbawione charakteru.

Nagrywając w ustalonej lokalizacji masz gotowy scenariusz, czy idziesz na żywioł, podążając za dźwiękiem?

TM. Większością tego co robię rządzi chaos i przypadek. Planowanie bywa w field recordingu rozczarowujące - atrakcyjne założenia mogą zniweczyć drobiazgi. Coś co wydaje się nam ciekawe brzmieniowo, co sobie jako takie wyobrażamy, w rzeczywistości może być błahe i pozbawione charakteru. Długi czas chciałem zrobić nagrania w okolicach Sai Mun - tajskiej wioski znanej z produkcji gongów - wydawało mi się to ciekawe, ekstremalne w pewnym sensie - piece, huk kutego metalu, potężny dysonans strojonych świątynnych gongów. Same tajskie gongi są ciekawe, bo bliższe tym z indonezyjskiego gamelanu niż popularnym w Europie, chromatycznie strojonym, tam tamom. Niektóre brzmią niesamowicie szlachetnie inne jak pokrywa kosza na śmieci. Kilka dni temu dotarłem do celu, ale nic z tego nie było tak spektakularne. Całość niewiele różniła się od zwykłego zakładu blacharskiego przy ruchliwej drodze - elektryczne szlifierki i huk silników plus pojedyncze uderzenia w gongi. Upiornie wysoka temperatura z początkowym silnym zawodem stępiła mój entuzjazm i spowolniła moje działania. Pewne rzeczy wydają nam się proste, a niekoniecznie takie są. Z innej beczki - zachęcony nagraniami ryb z rafy koralowej i niesamowitymi odgłosami pękającego lodu, które zrobił Chris Watson, kupiłem hydrofon do podwodnych nagrań. Zamawiałem go w przeddzień wyjazdu na Tarutao, więc liczyłem na nagrania pobliskiej rafy. Pierwsze próby jeszcze w Polsce nie nastrajały optymistycznie - lód na Bugu zdawał się być zupełni niemy. Podobnie było ze wspomnianą rafą, kiedy straciłem nadzieję sytuacje uratowało wysychające starorzecze na wyspie - to, że cokolwiek słyszę tak mnie zaskoczyło, że myślałem, że to usterka sprzętu. Wolę więc jechać z pustą głową i być zaskakiwany, dźwięk jest abstrakcyjny, a w naszej głowie szybko nabiera kształtów i znaczeń, spodziewamy się niesamowitych rzeczy. Pojawia się pytanie po co to robimy - jeśli chodzi nam tylko o dokumentacje pewnej sfery, kolekcjonowanie obrazów, bez wartościowania, to trudno o wielkie rozczarowanie, ale jeśli szukamy brzmień, jakiegoś przeżycia, emocji jest zupełnie inaczej. Oczywiście jeśli planujesz jakiś wyjazd pod kątem nagrań, warto się dobrze przygotować, wiedzieć jak najwięcej o miejscu o swoich możliwościach, ale też dobrze przemyśleć wszystko technicznie - problemy z drobiazgami typu baterie, statywy, osłony przeciwwietrzne, mogą udaremnić wiele nagrań. Z drugiej strony, lepiej zabrać tylko to co niezbędne i skupić się na nagraniach. Przed wyjazdem zawsze wydaje się, że coś tam jeszcze się przyda, ale czy będziesz to nosił ze sobą w upale? To co mnie zawsze pociągało w nagraniach to nieprzewidywalność, która zmusza nas do ciągłej koncentracji, przeniesienia akcentu z patrzenia, na słuchanie, zaskoczenie, wytrącenie z codziennych torów.

To co mnie zawsze pociągało w nagraniach to nieprzewidywalność, która zmusza nas do ciągłej koncentracji, przeniesienia akcentu z patrzenia, na słuchanie, zaskoczenie, wytrącenie z codziennych torów.


  

Muzyczność krajobrazu jest bardzo obecna w twoich nagraniach. Czy twoje ekspedycje motywowane są pragnieniem poszukiwania muzyki w naturze?

TM. Nie szukam muzyczność na siłę, choć może tak odbieram dźwięk i jest to silniejsze ode mnie i podświadome. Nie słucham tych nagrań w sposób w jaki słucham muzyki - chyba częściej jest w drugą stronę. Kiedy trochę poważniej zacząłem traktować nagrania terenowe, postanowiłem kupić mikrofon kierunkowy - wydawało mi się, że dzięki temu będę mógł wyizolować to co mnie interesuje. Po zaledwie kilku nagraniach byłem bardzo rozczarowany, dotarło do mnie, że ważna jest dla mnie przestrzeń, otoczenie, interakcja, to jak elementy dźwiękowego krajobrazu się dopełniają - w ogóle krajobraz, a nie pojedyncze jego elementy. Z tego co mówię pewnie wynika potrzeba poszukiwania pewnej kompozycji, może nawet jakiejś harmonii, która wiąże się z muzycznością, ale wolę myśleć o tym jak o pewnej konstrukcji, która zajmuje pewną przestrzeń i trwa określony czas. Podświadomie wyszukuję nieraz powtarzalne elementy, rytm, ale to jest porządek, który można odnieść, tak do muzyki jak i architektury, obrazu - to coś szerszego niż muzyczność. Muzyczność rozumiana jako harmonijność wydaje mi się czymś zamkniętym w jednym, dwóch wymiarach, tymczasem zachwyca mnie mnogość wymiarów tego co słyszę, to, że można to interpretować na wielu poziomach. Jak wspomniałem, zwracam uwagę na brzmienie, tak jak słuchasz instrumentu dla jego brzmienia, nie dla melodii, rytmu który gra, interesuje ciebie wtedy jak brzmi w różnych przestrzeniach, przy różnej artykulacji. Pamiętam dźwięk dzwonka przy przejeździe kolejowym, jakiś kilometr od mojego domu, w nocy, w ciszy było go słychać z długim, pięknym pogłosem, tracił urok z bliska. „Songs & Prayers” może być pozornie w kontrze do tego co mówię, bo w dużym procencie to nagrania muzyki, ale nie jest to poszukiwanie muzyczności, czy field recording rozumiany tak jak nagrania Lomaxa, chodzi mi właśnie o brzmienie, o to wszystko co jest pozamuzyczne i jest swoistym "rezonansem" lub filtrem który muzyka wyzwala i przez który jest modyfikowana. To może być zwykły pogłos, ale i reakcja ludzi. Zakładając saamleng chciałem uciec od aspektu muzycznego field recordingu, uważam, że słuchanie nagrań terenowych tak jak słucha się muzyki nie ma sensu. Może lepiej traktować je jak audiobooki? Wtedy jednak zaczynasz słuchać tak jak słuchasz mowy - szukasz treści. Czy to wszystko jest w ogóle ważne?

Czemu nasłuchujesz głównie na "peryferiach świata", a nie w jego centrum?

TM. Trochę przypadek, Z drugiej strony zawsze intrygowała mnie idea czwartego świata przedstawiona przez Jona Hassella i czuję, że miasta typu Bangkok są jakimś ucieleśnieniem tego - trywializując - masz wrażenie bycia na planie Blade Runnera, miks kultur, tradycji, hi tech i niezwykła zgrzebność. Jadąc pierwszy raz do Azji nie miałem planu. Dzień przed wylotem pomyślałem, że warto zrobić upgrade sprzętu. Na miejscu byłem absolutnie oszołomiony, nie spodziewałem się, że aż tak mnie to wszystko uderzy, właśnie od strony dźwiękowej, skończyło się zakładaniem labelu i wyprzedawanie instrumentów, żeby mieć na kolejny upgrade mikrofonów etc. Teraz już trochę inaczej podchodzę, ale pierwszy raz był kompletnym szokiem, wszystko było wyraźne, intensywne, inne, ciekawe nagrania same się robiły. Czuję już głód czegoś innego, więc Azja, mam nadzieję, jest tylko jednym etapem. Pewnie uda mi się ruszyć w nowym kierunku, ale mówiąc o etapie myślę o zupełnie innych nagraniach, niekoniecznie obarczonych egzotyką i powiązanych z miejscem. Mam też wrażenie, że Azja to centrum, a nie peryferia. Wszystkie miasta typu Bangkok, Kuala Lumpur, Singapur, nawet dość prowincjonalne Hanoi zdają się dawać wgląd w przeszłość i przyszłość na raz.

Co Cię najbardziej dźwiękowo poruszyło w Azji, skąd pochodzi gro twoich nagrań? Upodobałeś sobie to miejsce z jakiegoś szczególnego powodu?


TM. Powód jest dość błahy - Azja jest dość oczywistym kierunkiem stosunkowo łatwej ucieczki poza Europę. Trudno mi usiedzieć dłużej w jednym miejscu, więc odpowiada mi różnorodność i kontrasty Azji. Soundtrack do tego jest równie barwny, nie sposób nie słuchać. Polska jest niezwykle cichym miejscem, mieszkając na przedmieściach nieraz ciszę zakłóca tylko pomruk aut, jednostajny, zrównoważony, niski dron, nieporównywalny z intensywnością południowo wschodniej Azji. Nie czuję się jakimś specem od Azji, nawet jeśli staraliśmy się wybierać miejsca nieoczywiste to zwiedziliśmy ledwie kilka turystycznych państw. Staramy się wchodzić w różne zaułki, boczne uliczki, w miastach zwykle zamiast głównych atrakcji szukamy czegoś nietypowego, zamiast targowisk z tym wszystkim co przyciąga turystów bardziej interesują mnie te dla lokalsów, z tonami badziewia do komórek, albo trybów do nie wiadomo czego. Jak świątynie to bardziej typu Licheń, na przykład w Hat Yai, w Tajlandii stoi spora pagoda wykonana z chromowanych rurek obwieszonych dzwonkami – zupełnie absurdalne przeżycie typu koniec internetu. Niezwykły jest kicz w każdej postaci, cała ta drobna zgnilizna.

Dźwiękowa ekologia jest dla mnie interesująca - robią na mnie wrażenie działania Hemptona, ale też drobiazgi, na które co i rusz się natykam - głosy ptaków są od lat coraz wyższe bo zagłuszają je dźwięki cywilizacji i muszą się przystosować, ptaki które naśladują odgłosy zaczynają naśladować piły motorowe, alarmy.

Starasz się ukryć cywilizację w swoich nagraniach?

TM. Nie, to jest coś czego trochę nie rozumiem, a co się powtarza - wrażenie, że skupiam się na przyrodzie. Może to wyraźniejsze jest, kiedy spojrzysz na nagrania, które udostępniam cyfrowo, ale „Bikes in Hanoi”... jest właśnie o tym jak się ma ludzka audiosfera do tej "naturalnej", tak jak wspominałem. Dźwiękowa ekologia jest dla mnie interesująca - robią na mnie wrażenie działania Hemptona, ale też drobiazgi, na które co i rusz się natykam - głosy ptaków są od lat coraz wyższe bo zagłuszają je dźwięki cywilizacji i muszą się przystosować, ptaki które naśladują odgłosy zaczynają naśladować piły motorowe, alarmy. To jest smutne, ale i niezwykłe. Interesują mnie pola graniczne, coś co jest rodzajem zakłócenia. Nie chcę być zaszufladkowany jako ktoś kto nagrywa ładne rzeczy w Azji - to trochę przypadek, że tam się znalazłem. Pogodziłem się z tym, że mam słabość do estetyzowania wszystkiego. Wracając jeszcze do kwestii cywilizacji - ostatnia płyta saamleng, to głównie cywilizacja - po powrocie z Nepalu, słuchając nagrań stwierdziłem, że najbardziej mnie zainteresowało, jak nowoczesność przenika prostą i tradycyjną muzykę, jak ona istnieje w praktycznie użytkowej formie modlitw, jak jest poddawana amplifikacji, której jakość jest na pograniczu usterki/przesterowania, to jak ta muzyka istnieje w przestrzeni, kontekst reakcji - niemal na samym początku płyty jest nagranie zabawy, coś co zdaje się być jakimś bolywoodzkim muzakiem, przez śpiew i okrzyki ludzi nabiera innego wymiaru. Dalej jest nagranie odległej muzyki zrobione w Katmandu wieczorem - zawsze mnie fascynował dźwięk odległych dyskotek, to jak wieczorem w mieście, pogłos, setki odbić zacierają czytelność dźwięku. To według mnie dotyka najważniejszych dziś aspektów naszej cywilizacji - tego jak nierównomiernie się rozwijają różne jej aspekty, jak tradycja adaptuje nowoczesność jednocześnie z nią walcząc, dosłownie przedwczoraj pod jedną ze świątyń w Bangkoku kupiłem pierwowzór Budda machine - siermiężnie wykonane urządzenie odtwarzające w pętli fragmenty pieśni religijnych, modlitw, miarowy stuk świątynnych bębnów, do tego jest "telewizorek" z przesuwającą się podświetloną kliszą ukazującą różne wizerunki Buddy, taka plastikowa Maryjka na wodę święconą na sterydach. Wspominam o tym bo to jest nasza cywilizacja miksująca wszystko - pragmatyzm, zacofanie i technologię, wzniosłe idee w skarlałym opakowaniu, kicz. Buddyzm czy hinduizm ze swoimi kiczowatymi świątyniami nie ustępuje polskiemu katolicyzmowi, ale ma jeden niesamowitą rzecz, wszystkie młynki, gongi, dzwony, bębny, które pozostają do dyspozycji wiernych. To jest bardzo pociągające dźwiękowo, a zarazem nie jest tym czego nieraz oczekujemy. Myślimy o medytacyjnym charakterze jakiś ostojach ciszy w których jedynie powoli wybrzmiewają te instrumenty. Tymczasem to jest, jak to elektryczne pudełeczko - często pełne fałszywych tonów, zgiełku chaotycznego dzwonienia, niemal maszynowego zgrzytu, przy dodatkowym akompaniamencie zarzynanych skuterów - każdy z tych dźwięków ma czysto pragmatyczny cel, by jakiś wyższy byt komuś coś dał. Mamy więc drobne urządzenia służące do poprawy naszego bytu, za sprawą dość abstrakcyjnych wibracji, ruchu, dźwięku - to chyba kwintesencja naszej cywilizacji. Nie mówię tego wszystkiego, żeby wypierać się fascynacji przyrodą, kieruję się nieco innym kluczem. Wszystko co brzmi ciekawie jest dla mnie interesujące.

 
Co jest dla ciebie najciekawsze; proces nagrywania, miks materiału, czy odsłuch nagrań? 

TM. Zdecydowanie nagrywanie, właściwie sam proces słuchania. Kiedy patrzysz przez obiektyw masz zawężony obraz, mikrofon zdaje się działać odwrotnie, potęguje wszystko, ale też powoduje pewną kompresję dynamiki. To jest trochę hipersłuchanie. Mając słuchawki na uszach, podświadomie masz wrażenie izolacji, która zmusza mózg do bardziej analitycznego słuchania.

Miks jest przyjemnym obowiązkiem - to ostatni etap kiedy tych nagrań wnikliwie słucham i odkrywam ukryte drobiazgi, kiedy całość jest gotowa sporadycznie do niej wracam, zwykle w kontekście kolejnych projektów. Słuchanie czegoś nad czym pracuje wiąże się z pewną euforią, potem to mija. Pierwszy odsłuch nagrań bywa ciekawy, ale może być też rozczarowujący, nawet jeśli nagrywasz w skupieniu, wiele potrafi umknąć uwadze, raz to dobrze, bo odkrywasz kolejne ciekawe plany, innym razem niekoniecznie, bo schrzaniłeś nagranie źle ustawiając mikrofony. Jest też wiele zjawisk psycho-akustycznych które okazują się niemożliwe lub bardzo trudne do reprodukcji i coś niesamowitego na żywo odtworzone z głośników blaknie.

Mam tyle czasu co wojenny reporter - spocony rzucam niedopity napój, żeby wydobyć sprzęt chwilę po idealnym ujęciu.

Twoje realizacje brzmią potężnie i bardzo intensywnie, a także niezwykle wręcz klarownie. Jak wygląda u Ciebie etap postprodukcji? W jakim zakresie przy pracy nad rejestracjami wykorzystujesz swoje doświadczenie studyjno-muzyczne?

TM. Doświadczenie studyjno-muzyczne nauczyły mnie dbałości o materiał wyjściowy, to jest trudne zarówno przy improwizacji jak i nagraniach robionych ad hoc. Nie wiem czy w potężnym brzmieniu jest moja wielka zasługa - wybieram zwykle techniki mikrofonowe podkreślające stereofonię i przestrzenność nagrań, ale tak jak wspominałem w studiu unikam szczególnych sztuczek. Kilka lat praktyki doprowadziło mnie do punktu w którym mam swój ulubiony zestaw, który jest dość minimalny, bo to tylko recorder i para dookolnych mikrofonów. Kiedy zaczynałem grać byłem pod dużym wpływem tego co robił Plank, Faust, idei studia jako instrumentu, teraz raczej staram się postprodukcję minimalizować i w nagraniach i w muzyce, to wiele ułatwia. W studiu zwykle unikałem nagrań mikrofonowych jak ognia, bo przy dyskusyjnej akustyce, słabym sprzęcie i umiejętnościach były z tym zawsze problemy. Dziś raczej do studia przenoszę doświadczenia z terenu, ale to cały czas są dwa światy. Być może byłoby trochę inaczej gdybym częściej siedział w głuszy lub nagrywał jakieś statyczne obiekty, mógłbym spędzić wtedy godzinę szukając idealnego ustawienia mikrofonów, tymczasem zwykle mam tyle czasu co wojenny reporter - spocony rzucam niedopity napój, żeby wydobyć sprzęt chwilę po idealnym ujęciu. Jest oczywiście kilka uniwersalnych tricków, które tyczą się każdego nagrania i jeśli wcześniej nie stykałbym się z programami do edycji dźwięku byłoby mi trudniej, sporo czasu zajęła mi nauka nienadużywania korekcji, pewnie bym zrobił sporo głupich rzeczy nie zdając sobie sprawy jak działają kompresory, limitery etc… Chyba większość tych studyjnych doświadczeń ma nieco filozoficzny charakter - mniej to lepiej, ha ha.

Jest coś takiego w procesie rejestracji, czego się unika, bądź się to nie sprawdza w nagraniach?

TM. To chyba zawsze zależy od celu, który chcesz osiągnąć, jest trochę technikaliów, na które lepiej uważać - nie przesterować nagrania i utrzymać je na sensownym poziomie głośności by szumy rejestratora nie były dokuczliwe, ustrzec się przed podmuchami wiatru. Jeśli masz studyjny background warto uświadomić sobie, że otoczenie to nie piec gitarowy i nieraz warto szerzej rozstawić mikrofony, przygotować się na większe skoki dynamiki. Większość osób rozpoczynających przygodę z nagraniami zacznie z prostym rejestratorem z wbudowanymi mikrofonami - warto eksperymentować z ustawieniem ich względem źródła, nie zawsze bliżej znaczy lepiej, ale trudno o ewidentne, jednoznaczne błędy. Warto z dystansem traktować nazwę handheld recorder - trzymanie go w ręku, w bezruchu przez 5-10 minut bywa wyczynem. Trzeba słuchać i znać ograniczenia sprzętu. Lepiej też wszystko sprawdzić samemu, można odkryć coś ciekawego.

Czy istnieje jakieś tabu towarzyszące praktykom nagrań terenowych, czy podczas rejestracji zdarzają się sytuacje, które wywołują dyskomfort u Ciebie, bądź wśród nagrywanych?

TM. Nie wiem czy istnieje jakieś tabu, pewnie w niektórych kręgach sprzętowych fetyszystów nagrywanie w zbyt niskiej rozdzielczości. Nie jest to chyba środowisko typu urban exploration z określonymi zasadami, które można by było złamać. Wystarczy zachować podstawowe zasady przyzwoitości. Jeśli chodzi o dyskomfort to oczywiście co innego, bo kiedy nagrywasz wśród ludzi, sterczysz ze sporym, poważnie wyglądającym mikrofonem w osłonie przeciwwietrznej chciałbyś być niezauważonym obserwatorem, a to niemożliwe, jeszcze gorzej kiedy jesteś obcy i zwracasz uwagę nawet bez mikrofonu. Nie każdy chce być nagrywany, tak jak nie chce być fotografowany. Z drugiej strony pytanie o pozwolenie zawsze kiedy masz nacisnąć record jest absurdem i raczej przeciwskuteczne.

Sam czułbym dyskomfort kiedy nagrania byłyby zestawiane tak by coś zakłamywać lub ewidentnie łamały czyjąś sferę prywatności. Głównie ze względów wygody mój zestaw jest mocno zminimalizowany, używam mikroskopijnych mikrofonów przyczepionych zwykle do rękawów, sam stanowię statyw - można powiedzieć, że ukrywam fakt, że coś nagrywam i to nie jest ok. Każdy jest jednak w stanie powiedzieć, kiedy przekracza granicę.


 
Strzeżemy głównie swojego wizerunku, dźwięk mało kogo obchodzi

Mikrofon wzbudza większe zaufanie niż obiektyw aparatu?

TM.  Mikrofon nie wzbudza zaufania, tak jak obiektyw - oczywiście raz jesteś ignorowany, raz nie, jeśli jest to kłopotliwe to dlatego, że ktoś zaczyna to komentować, żartować, ale to sporadyczne sytuacje, strzeżemy głównie swojego wizerunku, dźwięk mało kogo obchodzi. Zwykle jak nagrywam wśród ludzi jest tak wielki tłum, że nikt na to nie zwraca uwagi. To jest też dość banalna kwestia tego jak wygląda aparat i robienie zdjęć komuś, a jak wygląda mikrofon i nagrywanie.

  
Zgodziłbyś się z tezą, że nagrania terenowe, mające w szczególności zwrócić uwagę na nasze otoczenie dźwiękowe, pobudzają w pierwszej kolejności wyobraźnie wizualną?

TM. W pierwszej kolejności potrzebujemy obrazu, kiedy nasz mózg atakowany jest dźwiękiem w oderwaniu od niego stara się uzupełniać lukę. Nieraz zastanawiam się czy dobrze, że na okładkach saamleng są zdjęcia... mam gdzieś z tylu głowy pomysł na zebranie i zestawienie tak abstrakcyjnych nagrań by bez kontekstu były jak najbardziej mylące. Jest niewiele analogii pomiędzy naszymi zmysłami, tym jak ich używamy jak się adaptują do konkretnej sytuacji. Kiedy coś słyszymy, a nic nie widzimy czujemy niepokój. Wystarczy spojrzeć na zwierzęta, które często bez mrugnięcia znoszą wszelką muzykę a bardzo nerwowo reagują na field recordingi, nie polecam puszczać miałczenia swoim kotom. Sporo prezentacji field recordingów odbywa się w ciemności co jest w sumie zachętą do wizualizowania sobie tego co słyszymy…

Chciałbym jeszcze zapytać o tytuły i didaskalia towarzyszące nagraniom terenowym. W twoich wydawnictwach i w zdecydowanie większej części rejestracji na jakie natrafiłem istotnym punktem było udokumentowanie lokalizacji i czasu zapisu. Czy nagrania z field recordingami pozbawione tego odniesienia do czasu i miejsca tracą coś, np. swoją wiarygodność?

TM. Nie sądzę by nagrania pozbawione punktu odniesienia traciły cokolwiek. Miejsce i czas ułatwiają mi domknąć jakąś całość, ale to tylko tło tego co istotne. Trudno mi wypowiadać się za innych, nie zbliżam się nawet do jakiegoś autorytetu, ale sam pozostawiam ten punkt odniesienia, bo traktuję te płyty trochę reportażowo, ale to są zwykle tylko najogólniejsze sygnały, bez dokładnych dat, lokacji wyznaczanych z GPS. Tytułuję nagrania trochę bezwiednie, często w taki sposób jak je nazywam na własne potrzeby. Bo dla porządku chcę pamiętać, że to był wieczór, a tamto było nagrane w tej a nie innej świątyni. Mam sporo nagrań, których nie nazwałem i nie potrafię określić co to było, na co powinienem zwrócić uwagę, dźwięk jest szalenie abstrakcyjny. A Winter Day on Tarutao Island jest dość konkretnym sprecyzowaniem czasu i miejsca bo takie ujęcie tego materiału wydało mi się uczciwe - byłem tam dwa razy, zawsze w grudniu, nie mam pojęcia, czy dźwięki które wybrałem są reprezentatywne dla czegokolwiek więcej niż ten jeden zimowy dzień. Opakowanie tych dźwięków może robi im krzywdę. Warto słuchać brzmienia, subtelnych wibracji, które sprawiają, że pewne dźwięki w niepowtarzalny sposób istnieją gdziekolwiek i kiedykolwiek, wszędzie i zawsze są wiarygodne, nie miną. Właściwie są jakimś stałym punktem odniesienia. Muzyka, sztuka, zwłaszcza ostatnio, jest opętana aktualnością, pędem do przodu, póki nie pojawi się wyraźnie doskonalsza forma rejestracji i reprodukcji dźwięku te nagrania będą zawsze tak samo wiarygodne, zwłaszcza odarte z didaskaliów.

 
 
O NAGRANIACH TERENOWYCH CZYTAJ RÓWNIEŻ TU

- Film bez obrazu / Rafał Kołacki + Mirt

Foto: Tomek Mirt i Magda Ter

środa, 21 lutego 2018

Hub z recenzjami vol. 1 (2018) >>> PALCOLOR / MAZUT / CALINECZKA / IFS / MECH / DOCETISM / WE WILL FAIL / N K L O W / MOTHERTAPE / RADIO NOISE DUO / WSZYSTKO / PIOTR PŁOZ


Muzyka elektroniczna wydawana w Polsce (bądź przez polskich artystów za granicą) wciąż rośnie w siłę. Oczywiście wobec ogromu stylistycznych dyscyplin jakie się kryją pod terminem „muzyka elektroniczna”, muszę doprecyzować, że mam na myśli muzykę wydawaną w małych, niezależnych oficynach, często w niewielkich nakładach, bądź jedynie w sieci. To że rodzima myśl elektroniczna i eksperymentalna, oraz jej kulturotwórczy potencjał zdają się być szerzej niedostrzegalne wynika nie tylko z tego że ów progres rozwija się w marginalizowanych przez media niszach, ale również ze względu na rozdrobnienie gatunkowe i stylistyczne utrudniające ukazanie tych oddolnych ruchów jako jedno zjawisko. Zebrałem poniżej jedenaście różnorodnych wydawnictw, które ukazały się na przestrzeni kilku ostatnich tygodni, bądź premiera dopiero przed nimi. Nie każde jest w pełni udane, jednak znajdziecie tu dość szerokie spektrum interesujących poszukiwań na polu muzyki elektronicznej i eksperymentalnej.

PALCOLR „Wróg” / 2017 / Kosmodrone Rec

Muzyka Emila Macherzyńskiego (Palcolor) jest prosta i transparentna. Pozbawiona awangardowego nadęcia, rzewnej melancholii; nieschlebiająca gustom. Kompozycje pochodzące z „Wroga” są jak przeniesione w kapsule czasu i odhibernowane pierwszy raz od lat 90. kiedy to wczesne albumy Boards of Canada wywoływały rumieńce na policzkach, spragnionych nowych dźwięków słuchaczy. Macherzyński zręcznie unika, kontaktu z tym wszystkim co od tego czasu aż do dziś było aktualne w elektronice, jakby sam został zahibernowany przez te trzy dekady, choć wiadomo że Emil aktywnie udzielał się zarówno jako dziennikarz muzyczny, muzyk, wydawca, oraz jako animator, czynnie zaangażowany w funkcjonowanie rodzimej sceny niezależnej. Jak mało kto jest zatem zorientowany we wszystkich muzycznych hajpach ostatnich dekad. Godna podziwu przez to jest jego stylistyczna dyscyplina i nieuleganie pokusie tego co modne i na czasie. Modułowo układane kompozycje „Wroga”, zagęszczają się do gęstych transowych form, unikając jednak typowych patentów klubowej dramaturgii opartej na spiętrzeniach i wyciszeniach. Ikry tym nagraniom nie sposób odmówić; „Prima Tera, czy „Kush Komfort” nie pozostawią waszych nóg obojętnych na taneczne pokusy. Palcolor niemal jak bracia Hartnoll z Orbital, plecie z prostych form hipnotyzujące struktury, oparte na oszczędnych partiach automatów perkusyjnych, łagodnie pełzających liniach basu, oraz wachlarzu rozłożystych analogowych brzmień. Podstawą jest pętla i plama, między którymi autor poszukuje harmonii. W kulturze w której głównym nurtem pozostaje deformacja i reinterpretacja, proste patenty Palcolora powinny widowiskowo odcinać się od tła, tymczasem giną w zgiełku i nawale nowych dźwiękowych bodźców. Być może brak tym utworom nieco przebojowości, bądź charyzmy, ale nie można odmówić im precyzyjnego warsztatu i autorskiej świadomości, pozwalającej stworzyć koherentny i w pełni wiarygodny koncept stylistyczny. Płyta Emila to trudny do uchwycenia fenomen, dla którego kluczem do zrozumienia będzie porzucenie współczesnych przyzwyczajeń do gonienia w muzyce za tym co nowe, dziwne i ekstremalne.

  
MAZUT „Atlas” / 2018 /BDTA

„Atlas” skrzy elektrycznością i klepie niczym wypity na czczo sześciopak energiksów. Gdy podsumowując ubiegły rok w rodzimej muzyce zasugerowałem jakoby Mazut nie nagrał do tej pory dobrej płyty, nie żartowałem. Jeśli mierzyć bowiem wszystkie wydawnictwa duetu Starzec - Turowski, przez pryzmat najświeższej premiery, to nie sposób potraktować ich inaczej niż demo, czy przedpremierowe wprawki, które równie dobrze mogłyby spoczywać w archiwach na dyskach obu twórców, bez straty dla ludzkości. Krotochwilne zajawki na sekwencer, automat perkusyjny, tekstury i manifesty polityczne raziły dotąd swoją szkicowością. Jeśli chodzi o przepis na muzykę duetu to zmieniło się niewiele. A jednak, zmieniło się wszystko. „Atlas“ jest absolutną petardą trzymającą za gardło od pierwszej do ostatniej minuty. Rządzi tu bezkompromisowość, rozmach, napędzana intensywnym tempem dramaturgia i podszyta chłodem przebojowość, będące wynikiem przecięcia się kilku syntetycznych stylistyk jak ebm, industrial, czy electro. Kostropate struktury, gęste drony, noisowe rezonacje, kwaśne arpeggia, czy gęste linie basu z impetem niesione na ciężkich  perkusjonaliach, wybrzmiewają z głośników z zaskakująca lekkością. Jest to zasługą doskonale zniuansowanego brzmienia i niespotykanej dotąd w nagraniach Mazutu selektywność materiału. Pomimo tej krystalicznej wręcz produkcji zespół nie traci nic ze swojego drapieżnego charakteru.

  
CALINECZKA „Wydatek neutronów podczas pobudzonej wybuchowo kompresji deuter​-​tryt w układzie cylindrycznym z warstwą o dużej inercji” / 2018 / Szara Reneta

Tytuł tego wydawnictwa ma duży potencjał aby być dłuższy, od opisu jego dźwiękowej zawartości. Statyczny, przeszywający burdon, uchwycony w różnych fazach gęstości. To w zasadzie mógłby być koniec recenzji, gdyby dotykała samej warstwy audio. Ascetyczny charakter nagrania udanie wymyka się jakiejkolwiek ocenie estetycznej. Można oczywiście pozostać przy ściśle fonicznym odbiorze kasety, ale można również dostrzec w tym monotonnym i monochromatycznym snopie dźwięku intrygujacy artystyczny gest. Dron funkcjonuje tu bowiem na zasadzie akuzmatycznej rzeźby, dobitnie wyrażającej prawdę o autonomiczności dźwięku, i jego nieuwikłaniu w semantykę. Ot surowy, elektryczny burdon o nieco chropowatej fakturze, trwa sobie w czasie nie zdradzając nic o sobie i okolicznościach swojego wybrzmiewania. Dodatkowo istotnym elementem kasety Calineczki, czyli Michała Stańczyka, artysty od ponad dekady tworzącego minimalistyczne dronowe obiekty dźwiękowe, jest kontekst nośnika, na który został nagrany materiał. Zwięźle ujmuje to wydawca kasety; Maciej Wirmański z Szarej Renety - „W przypadku duplikacji tak sterylnego materiału jak "Wydatek..." postawiłem się przed nie lada wyzwaniem i kłopotem, bo było to jak dotychczas najbardziej wymagające pod względem produkcji wydawnictwo. Jednolitego szumu kasety w duplikacji naturalnie się nie pozbyłem, niemniej po odsłuchach kontrolnych stwierdzam, że materiał ten jest nieco różny od materiału wyjściowego przesłanego mi przez Calineczkę. Nośnik, ze swą niezmienną naturą i niezmiennym szumem, dodaje to coś od siebie do "Wydatku neutronów...". To coś zdaje się być niedookreślone, niewypowiedziane. W digitalu muzyka ta wybrzmiewa z cyfrowej ciszy; na kasecie wyłania się niepostrzeżenie z właściwości szumowych nośnika”. Pomimo że słuchałem wersji cyfrowej nagrania, moje doświadczenie audialne, podobnie jak doświadczenie Maćka, dalekie było od sterylności. Analogowy, monotonny i rezonujący dźwięk ma bowiem przypadłość adaptowania w swoje wybrzmiewanie wszelkich odgłosów które zdołają wcisnąć się do ucha zza izolowanych słuchawek. Dźwiękowa rzeźba Calineczki chłonie więc wszystkie foniczne zdarzenia i łapczywie je adaptuje. Jeśli zaś wokół siebie nie napotka żadnego, stymuluje mózg do generowania dźwiękowych halucynacji, wywołując symfonię nieistniejących odgłosów. „Wydatek neutronów …” jest absolutnie zjawiskowym doświadczeniem oddziałującym w kontekście konceptualnym i psychofizycznym. Jednocześnie emancypuje się z kontekstu stricte muzycznego, pozwalając na słuchaczowi na przeżycie wielu subiektywnych doznań audialnych. To nie jest nagranie do słuchania, to nagranie o słuchaniu i jego właściwościach.


  
IFS „Manifold Basketball” / 2018 / Crónica

W przyjaznej polskim artystom dźwiękowym, portugalskiej Crónice (wydawali tu wcześniej Piotr Kurek i Porcje Rosołowe) ukazał się właśnie debiutancki materiał duetu Ifs, za który odpowiedzialni są Mateusz Wysocki (Fischerle, Mech, Bouchons d'Oreilles, Porcje Rosołowe) i Krzysztof (Freeze) Ostrowski (Soundscape Mirror, TransMemories). Elektroniczna improwizacja duetu funkcjonuje w odcięciu od łatwych tropów stylistycznych. Drony, amorficzne tekstury i przestrzenne pogłosy tworzą tu gęstą i chaotyczną materię dźwiękową, uchwyconą w momencie procesu przepoczwarzania się i formowania. Niestety niewiele konkretnego z tego doświadczenia wynika, poza zestawieniem ciekawych barw i odgłosów, z których część (wyeksponowana w mocno przetworzonej formie) pochodzi jak mniemam wprost z koszykarskiego parkietu („De Rham's Style”). Szczęśliwie ów eksperymentalny szkic został przytomnie przycięty do dwudziestu minut.


   
MECH „Sub-Clouds” / 2018 / Pawlacz Perski

Mamy dopiero początek roku, a w głośnikach już trzecia premiera z udziałem Mateusza Wysockiego. Tym razem w domowych barwach Pawlacza Perskiego ukazała się kaseta duetu Mech, który Wysocki współtworzy z Michałem Wolskim. Współpraca obu artystów układała się dotąd wokół dekonstrukcji minimal dubu. Tym razem mamy do czynienia z jeszcze dalej posuniętą deformacją gatunku, a finalnie właściwie wyjściem poza jego ramy. Na drugi plan schodzi tutaj rytm, wzięty w nawias i ujęty symboliczną pulsacją, bądź ociężale nawracającą pętlą. Cała magia tego wydawnictwa dzieje się w gęstych amorficznych teksturach i w widmowych pogłosach. Te pierwsze nadają strukturze nagrań jakieś osobliwej nieregularności, te drugie zaś tworzą niezwykle absorbującą atmosferę. Jeśli „Sub-Clouds” to dubowe zwierciadło, to tylko takie, które roztrzaskało się się na setki drobnych elementów. Zebrane na nowo utworzyły już zupełnie nową abstrakcyjną i absolutnie zjawiskową narrację.



DOCETISM „Breast and Vulture” / 2018 / Rohs

Kto zaś kocha tradycyjny minimal dub inspirowany legendarnymi dokonaniami spod szyldu Basic Channel (funkcjonującego już nie tylko jako nazwa kolektywu, ale i osobny gatunek muzyczny) koniecznie powinien sięgnąć po nowe nagrania Docetism, solowego projektu Macieja Banasika. „Breast and Vulture” to esencja gatunku, tłuste, zanurzone w pogłosach ridimy, tętniące basy, szumiące tła i wspaniałe, głęboko nasycone brzmienie. Co prawda może nie aż tak zaklinające i perfekcyjne jak rilisy Rhythm & Sound (choć ta jakość jest zarezerwowana chyba jedynie dla oryginału), a przy tym leżące bliżej korzennego grania, ale niezwykle potężne, mięsiste i atmosferyczne. Muzyka Docetism łączy narkotyczną transowość, z melodyjną swobodą i aranżacyjną lekkością. Jej materia jest niezwykle plastyczna i esencjonalna; pulsuje, hipnotyzuje i odpręża. Dodatkowo jest na wskroś przesiąknięta mistycyzmem tak charakterystycznym dla twórczości tego unikającego rozgłosu producenta.

 
WE WILL FAIL „Schadenfreude EP” / 2018 / Refined Productions

Kubistyczne rozbicie, architektoniczny brutalizm, oraz wagnerowski rozmach zamknięty w czterech aktach elektronicznej miniatury. Epka Aleksandry Grünholz inaugurująca katalog Refined Productions znakomicie wpisuje się aktualne tendencje w elektronice ulokowane wokół chłodnych i nieregularnie zrytmizowanych estetyk. Muzyka producentki orbituje zatem gdzieś na przecięciu noisu i idm, ale przywodzi również na myśl krzykliwość rave i brzmieniowy obskurantyzm industrialu. Podobnie jak w nagraniach kolektywu Intruder Alert na pierwszy plan wychodzi surowość brzmień i chropowatość form, które autorka piętrzy z chłodną, geometryczną precyzją. Dwie autorskie kompozycje, wraz z remiksami to hymn dla formy i jej witalności.

 
N K L O W - The Magnificent Arms Of Skingod / 2018 / Intruder Alert

Jeśli zaś już wspomniałem o estetyce bliskiej poczynaniom kolektywu Intruder Alert, to chętnie wspomnę również o nadchodzącej premierze w rozrastającym się spektakularnie katalogu tej oficyny. Album N K L OW „The Magnificent Arms Of Skingod” to esencja muzycznych poczynań kolektywu, który w sposób absolutnie bezkompromisowy dokonuje artystycznego zamachu na stereotyp postrzegania muzyki / kultury klubowej, jako miejsca łatwej rozrywki i hedonistycznych uciech. Repertuar labelu wypełniają zatem dźwięki zimne, obskurne o industrialnych i noisowych proweniencjach, często łączonych z twardą, wyrazistą rytmiką daleko odbiegającą od klubowego metrum 4/4. W przypadku projektu N K L O W większy nacisk położony został na hałaśliwe, tekstury, harshowe przestery, dronowe pomruki i zgiełkliwą atmosferę. Gdzieniegdzie majaczą spod warstw szumu pojedyncze uderzenia, zgrzytliwe zewy, czy widmowe plamy, choć jest to zaledwie szept w tym pełnym rozmachu zgiełku. Istotne jest również gra nastrojem i dramaturgia oparta na przechodzeniu między wyciszonymi fragmentami, a kolejnymi wzbierającymi falami. Sztuka krępowania bondage, której wycinek widzimy na okładce wydawnictwa, podobnie jak muzyka na nim zawarta jest obietnicą bólu i przyjemności, oraz wszystkiego co się wiąże z ich euforyczną koegzystencją

   
 

MOTHERTAPE / RADIO NOISE DUO „Split” / 2018 / Antenna Non Grata

Drugie wydawnictwo z katalogu Antenna Non Grata to split dwóch duetów. Pierwszy, Mothertape to projekt współzałożycieli Plaży Zachodniej (Marka Kasprzaka i Maćka Jaciuka), drugi to Radio Noise Duo założony przez twórców Antenny; Tomasza Misiaka i Marcina Olejniczaka. Koncepcja ich wydawnictwa zakłada dźwiękowe poszukiwania skupione wokół fal radiowych, radioodbiorników i radionadajników. Programowo zatem w repertuarze niniejszego splitu usłyszymy liczne szumy, trzaski, sprzężenia, radiowe interferencje, czy fragmenty audycji. Jednak formuła labelu pozostawia pełną dowolność w interpretacji wiodącej koncepcji, z czego ochoczo korzysta duet Mothertape. Ich kompozycja jest ambientową impresją, bliską tego co możemy usłyszeć w repertuarze Plaży Zachodniej. Część dźwięków, sampli, czy tekstur z których korzystają kołobrzeżanie jest zaczerpnięta z ich wcześniejszych nagrań. Mamy w końcu (w obu przypadkach) do czynienia z zapisem koncertu. Kasprzak i Jaciuk prezentują słuchaczom napędzaną podskórnym pulsem i wypełnioną intrygującymi teksturami mroczną suitę, w której radiowa materia jest w zasadzie jedynie dodatkiem. Druga część splitu w wykonaniu Radio Noise Duo, jak przystało na twórców Antenna Non Grata w pełni wpisuje się w koncept kuratorski przedsięwzięcia. Duet eksploruje fale eteru w poszukiwaniu szumów, interferencyjnych pisków, ziarnistych tekstur, piętrząc je w ściany hałasu, a przy okazji napotykając na radiowej skali widmowe odgłosy radiowych audycji, brzmiące niczym przekaz z zaświatów. Choć wydaje się, że możliwości ekspresji są tu mocno ograniczone przez specyficzną materię dźwiękową, to jednak udaje się RND zbudować ciekawą i intensywną dramaturgię. Eksperyment z formą jest zatem podporządkowany wewnętrznej narracji, której okazałą kulminacją możemy zachwycać się w finale radiowego performansu. Dodatkowym atutem jest znakomita szafa graficzna autorstwa Diany Lisieckiej, będąca kontynuacją graficznego konceptu zaprezentowanego na inaugurującej działalność wydawnictwa kompilacji.


WSZYSTKO „Muzyka nie ma sensu” / 2018 / enjoy life


Dekonstrukcja muzyki elektronicznej, okraszona dwuznaczną semantyką tytułów i tekstów to już rozpoznawalny krój twórczości Mikołaja Tkacza. 
Muzyka tego producenta który, chętnie to przyznam, nie przestaje mnie ostatnio zaskakiwać, to już kategoria indywidualna, do opisania której trzeba by wymyślać nowe terminy i gatunki, bo nie sposób scharakteryzować ją poprzez porównania do tego co było. WSZYSTKO robi nieprawdopodobne postępy jako projektant zupełnie unikalnej elektronicznej ekspresji. Wnikliwie bada granice gatunkowych horyzontów, coraz śmielej je przekraczając. Wydany w barwach enjoy life materiał, to kolejna tegoroczna propozycja (obok opisanych tutaj), która ukazuje gigantyczny wręcz potencjał rodzimej elektroniki, skrywany w małych zjawiskowych, a często marginalizowanych przez recenzentów labelach (jeśli gdzieś mamy poszerzać granice dźwiękowej wyobraźni to tylko tam). „Muzyka nie ma sensu” to frenetyczne, glitchowe struktury, poszatkowane synkopującymi rytmami, których zdeformowane brzmienie zdaje się tłumić ich dynamiczny / taneczny potencjał. Sciera się tutaj wyszukana konstrukcja rytmiczna z prymitywizmem dźwiękowym. Partie perkusjonaliów potykają się o siebie, a dolne, basowe pasma ledwo przeciskają się przez przesterowaną całość. Autor z upodobaniem sięga po „fabryczne” próbki dźwiękowe i posługuje się rewersem, przez co materiał, który został oparty głównie na koślawych sekwencjach rytmicznych jeszcze mocniej emanuje gorączkowym rozedrganiem. Użycie wokali (oraz ich treść), przepuszczonych przez syntezator mowy, nadaje tym kompozycjom pewnego dystansu, chroniącego progresywną muzykę Tkacza, przed nadmierną konceptualizacją; którą de facto wbrew woli autora tutaj czynię („Badam muzykę... badam i badam”, tymczasem „Muzyka nie ma sensu”). Swoją drogą lapidarne teksty (sic!) w muzyce Mikołaja Tkacza, prowadzą z odbiorcą wyrafinowaną grę semantyczną i są w stanie wyrazić głębszą refleksję o istocie muzyki i sztuki niż naukowe elaboraty.




PIOTR POŁOZ „Shameful Hatred” / 2018 / Mik.Musik.!.
 

Tym razem nie jako Deuce, Tzar Poloz, czy Tsvey, ale solo i pod własnym imieniem i nazwiskiem Piotr Połoz powraca do katalogu Mik.Musik.!. Na „Shameful Hatred” usłyszymy, generyczne, parkietowe techno, być może mało wizjonerskie i o dziwo (w porównaniu z jego innymi muzycznymi wcieleniami) pozbawione nieco charyzmy, ale przemawiające do mnie innymi walorami. W pierwszej kolejności wymieniłbym tu potężne brzmienie i jego przestrzenną architekturę opartą na licznych pogłosach, wymodelowanych partiach basu, oraz niezwykle plastycznej dynamice nagrania. Zjawiskową cechą albumu Połoza jest również subtelne posługiwanie się polimetrią dające wrażenie prowadzenia dwóch równoległych narracji; jednej utrzymanej w wartkim klubowym metrum, drugiej ambientowej, okazale dryfującej w amorficznych plamach. Najbardziej wyraźnym tego przykładem jest otwierająca materiał kompozycja „Honest Misanthropy” gdzie motoryczna rytmika techno nakręca spiralę transowości, podczas gdy syntezatorowe zewy hamują jej dynamikę. Nogi rwą się do tańca, ale na przeszkodzie staje głowa chłonąca posępną materię warstwy melodycznej. Równie subtelnie na „Shameful Hatred” zostają przemycone wątki pochodzące z muzyki afrykańskiej, w postaci zmodyfikowanych plemiennych rytmów, czy unikalnych folkowych instrumentacji („And I Will Always Be Dead”). Brak wizjonerstwa nie zawsze musi być zarzutem, jak w przypadku Piotra Połoza, który w nagrywaniu techno osiągnął status rzemieślnika lokującego swoją wyobraźnie w jakości wykonania i funkcjonalności materiału.