Trzy lata temu pytali o pył. Dziś wzbijają jego tumany. Nowa płyta Lotto pełna jest szumów; akustycznego pyłu i żwiru, który przykrywa dźwięki grubą powłoką. Kiedy opada, spod warstw wyłania się bestia.
To że poprzednia płyta tria została niemal jednogłośnie okrzyknięta najlepszym polskim wydawnictwem 2016 jeszcze do niedawna wydawało się zaskakujące. Dwie pętle, zaaranżowane w oszczędnym instrumentarium, rozwinięte do dwudziestominutowych kompozycji, na tle pozostałych biorących udział w plebiscycie płyt zakrawały na skrajny radykalizm. Jednak, jak przytomnie zauważył Jacek Świąder na łamach Gazety Wyborczej, nieoczekiwany sukces zespołu nie byłby możliwy gdyby wydawnictwo nie było „przystępne i wciągające”. Roczna perspektywa i lektura nowego albumu Lotto dobitnie uświadamia ową tezę. „Elite Feline” przy „VV” to rurki z kremem. Mroczny jazz niesiony klimatycznym, jesiennym spleenem. Na nowym albumie Majkowski, Szpura i Rychlicki radykalizują środki wyrazu i wyostrzają ekspresję. Ponownie zaskakują słuchaczy, przy jednoczesnej rezygnacji jakiejkolwiek formy przystępności.
Cała zawartość nowego albumu Lotto została osadzona na dźwiękowych fakturach. Płyta rozpoczyna się i kończy w gęstwinach szumów i industrialnych pomruków generowanych najprawdopodobniej przy użyciu gitary Rychlickiego. Chmury pyłu to wznoszą się to, opadają stanowiąc lejtmotyw materiału, rozdzielający kolejne oparte na repetycjach kompozycje. Można potraktować to jako muzyczną trawestację słów z Księgi Rodzaju; „Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz”. Gęste mgławice pyłu skrywają tożsamość instrumentów, tłumią je, odrealniają brzmienie, które w przypadku Lotto i tak wypada nad wyraz osobliwie. Gitara basowa, splata się kontrabasem snując kolejne pętle pijanymi barwami, bądź generuje amorficzne zewy dryfujące w przestrzeni. Perkusja z kolei brzmi jakby Szpura odziedziczył instrument po klasykach industrialu, sklecony z metalowych beczek i blachy falistej. Również ona rozmywa się stopniowo w pogłosach, kończąc swój żywot w hałdach pyłu.
Jeśli faktura zajmuje najistotniejsze miejsce w koncepcji brzmieniowej „VV”, to kompozycją ponownie rządzi repetycja. Muzycy nie powielają jednak patentów z „Elite Felline”. Jedynie chwytliwa doom jazzowa pętla z „Paperchase” może swoją melodyjnością nawiązywać do poprzedniego wydawnictwa. Pozostałe utwory pokazują odmienne i nad wyraz unikalne podejście do z pozoru ograniczonej repetytywnej formy. Zarówno marszowo-industrialne „Soil”; przywołujące na myśl techno „Heel”, jak i wieńczące płytę „Ote” (najmocniej spokrewnione z solowymi eksperymentami Majkowskiego), są wcieleniami pierwotnej transowości. Nie zatracają się jednak w szaleństwie powtórzeń, a z zimną krwią i artystycznym wyrafinowaniem utrzymują formalny rygor, aż do wygaszenia. Kompozycje stale zaskakują swą różnorodnością stylistyczną, koncepcyjnym rozmachem, zmieniającymi się proporcjami (raz wiodąca pozostaje perkusja, innym razem podporządkowana jest basowi), czy osobliwą przestrzenią (w której odnajdziemy echa dubu i ambientu).
„VV” to nie są nagrania jednorazowego odtworzenia. Ilekroć bym ich nie słuchał, za każdym razem udaje mi się znaleźć dla nich inną perspektywę. Mimo to nadal nie mogę poskładać myśli i ogarnąć tego wszystkiego co się tutaj wyprawia. Wciąż mam kłopot aby wyrazić zadziwienie, które towarzyszy każdemu przesłuchaniu. Weźmy za przykład choćby „Heel”, który do niedawna najmniej mi się podobał z całego repertuaru nowej płyty. W ten kawałek można wejść co najmniej na kilka sposobów, podążając za rytmem znajdziemy tam zarówno pokłady plemiennej transowości, jak i akustyczną parafrazę techno. Jednak dalej, konfrontując ów rytm z nieokreślonymi plamami gitary i przenosząc uwagę na ostentacyjnie krążące w oderwaniu od tempa zewy, cała ta rytmiczna maszyneria zaczyna pełnić rolę ażurowego tła. Utwór zmienia swoją strukturę wraz z aktywnością naszego słuchania. Być może to subiektywne wrażenie, lecz trudno mi przypomnieć sobie, żebym kiedykolwiek słuchał czegoś tak porywającego, a zarazem nieuchwytnego, czegoś tak prostego, a jednocześnie tak nieoczywistego.
Fenomen Lotto trudno jest mi opisać. Jego fundamentem jest bowiem paradoks, że muzyka oparta na powtarzalności potrafi być tak niepowtarzalna, i że prostota bywa tak wyrafinowana i zaskakująca. Zespół z płyty na płytę notuje stały progres, mimo że zdawałoby się, że dalej sięgnąć już nie można; że w ich wypadku pozostała albo kapitulacja z obranego minimalistycznego kursu, albo powtarzanie własnych patentów, co zdarza się niestety kolegom z labelu, którzy swoimi repetytywnymi eksperymentami dawno już stanęli w miejscu i zakiwali się samemu ze sobą. Lotto wychodzi daleko poza wszelkie idiomy gatunkowe, nawet te wyznaczone przez siebie. Obiera jedyny w swoim rodzaju sznyt, który każdą kolejną płytą zostaje poddany autorskiej weryfikacji, zakwestionowany, a następnie reinterpretowany na nowo. Ta ogromna artystyczna świadomość może cechować tylko twórczość wybitną, wymykającą się jakimkolwiek próbom naśladownictwa. Stąd moje nieodparte wrażenie że nawet gdyby ktoś bardzo chciał, to nie będzie w stanie podrobić, czy zbliżyć się nawet do tego co oferuje nam Lotto.
„Elite Feline” z perspektywy „VV” była płytą sexy, pełną wdzięku i uroku. Jazzowa aura czyniła eksperyment przystępnym nawet dla mniej przygotowanego słuchacza. Tymczasem „VV” jest dzikie, brudne i pierwotne, a przy tym o wiele bardziej abstrakcyjne. Z taką drapieżnością z pewnością nie wygra plebiscytów, ale jak dla mnie, to najlepsza dotąd płyta tego zespołu i zdecydowanie najlepsze tegoroczne wydawnictwo Instant Classic, a także jedna z najbardziej zadziwiających (niesamowitych) płyt jakie dotąd w życiu słyszałem. I nie ma w tej deklaracji przesadnej afektacji (przywiązuję dużą wagę aby nie szafować podobnymi stwierdzeniami). „VV” to wymykające się wszelkim próbom opisu zjawisko! Jestem absolutnie zszokowany tym jakie pokłady kreatywności drzemią we współpracy tej trójki muzyków, którzy pozostając wierni swojej praktyce przesuwają jej granicę w rejony zupełnie nieprzewidywane.
LOTTO „VV”
2017, Instant Classic
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz