wtorek, 12 grudnia 2017

W sieciach abstrakcji / Lech Nienartowicz „Nici”

Lech Nienartowicz, jedna druga elektroakustycznego duetu Porcje Rosołowe i współzałożyciel labelu Pawlacz Perski, kasetą „Nici” debiutuje w katalogu kalifornijskiej eksperymentalnej oficyny Dinzu Artefacts.

„Nici” kontynuują elektroakustyczne poszukiwania Nienartowicza, o których pisałem przy okazji jego splitu wydanego wespół z Michałem Wolskim. Tym razem amalgamat nagrań terenowych, szumiących tekstur, akuzmatycznych odgłosów, drobinek dźwiękowych i pojawiających się okazjonalnie amorficznych plam nabiera fabularnego kształtu. Bieg narracji napędzają kolejne zdarzenia dźwiękowe, których źródła jesteśmy w stanie zinterpretować jako odgłosy uliczne, czy wokalne onomatopeje. Między nimi roztacza się abstrakcyjna przestrzeń trudna do opisania, ale ze względu na dramaturgię i dużą atrakcyjność brzmieniową znakomita do zasłuchania się. Przypomina fascynujące elektroakustyczne słuchowisko „Miseri Lares”, autorstwa tworzącego na taśmę i zestawy modularne Vallerio Tricol'ego. W przeciwieństwie jednak do Włocha, Polak tworzy swoją muzykę jedynie przy pomocy mikrofonów kontaktowych, rejestratorów i oprogramowania. To zaskakujące bo jego nagrania, brzmią niezwykle organicznie, zaś ich zjawiskowa plastyczność nie ma wiele wspólnego z sekwencyjnością.

Nienartowicz zjawiskowo operuje planami kompozycji. Pod teksturami niczym halucynacje przemieszczają się ambientowe widma, zagadkowe zewy. Zmodyfikowane wokale mruczą do ucha niezrozumiałe mantry, a towarzyszące im jęki wzmagają poczucie dziwności. Rozdygotana dźwiękowa materia okazuje się z maestrią skomponowaną konstrukcją o drobnych gabarytach. Jesteśmy świadkami spektaklu formowania się i przepoczwarzania elektroakustycznych struktur, przybierających różne osobliwe, eteryczne formy. Ów pasjonujący spektakl to tryumf wyobraźni nad wszelkimi ograniczeniami estetycznymi, czy gatunkowymi. Eksperyment wymagający, ale jak najbardziej słuchalny i absorbujący uwagę.

 
LECH NIENARTOWICZ „Nici”
2017, Dinzu Artefacts

poniedziałek, 11 grudnia 2017

Wehikuł czasu / Bastarda „Promitat Eterno”

Zahibernowana muzyka Piotra z Grudziądza niemal pięćset lat czekała na swojego odkrywcę. Bastarda zaś w intrygujący sposób powiązała jego muzykę z współczesną ekspresją.

O istnieniu Petrusa Wilhelmiego świat dowiedział się w 1975 roku za sprawą czeskiego badacza i muzykologa Jaromira Černego, który na trop średniowiecznego kompozytora natknął się w niezwykłych okolicznościach, odszyfrowując akrostych „Petrus” w grupie anonimowych polifonicznych kompozycji. Tak chętnie uznawany za pierwszego polskiego kompozytora Petrus, okazał się jednak przede wszystkim kosmopolitą tworzącym bez związku z granicami terytorialnymi, podrózując między Polską, Czechami, Niemcami i Austrią. O tym jak w świecie muzyki dawnej i poważnej została odebrana jego muzyka przeczytacie więcej tutaj. Mnie jednak bardziej zajmuje, jak trio: Szamburski (klarnet) - Górczyński (klarnet basowy) - Pokrzywiński (wiolonczela) dostosowali średniowieczny kanon do współczesnej nomenklatury muzycznej.

Nazwa Bastarda jaką posługują się muzycy została dobrana nieprzypadkowo. Bastarda to średniowieczny krój pisma, łagodzący wcześniejsze ostrokątne czcionki, zwiększający odległości między literami, wprowadzający do pisma przestrzeń, światło i łagodną obłość. Dość łatwo te typograficzne przymioty można przełożyć na dynamikę kompozycji, które znalazły się na „Promitat Eterno”. Płynne i powłóczyste instrumentacje, czy stateczne, kontemplacyjne tempo są nie tylko nawiązaniem do fizjonomii bastardy, ale też formą jaką przybierają polifoniczne pieśni i motety Piotra z Grudziądza zaaranżowane w wersji instrumentalnej. Z lekkością i elegancją konstrukcji silnie kontrastuje monumentalne, burdonowe brzmienie. Przenikające się linie melodyczne, ze względu na charakterystykę tonalną instrumentów, wiążą się ze sobą niezwykle gęsto, eksponując dźwiękową muskulaturę. Nie dziwi zatem, że niskie, splecione w uścisku pasma wiodą słuchacza w stronę muzyki dronowej. Ale to niejedyny walor, dzięki któremu średniowieczna twórczość jawi się jako estetyka bliska współczesności. Popuszczając wodzy wyobraźni odnajdziemy tu ślad doom jazzowej ekspresji, wątki repetytywne, sekwencyjność, a w partiach wiolonczeli może i rustykalną rzewność americany. To wszystko jednak tylko domysły i podszepty intuicji, próbującej ująć fenomen nagrań, które pochodząc sprzed pół millenium, w aranżacji Bastardy ani trochę nie brzmią archaicznie.

„Promitat eterno” jest kolejnym etapem mistycznych poszukiwań po „Ceratitis Capitata” Pawła Szamburskiego i o nagraniach Irchy, w skład której wchodzą miedzy innymi Szamburski i Górczyński. Przenikliwa, nastrojowa Bastarda magnetyzuje słuchacza masywnością i głębią burdonów, których ciężar jak gdyby miał odzwierciedlać przepaść dziejową dzielącą autora kompozycji i jego wykonawców. Wydmuchiwane z klarnetów powietrze drga pod ciężarem dźwięku, a wibrując przeszywa słuchacza swą dostojnością. W poczynaniach tria kryje się  niezwykła subtelność gestów, opanowanie i ujmujący za serce liryzm oswajający funeralny charakter muzyki.


BASTARDA „Promitat Eterno”
2017, Lado ABC

czwartek, 7 grudnia 2017

Oswajanie awangardy / Melatony „Melatony”

Emancypacja instrumentów perkusyjnych poza rytmiczny idiom trwa w najlepsze w solowych poczynaniach Huberta Zemlera. Akademickie doświadczenie, oraz peregrynacje awangardowych i etnicznych form perkusyjnych nigdy nie stoją w sprzeczności z przystępnością muzyki tego artysty. Nie inaczej jest w przypadku Melatonów, solowego projektu wydanego na kasecie przez Pawlacz Perski.

Tym co zdaje się dominować nad repertuarem Melatonów jest harmonia i kompatybilność wszystkich elementów nagrania. Barwy instrumentów perkusyjnych dopełnione sprężystym basem i subtelną syntezatorową ilustracją utrzymane są w tej samej ciepłej tonacji, wspaniale strojąc ze sobą i rozpływając się miękko w przestrzeni. Subtelna, transowa forma z lekkością meandruje między estetykami, przywołując jedynie ich aurę. Echem odbijają się tu krautrockowa motoryka, chicagowski melodyjny post rock, dubowa pulsacja, łagodna psychodelia i wątki etniczne.

Przy wszechstronnej artykulacji, którą biegle operuje Zemler, najistotniejsza wydaje się lekkość z jaką jego instrumentalne talenty zostają wyeksponowane. Po eksperymentalnych, solowych nagraniach z awangardowym repertuarem, „Melatony” nabierają niemal popowego, rozrywkowego powabu. Choć faktem jest, że nawet te bardziej wymagające wydawnictwa Zemlera bywają także nadzwyczaj urokliwe. Muzyk bowiem jak mało kto potrafi tak zaczarować słuchacza brzmieniem instrumentów, przestrzenią i nastrojem, że pozwala mu tym samym oswoić nawet bardziej skomplikowane formy (tak było choćby na „Pupation of Dissonance”). Przy okazji recenzji jego ostatniego solowego wydawnictwa autor wspominał; „amerykańskim minimalistom udało się dokonać interesującej rzeczy – sprawili, że ich muzyka stała się przyjemna w słuchaniu, pozostając jednocześnie w kręgu muzyki istotnej”. Nie ma wątpliwości, że podobna idea przyświeca Zemlerowi, a co ważniejsze znajduje swoje odbicie w jego muzyce.

Hubert Zemler należy do moich ulubionych rodzimych twórców. Nigdy dotąd jego nagrania solowe, czy zespołowe nie rozczarowały mnie. Mimo dużej aktywności na polu muzyki popularnej, improwizowanej, czy awangardowej jego twórczość zdaje się pozostawać nieco w cieniu. A z pewnością jest to artysta co najmniej tego samego kalibru co, bardziej rozpoznawalni Jakub Ziołek, Wacław Zimpel, czy Raphael Rogiński. Warto by było aby jego muzyka dotarła do jak najszerszego grona słuchaczy, bo oswaja to co z pozoru tylko trudne do zrozumienia. Zemler posiada imponujący warsztat instrumentalny, a jego muzyka jest równie przenikliwa, ciekawa co oryginalna. Jego praktykę cechuje perfekcjonizm i precyzyjność, które nigdy jednak nie przesłaniają muzyczności jego nagrań. Znakomicie skrojone kompozycje są zawsze udanym kompromisem między eksperymentem, a przyjemnością słuchania. 

„Melatony” trwające niespełna pół godziny zdają się znosić poczucie czasu w muzyce. Hipnotyzują niczym psychoaktywna substancja łagodnie wprowadzająca w stan odrealnienia. Bogactwo inspiracji, instrumentacji, brzmień i nastrojów zostaje ujęte w sposób tak naturalny i nienaglący, że zdaje się wybrzmiewać dwa razy dłużej niż wskazuje zegar odtwarzacza. Nie ma przy tym jednak nawet przez chwilę poczucia pójścia przez autora na skróty. Kompozycje Melatonów są zaaranżowane bogato i wielowarstwowo, wypielęgnowane ze smakiem i z czułością na wszelkie detale. Wyrafinowane brzmienie harmonizuje z eterycznością melodii, pozwalając słuchaczowi na subtelne oniryczne odloty.



MELATONY „Melatony”
2017, Pawlacz Perski

środa, 6 grudnia 2017

Brud na parkiecie / John Lake „#void”

Zaczyna się od pojedynczych basowych blastów, kończy obłąkańczym rejwem. Nowy John Lake pozostawia po sobie dobre wrażenie.

Echa zgiełkliwej „Carcosy” i gargantuicznego „Strange Gods” zdają się powoli milknąć, choć glitch, cyfrowy przester, przekompresowane brzmienie, mocna stopa i zadziorny temperament muzyki wciąż towarzyszą Jankowi Jezioro. Na „#void” kompozycje uległy jednak oczyszczeniu, zaś elementy rytmiczne zostały zniuansowane, co lepiej niż regularna stopa pobudza dynamikę albumu. Lake karmi się cyfrowym dźwiękiem, estetyzuje hałas przeprowadzając na nim liczne modulacje i modyfikacje. Lubuje się w eksponowaniu brzmienia cyfrowych pętli. Stylizuje je i udziwnia. Nie ma w tym jednak nadmiaru, a efekt jest mniej przytłaczający niż we wspomnianych wyżej płytach. W tych działaniach producenta czuć dużą frajdę, choć to muzyka zdecydowanie pogrążona w ciemności. „Efekciarstwo” Lake'a urozmaica materiał i służy budowaniu dynamiki i dramaturgii. Ta ostatnia zawiązuje się stopniowo, jak podczas występu na żywo. Jest to z resztą zgodne z prawdą. Repertuar „#void” został zarejestrowany podczas występów artysty w łódzkiej Galerii Wschodniej, oraz w katowickiej Pracowni Piastowskiej.

Finał nagrania jest zaś spektakularnym rejwem, w trakcie którego miesza się cyberpunkowa zadziorność, zamiłowanie do hałasu z elementami muzyki tanecznej. To puszczenie wodzy emocji, zatracenie w zgiełku wysokich częstotliwości, regularnym bicie, brudnym cyfrowym transie, kwaśnych i mrocznych melodiach.

„#void” to materiał o lżejszym kalibrze niż „Carcosa”, która wyznaczała kierunek muzyki Lake'a przez kilka ostatnich lat. Nagrania stały się bardziej elastyczne, odświeżone. Nie mają pretensji do bycia dziełem sztuki, posiadają jednak przenikliwość i dynamikę wściekłego rave, w którym brudny cyfrowy rozgwar poszukuje dla siebie ujścia na parkiecie. Co prawda prędzej będzie to parkiet galeryjny niż klubowy; bardziej pogo, niż taniec, jednak to niczego nie ujmuje wysokooktanowej muzyce Łukasza Dziedzica.


JOHN LAKE „#void”
2017, Mik.Musik.!. / Galeria Szara

wtorek, 5 grudnia 2017

(Nie)* Marokański zgiełk w toruńskiej Elanie / Hati & Mazzoll „Teurah”

Po spotkaniu Hati z Mazzollem oczekiwałbym czegoś więcej niż nagrania w stylu Hati i Mazzoll.

Do tej pory Hati pozostawało dla mnie wcieleniem transowej kontemplacji. Źródłem nienachalnych eksperymentów z pogranicza dźwiękowego rytuału, elektroakustyki i ambientu, natchnionych wpływami muzyki etnicznej. Integralną częścią nagrań duetu pozostawała cisza, eksponująca minimalistyczną aranżację. Tym razem duet przyjmuje oblicze, mniej intymne, ekstrawertyczne, oparte na dynamice, spiętrzaniu artykulacji, eksponujące paletę perkusjonaliów i instrumentów dętych z perspektywy rytmu i wysokich częstotliwości.

Z kolei Mazzoll, wybitny klarnecista i yassowiec, dekonstruujący tradycję jazzowej improwizacji, w ostatnich latach dorobił się status gościa dogrywającego swoje ścieżki (często zjawiskowe) do nagrań innych twórców. Wciąż nie mogę doczekać się solowej, w pełni autorskiej płyty tego artysty, zadowalając się bardziej, lub mniej udanymi współpracami. Podobnie jest na „Teruah”, na którym inicjatywę dzierży Hati, budując zręby nagrania, klimat, narrację. Mazzoll zaś bez trudu odczytuje intencje Kołackiego i Iwańskiego, jednak jego wpływ na repertuar i charakter nagrania jest z perspektywy słuchacza niemal niezauważalny.

„Teurah” został  podzielony na dwie części. Pierwsza „Inspiration” zaskakuje swoją zgiełkliwością, nawiązując bezpośrednio do gwaru marokańskich* placów, skąd nie tak dawno nagrania terenowe przywiózł i wydał Rafał Kołacki. Słychać tu piejące dęciaki o rozdzierającej barwie, którą równoważą basowe pomruki klarnetu. Muzyka etniczna z elementami jazzowej improwizacji, pełna pogłosów i przedęć wybrzmiewa krzykliwym współbrzmieniem, osiągając transowe uniesienie, dalekie od kontemplacyjnych poszukiwań Hati. Rytuał nabiera podniosłości, a hałaśliwość zmierza w stronę chaosu i kakofonii. Kumulacja energii zostaje rozładowana w drugiej części nagrania „Expiration”, gdzie istotną rolę odgrywa naturalny pogłos byłych produkcyjnych hal toruńskiej Elany. W fabrycznej akustyce lepiej i klarnetowi i perkusjonaliom. Wnętrza niegdysiejszej fabryki włókien poliestrowych roznoszą dźwięk przenikliwie i potężnie. Świadomi tego muzycy, nawet w tej nieco bardziej kontemplacyjnej i mniej zagęszczonej dźwiękami części, eksponują głównie wysokie częstotliwości, głośne i zadziorne odgłosy. Niuanse schodzą na dalszy plan. Pojawia się więcej przestrzeni rozcinanej intensywnymi sygnałami instrumentów dętych i więcej powietrza wzburzanego tętentem bębnów. Warunki akustyczne sprzyjają również osiągnięciu przez muzyków bardziej intymnego nastroju, niż miało to miejsce w części pierwszej.

Udało się Mazzolowi i Hati zgrać ze sobą, o co nie trudno w zestawie dęciak-perkusjonalia, ale chemii w tym związku nie ma na tyle, aby przekonywał jako jeden organizm. Dwa muzyczne zjawiska w tym przypadku wcale nie tworzą wartości dodanej. Powierzchowny dialog między Hati i Mazzollem to nie jest widowisko, którego spodziewać by się można po tak doświadczonych i ogranych muzykach. Daje się odczuć w grze więcej rutyny niż autentycznej pasji, czy żądzy poszukiwań. Transowość, choć krzykliwa jest pozbawiona wigoru, zaś kontemplacja natchnienia.

**

SPROSTOWANIE

Popełniłem dość istotny błąd rzeczowy w tej recenzji, na który w komentarzu na facebooku słusznie zwrócił mi uwagę Rafał Iwański. Nie posiadam nawet odrobiny kompetencji w sprawach instrumentarium, które posiada Rafał. Poczuwam się zatem do odpowiedzialności za swój błąd i jestem zdania, że to wyjaśnienie należy się zarówno artyście, jak i czytelnikom bloga. Tym chętniej przytaczam poniżej cały komentarz Iwańskiego (uprzedzam z góry że jest to moja osobista inicjatywa). Proszę wybaczyć. Następnym razem postaram się być bardziej dokładny w weryfikowaniu instrumentów i przypisywaniu ich do kultur muzycznych, bądź też skorzystam z porady specjalisty. Zaznaczam jednak, że ten błąd rzeczowy nie zmienia mojej opinii na temat płyty „Teurah”, która reasumując, nie oddaje potencjału artystycznego muzyków tego kalibru co Hati i Mazzoll.

„Dodam może tylko, choć nie wiem czy to istotne dla samej muzyki zawartej na albumie, że np. pierwsza sesja na nim zawarta była naszym pierwszym w ogóle w życiu muzycznym spotkaniem z Jerzy Mazzoll, tj. HATI & MAZZOLL - a rozmawialiśmy wtedy ze sobą w realu chyba trzeci raz. Była to totalna improwizacja, a warunki sprzętowe na naszej salce prób minimalistyczne, jeśli chodzi o sprzęt nagraniowy. Potem Artur Maćkowiak dodał od siebie i wyciągnął w miksie ile tylko mógł. Może to rzeczywiście "powierzchowny dialog", nie wiem... Natomiast nasi szanowni koledzy Ziołek i Zimpel zanim weszli do studia mieli za sobą szereg koncertów, prób, jedno z najlepszych studiów nagraniowych w Polsce, itp. Praktycznie zero improwizacji podczas pracy nad płytą. To zupełnie inna muzyka i inny sens produkcji. Jako trio HATI & MAZZOLL po prostu zaryzykowaliśmy i weszliśmy z tym materiałem w świat muzyki improwizowanej... Z HATI na naszej drodze muzycznej pracowaliśmy i pracujemy nieraz w ten sposób głównie w warunkach koncertowych, także grając z innymi ... A jeśli chodzi o Maroko to osobiście mogę powiedzieć, że kolekcjonuję instrumenty muzyczne z Afryki Północnej (perkusyjne i dęte) od 20 lat (o czym była mowa w wielu wywiadach i prezentacjach) i mamy ich naprawdę liczny zbiór (sporą część sam na miejscu wybierałem i przywoziłem, ale nie dla potrzeb muzeum etnograficznego...). Na albumie "Teruah" znalazł się chyba jeden instrument dęty z Maroka (klarnet Rafała Kołackiego w jednym numerze), oraz dwa z Tunezji (bęben obręczowy bendir w dwóch utworach oraz klarnet zummara przez kilka sekund w innym). Nie ma status quo w wypadku HATI & MAZZOLL, bo nie mogło być - a nasza przyszłość nikomu nie jest znana, nawet my jej nie znamy ;) To po prostu było szczere muzyczne spotkanie, pełne pasji i wigoru...” [Rafał Iwański 05.12.2017]


HATI & MAZZOLL „Teurah”
2017, Requiem Records

poniedziałek, 4 grudnia 2017

Poza zasięgiem wzroku / Suavas Lewy „Dźwiękowa historia Łodzi”

RECENZJI W WERSJI AUDIO MOŻNA ODSŁUCHAĆ TUTAJ (KLIK)

"To co widzieliśmy kiedyś, to nie czuliśmy tego, bo żeśmy właśnie nie dotykali. A teraz dotykiem można wiele rzeczy innych doświadczyć... Poprzez dotykanie czegoś to się zupełnie nowych rzeczy dowiaduje, niż by się na to spojrzało... Tam, jest wzrokiem powierzchowne, ale bardzo szybkie... wzrok tu rzucisz tam rzucisz... A tu jak dotkniesz to zupełnie inaczej to czujesz. I ten człowiek, który widzi, a nie dotknie to inaczej to ocenia."

„W kulturze Zachodu zmysły nigdy nie były równorzędne. Od czasów starożytnych istniała ich ścisła hierarchia. Platon rozróżniał zmysły wyższe (wzrok, słuch) oraz niższe (smak, węch). Podobnie dzielił je Arystoteles i znaczna część filozofów w wiekach późniejszych. Wzrok i słuch były uprzywilejowane ze względu na dystans percepcyjny. Im przedmiot znajdował się dalej, tym lepiej. Od momentu wynalezienia druku przez Jana Gutenberga człowiek istniał przede wszystkim w świecie wizualnym” – możemy przeczytać we wstępie zbiorowej publikacji „Świat zmysłów. O znaczeniu zmysłów w kulturze” (wyd. Akademia Ignatianum). Okulocentryzm zdominował percepcję świata aż do dziś. A jednak wzrok zdaje się być zmysłem niepewnym, nie do końca godnym zaufania. Mimo swojej dominacji niejednokrotnie poszukuje bowiem oparcia w innych zmysłach. Aby w coś uwierzyć, stwierdzić faktyczną egzystencję, zażegnać swój niepokój i nieufność szukamy ostatecznego potwierdzenia w innych zmysłach. „Nie wierzę w to co widzę” mówimy, często dodając „muszę doświadczyć tego na własnej skórze”; „nie uwierzę dopóki nie dotknę”. O tym zdaje się mówić jedna z bohaterek „Dźwiękowej Historii Łodzi”, której wypowiedź przytoczyłem w pierwszym akapicie.

Bohaterka to kobieta z dysfunkcją wzroku. Jego utrata spowodowała wzmocnienie innych zmysłów, w tym dotyku, co z kolei pozwoliło jej głębiej odbierać rzeczywistość. Ona i inni podopieczni Fundacji „Szansa dla Niewidomych”, odbywają cykl spacerów śladami historii miasta Łodzi. Ich dźwiękowa relacja została zarejestrowana i wydana w formie reportażu w oficynie Nasze Nagrania, prowadzonej przez Suavasa Lewego; społecznika, kuratora sztuki, artystę, muzyka. Perspektywa postrzegania świata przez osoby niewidome i niedowidzące staje się okazją wejścia w świat całkowicie niedostępny dla osoby pełnosprawnej. Pozwala dostrzec immanentność zmysłów, która wcale nie jest tak oczywista w multisensualnym odbiorze świata wokół.

Razem z grupą podopiecznych fundacji zwiedzamy Łódź za pomocą słuchu i dotyku. Usłyszymy szum wody płynącej w dziewiętnastu (!) rzekach przepływających przez Łódź, dźwięk krosen i warsztatów tkackich, tramwajów, zajezdni, oraz zapomniane przez powszechną historię opowieści o powstaniu łódzkim i strajku włókniarek, a na koniec zasłuchamy się w wersach Kadiszu. Poczujemy wibracje miasta, a także dotkniemy (w dosłownym i przenośnym znaczeniu) sztuki. W nagraniu usłyszymy zarówno dialogi i dyskusje spacerowiczów, jak i nagrania terenowe zarejestrowane in situ, oddające środowisko dźwiękowe odwiedzanych miejsc. Do czasu niestety, bo dotyczy to tylko kilku rozdziałów „Dźwiękowej Historii Łodzi”. Słusznie domaga się Maciej Wirmański z Kultury Staroci konsekwencji w prowadzeniu tej opowieści w oparciu o odgłosy terenowe. W momencie, kiedy zamiast nich wypowiedzi zostają zilustrowane muzyką, nagrania tracą pierwiastek swojej unikalności. Co zaskakuje, to muzyka jest najsłabszym elementem całego przedsięwzięcia. Próba zachowania neutralności i niewchodzenia w drogę narracji wokalnej została sprowadzona do formy muzaka, rodem z podkładu muzycznego do plansz pogodowych w telewizji regionalnej. Najdobitniejszym tego przykładem jest kompozycja „Tramwaj”.

Miasto Łódź, które w tej opowieści wcale nie pełni kluczowej roli, jawi się z zewnętrznej perspektywy jako miasto dumne ze swojej trudnej, robotniczej historii i pełne paradoksów. Kto bowiem spodziewałby się gęstej sieci rzek w Łodzi; kto słyszał o „powstaniu czerwcowym”, czy o „strajku włókniarek”. To co zaginęło w pomroce dziejów i ulotniło się z kart historii, autor wydawnictwa Suavas Lewy jedynie szkicuje, pozostawiając słuchaczowi możliwość zagłębienia się w genezę wydarzeń. Historia Łodzi w wersji audio sprawdzi się zatem jako przewodnik dla tego kto w mieście nigdy nie był, nigdy go nie widział, lub nigdy go już nie zobaczy. Ciekawie przytoczony zostaje wątek odbioru sztuki awangardowej, w kontekście unistycznego malarstwa Władysława Strzemińskiego. Bohaterowie opowieści stawiają instynktowny opór przed abstrakcją i niefiguratywnością; co jeden ze spacerowiczów ujmuje celną puentą; „przytłacza nas rzeczywistość od której nie potrafimy się oderwać”.

Wydawnictwo Suavasa Lewego rozpięte zostało na wielopiętrowej narracji. Na poziomie najbardziej dosłownym mamy do czynienia, z przewodnikiem miejskim, z mapą miejsc i wydarzeń historycznych, oraz rejestracją miastoznawczych spacerów. Kolejną płaszczyzną jest niepełnosprawność, narzucająca filtr, na postrzeganą rzeczywistości, oraz implikująca rozważania dotyczące odmienności, wykluczenia i tolerancji. Z kolei na poziomie metanarracyjnym mamy do czynienia z refleksją nad funkcjonowaniem zmysłów ich przenikaniem się i kompensacją. To ambitne przedsięwzięcie nie uniknęło momentów słabości, nikną one jednak wobec doniosłości idei i jej wielowątkowego ujęcia.

„Dźwiękowa historia Łodzi” jest czymś więcej niż, co mogłoby wynikać z tytułu, materiałem promocyjnym miasta. Więcej niż elementem pielęgnowania tożsamości mieszkańców; więcej nawet niż historyczny bryk. To przede wszystkim lekcja empatii i tolerancji, a także bezpretensjonalna forma dialogu z osobami niepełnosprawnymi. Paradoksem jest, że dzięki osobą niedowidzącym, chętnie dzielącym się swoimi unikalnymi doświadczeniami, widzący mają szansę dostrzec więcej.



SUAVAS LEWY „Dźwiękowa Historia Łodzi”
2017, Nasze Nagrania

wtorek, 28 listopada 2017

Powtarzalna niepowtarzalność / Lotto „VV”

Trzy lata temu pytali o pył. Dziś wzbijają jego tumany. Nowa płyta Lotto pełna jest szumów; akustycznego pyłu i żwiru, który przykrywa dźwięki grubą powłoką. Kiedy opada, spod warstw wyłania się bestia.

To że poprzednia płyta tria została niemal jednogłośnie okrzyknięta najlepszym polskim wydawnictwem 2016 jeszcze do niedawna wydawało się zaskakujące. Dwie pętle, zaaranżowane w oszczędnym instrumentarium, rozwinięte do dwudziestominutowych kompozycji, na tle pozostałych biorących udział w plebiscycie płyt zakrawały na skrajny radykalizm. Jednak, jak przytomnie zauważył Jacek Świąder na łamach Gazety Wyborczej, nieoczekiwany sukces zespołu nie byłby możliwy gdyby wydawnictwo nie było „przystępne i wciągające”. Roczna perspektywa i lektura nowego albumu Lotto dobitnie uświadamia ową tezę. „Elite Feline” przy „VV” to rurki z kremem. Mroczny jazz niesiony klimatycznym, jesiennym spleenem. Na nowym albumie Majkowski, Szpura i Rychlicki radykalizują środki wyrazu i wyostrzają ekspresję. Ponownie zaskakują słuchaczy, przy jednoczesnej rezygnacji jakiejkolwiek formy przystępności.

Cała zawartość nowego albumu Lotto została osadzona na dźwiękowych fakturach. Płyta rozpoczyna się i kończy w gęstwinach szumów i industrialnych pomruków generowanych najprawdopodobniej przy użyciu gitary Rychlickiego. Chmury pyłu to wznoszą się to, opadają stanowiąc lejtmotyw materiału, rozdzielający kolejne oparte na repetycjach kompozycje. Można potraktować to jako muzyczną trawestację słów z Księgi Rodzaju; „Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz”. Gęste mgławice pyłu skrywają tożsamość instrumentów, tłumią je, odrealniają brzmienie, które w przypadku Lotto i tak wypada nad wyraz osobliwie. Gitara basowa, splata się kontrabasem snując kolejne pętle pijanymi barwami, bądź generuje amorficzne zewy dryfujące w przestrzeni. Perkusja z kolei brzmi jakby Szpura odziedziczył instrument po klasykach industrialu, sklecony z metalowych beczek i blachy falistej. Również ona rozmywa się stopniowo w pogłosach, kończąc swój żywot w hałdach pyłu.

Jeśli faktura zajmuje najistotniejsze miejsce w koncepcji brzmieniowej „VV”, to kompozycją ponownie rządzi repetycja. Muzycy nie powielają jednak patentów z „Elite Felline”. Jedynie chwytliwa doom jazzowa pętla z „Paperchase” może swoją melodyjnością nawiązywać do poprzedniego wydawnictwa. Pozostałe utwory pokazują odmienne i nad wyraz unikalne podejście do z pozoru ograniczonej repetytywnej formy. Zarówno marszowo-industrialne „Soil”; przywołujące na myśl techno „Heel”, jak i wieńczące płytę „Ote” (najmocniej spokrewnione z solowymi eksperymentami Majkowskiego), są wcieleniami pierwotnej transowości. Nie zatracają się jednak w szaleństwie powtórzeń, a z zimną krwią i artystycznym wyrafinowaniem utrzymują formalny rygor, aż do wygaszenia. Kompozycje stale zaskakują swą różnorodnością stylistyczną, koncepcyjnym rozmachem, zmieniającymi się proporcjami (raz wiodąca pozostaje perkusja, innym razem podporządkowana jest basowi), czy osobliwą przestrzenią (w której odnajdziemy echa dubu i ambientu).

„VV” to nie są nagrania jednorazowego odtworzenia. Ilekroć bym ich nie słuchał, za każdym razem udaje mi się znaleźć dla nich inną perspektywę. Mimo to nadal nie mogę poskładać myśli i ogarnąć tego wszystkiego co się tutaj wyprawia. Wciąż mam kłopot aby wyrazić zadziwienie, które towarzyszy każdemu przesłuchaniu. Weźmy za przykład choćby „Heel”, który do niedawna najmniej mi się podobał z całego repertuaru nowej płyty. W ten kawałek można wejść co najmniej na kilka sposobów, podążając za rytmem znajdziemy tam zarówno pokłady plemiennej transowości, jak i akustyczną parafrazę techno. Jednak dalej, konfrontując ów rytm z nieokreślonymi plamami gitary i przenosząc uwagę na ostentacyjnie krążące w oderwaniu od tempa zewy, cała ta rytmiczna maszyneria zaczyna pełnić rolę ażurowego tła. Utwór zmienia swoją strukturę wraz z aktywnością naszego słuchania. Być może to subiektywne wrażenie, lecz trudno mi przypomnieć sobie, żebym kiedykolwiek słuchał czegoś tak porywającego, a zarazem nieuchwytnego, czegoś tak prostego, a jednocześnie tak nieoczywistego.

Fenomen Lotto trudno jest mi opisać. Jego fundamentem jest bowiem paradoks, że muzyka oparta na powtarzalności potrafi być tak niepowtarzalna, i że prostota bywa tak wyrafinowana i zaskakująca. Zespół z płyty na płytę notuje stały progres, mimo że zdawałoby się, że dalej sięgnąć już nie można; że w ich wypadku pozostała albo kapitulacja z obranego minimalistycznego kursu, albo powtarzanie własnych patentów, co zdarza się niestety kolegom z labelu, którzy swoimi repetytywnymi eksperymentami dawno już stanęli w miejscu i zakiwali się samemu ze sobą. Lotto wychodzi daleko poza wszelkie idiomy gatunkowe, nawet te wyznaczone przez siebie. Obiera jedyny w swoim rodzaju sznyt, który każdą kolejną płytą zostaje poddany autorskiej weryfikacji, zakwestionowany, a następnie reinterpretowany na nowo. Ta ogromna artystyczna świadomość może cechować tylko twórczość wybitną, wymykającą się jakimkolwiek próbom naśladownictwa. Stąd moje nieodparte wrażenie że nawet gdyby ktoś bardzo chciał, to nie będzie w stanie podrobić, czy zbliżyć się nawet do tego co oferuje nam Lotto.

„Elite Feline” z perspektywy „VV” była płytą sexy, pełną wdzięku i uroku. Jazzowa aura czyniła eksperyment przystępnym nawet dla mniej przygotowanego słuchacza. Tymczasem „VV” jest dzikie, brudne i pierwotne, a przy tym o wiele bardziej abstrakcyjne. Z taką drapieżnością z pewnością nie wygra plebiscytów, ale jak dla mnie, to najlepsza dotąd płyta tego zespołu i zdecydowanie najlepsze tegoroczne wydawnictwo Instant Classic, a także jedna z najbardziej zadziwiających (niesamowitych) płyt jakie dotąd w życiu słyszałem. I nie ma w tej deklaracji przesadnej afektacji (przywiązuję dużą wagę aby nie szafować podobnymi stwierdzeniami). „VV” to wymykające się wszelkim próbom opisu zjawisko! Jestem absolutnie zszokowany tym jakie pokłady kreatywności drzemią we współpracy tej trójki muzyków, którzy pozostając wierni swojej praktyce przesuwają jej granicę w rejony zupełnie nieprzewidywane.



LOTTO „VV”
2017, Instant Classic