niedziela, 27 września 2015

Akcent przeciągły / High Fall "^"

Niezwykłej plastyce nagrań musi towarzyszyć równie plastyczny opis. Chciałbym za pomocą słów choć odrobinę dorównać intensywności i przestrzenności brzmień jakie sączą się z muzyki High Fall.

Pierwsze trzy kompozycje otwierające "^" (cyrkumfleks, używany w wielu alfabetach znak diakrytyczny znaczący akcent przeciągły), to jedne z najbardziej esencjonalnych i najwspanialszych muzycznych momentów, w znakomitym dla polskiej muzyki niezależnej 2015 roku. Choć dalsza część materiału nie jest tak równa, to nie zamierzam ukrywać entuzjazmu jakim z miejsca obdarzyłem to wydane na karcie microSD wydawnictwo.

Projekt High Fall to jednoosobowe przedsięwzięcie Wawrzyńca Wróblewskiego, artysty wizualnego, który mając na podorędziu Rolanda jx-3p i Korga DS-8 ukazał koloryt, jaki wydobyć można z tego analogowego zestawu. Plastyczne wykształcenie warszawskiego producenta w pełni przekłada się na wrażliwość z jaką buduje on brzmienie swoich kompozycji. "^" posiada dwie dominanty, które (co u debiutanta wcale nie wydaje się tak oczywiste), z całą świadomością eksponuje. Przestrzeń i nasycenie dźwiękiem, bo o nich mowa, uzyskane na skromnym zestawie syntezatorowych staroci imponują rozpiętością barw i rozmachem z jakim brzmienia rozpełzają się trafiając do uszu słuchacza. Masywność i mięsistość głębokich analogowych fraz faluje w zaaranżowanym z pogłosów środowisku akustycznym przywodzącym na myśl przestronne katedralne wnętrza. Do takiego porównania skłania również ornamentyka i melodyka albumu. Napęczniałe soczystym, energetycznym brzmieniem leniwe frazy, oraz strzeliste arpeggia rozlewają się uroczyście, a szkliste, wysokie rejestry dzwonków okraszają narrację świetlistością. Niezwykłym jest fakt, że namaszczona intymnością muzyka High Fall, przybiera nie tylko charakter kontemplacyjny, ale tryska wręcz witalnością i emanuje ogromnym ładunkiem energetycznym. Kompozycje Wróblewskiego udanie łączą melancholię z afirmacją, sakralność z ekstazą i paradoksalnie również oszczędność formy z przepychem brzmień. Tak narażone na skażenie kiczem połączenie udanie stroni od niego, a podniosłość atmosfery, szczęśliwie nie przybiera patetycznej pozy. Estetyczna świadomość debiutanta nie sprawia wrażenia przypadkowej i po raz kolejny w kontekście "^" wydaje się być przeniesiona wprost z sztuk plastycznych.

Zachłysnąłem się tą płytą, momentami bez pamięci, aczkolwiek świadomy jestem jej słabości pojawiających się tam gdzie, amorficznym brzmieniom analogów twórca stara się nadać kompozycyjny rygor. W następstwie skanalizowania ambientowych plam w formę melodii, na pierwszy plan wypływa dość przewidywalna melodyka ("overHz"), zaś tam gdzie następuje zdynamizowanie kompozycji poprzez motorykę pulsacji i uderzeń, tam wkrada się sztampowa klubowa narracja ("mid void"). Tymczasem materia brzmień, którymi tak świadomie i efektownie posługuje się Wróblewski potrzebuje przestrzeni i wolności. Tylko w takich okolicznościach buzuje, fluktuuje i skrzy roztaczając imponujący koloryt.

Materiał High Fall może pełnić rolę znakomitej przystawki do ostatniego wydawnictwa Boards of Canada "Tommorow's Harvest". Obie płyty z pomocą analogowych brzmień kreują atmosferę zanurzonej w technicolorze retro nostalgii. Innym odniesieniem dla przestrzenności muzyki, falistych arpeggiów i pastelowej kolorystyki dźwięków mogą być solowe poczynania Klausa Schulze z lat 70tych.

Drugi rzut z Audile Snow, pozwala na dostrzeżenie pewnych stałych wpływających na kształtowanie się repertuaru labelu, który już w swoim debiucie rozszczepił się na dwa estetyczne rdzenie wypływające z dwóch rodzajów odautorskiej kreacji. W dużym uproszczeniu można by podzielić albumy z AS na "modernistyczne" i "dekonstrukcyjne" W tej pierwszej obok projektu Wawrzyńca Wróblewskiego można umieścić album Efrema "Foli", obaj producenci sięgają bowiem do brzmień organicznych, z których w pełni formują swoje autorskie narracje. W drugiej jest z kolei miejsce na brud, szum, żonglerkę estetykami, ironię i deformację, tam też znajdzie się zarówno Duy Gebord "Qualm", jak i album Micromelancolie "Contour Lines". Jak dotąd to wydawnicze rozdwojenie jaźni  przynosi obiecujące rezultaty.


HIGH FALL "^"
2015, Audile Snow

wtorek, 22 września 2015

Dirty Dancing / "Kaleidofon"

Rozbrykali się ostatnio nasi rodzimi producenci na tanecznych parkietach. Od drapieżnego techno począwszy (John Lake, czy FOQL), przez wyrafinowany produkcyjnie house (Matat Professionals), oraz jego bardziej eksperymentalne odłamy (Lutto Lento, produkcje z Transatlantyku), aż po najmniej z mojego punktu widzenia interesujące electro popowe melodie (Rysy). Wszyscy chcą grać do tańca. Na parkiet co raz życzliwiej zaczęli spoglądać również producenci i muzycy działający na scenie eksperymentalnej elektroniki, czy muzyki improwizowanej. Najlepszym przykładem niech będzie świeżutka kompilacja "Kaleidofon" (swoją drogą dlaczego nie Kalejdofon, bądź Kaleidophon?) na której to gitary i drony z powodzeniem zostają dopełnione, bądź zastąpione przez syntezatory i perkusyjne maszyny.

Wydawcą kasety jest młodziutki label Jasień, który ze względu na charakter muzycznego profilu mogłoby spokojnie stać się sublabelem BDTA. Nie jest z resztą żadną tajemnicą że zarówno Emil Macherzyński jak i Michał Turowski stale ze sobą współpracują, w przyjaznej symbiozie drenując polski niezal z najbardziej wyszukanych i intrygującym muzycznych i okołomuzycznych projektów. Na trackliście "Kaleidofonu" znaleźli się zatem artyści, których nagrania można odnaleźć w katalogu obu wydawnictw (Łukasz Ciszak, K., Łukasz Kacperczyk). Do składu dołączyło kilka debiutanckich projektów. Siłą kompilacji jest zarówno tych kilka intrygujących odkryć, jak i muzyczne metamorfozy muzyków o rozpoznawalnej dotąd stylistyce.

"Nie mamy wprawdzie na okładce robota palącego skręta, ale lubimy myśleć o tej składance jako duchowym odniesieniu do słynnej serii „Artificial Intelligence” wydanej w Warp" - możemy przeczytać w info towarzyszącym wydawnictwu. I owszem, w większości utwory zamieszczone na składance nawiązują stylistycznie do progresywnej elektroniki lat 90tych będącej próbą przeniesienia energii acid rave'wego szaleństwa w formy bardziej abstrakcyjne i kontemplacyjne. Jednak z całą pewnością nieco bliżej "Kaleidofonowi" do wydawnictw ze święcących popularność w ostatnich latach wytwórni takich jak 100% Silk, Not Not Fun, Blackest Ever Black czy Opal Tapes, udanie reinterpretujących, a nawet brutalnie znoszących reguły przypisane do danceflorowego dyskursu. Dźwiękowe faktury, brzmienie lo - fi, chwilami dość chaotyczna narracja, czy patologiczna repetycja dodały muzyce tanecznej eksperymentalnego ciężaru, który okazał się jednocześnie zbawiennym powiewem świeżości. Dźwiękowy rozpad, dystopijne bity, produkcyjna surowizna, wszechobecny dron, szum, oraz syntezatory dławiące się zwichniętymi, analogowymi brzmieniami i wypluwające z siebie pijane melodie to również charakterystyka "Kaleidofonu". Jak się okazuje szalenie pociągająca.

Wszystkie utwory zgromadzone na kompilacji prezentują barwne spektrum brzmieniowego rozkładu. Punktem wyjścia jest syntezator wyrzucający z siebie serie amorficznych plam i gęstych dronów, dużo rzadziej melodii, a jeśli już to zdeformowanych. Współtowarzyszy temu acidowy bulgot arpeggiów, często wnoszący do kompozycji dodatkową przestrzeń. Tak jak w utworze producenta nagrywającego jako DR Phlux, do złudzenia przypominającego melodyjne początki Aphex Twina / Polygon Window, czy Autechre. W latach 90tych pozostaje również Kinga Kozłowska, czyli  Teenage Lightning. Jej "A Room of One's Own" to skromna, świetnie skrojona acidowa elektronika a'la wczesny Plastikman, plumkająca wokół zgaszonych, szeleszczących snare'ów i kleistego szumu. Podkręcona efektem przeistacza się w motoryczną hybrydę brudnego techno z tr-808 w roli głównej.

Kwasowe brzmienie szalejących na kompilacji Jasienia analogów zostają dopełnione mocno ascetyczną, warstwą rytmiczną sprowadzoną głównie do cykających snare'ów i lichej, akcentującej stopy; zbyt eleganckiej aby uciągnąć ciężar ambientowych warstw. Tak jest choćby w "Taman Shud" Centralii (Paweł Starzec). W utworze "717" K. (Jakub Adamiak) charczący analogowy bas, ledwo słyszalna melodia na granicy dźwiękowej halucynacji, warstwy średniotonowych dronów, zlepiają się ze sobą w senny miraż, nabijany tępą stopą, która nie jest w stanie poruszyć wielkiego, brudnego cielska syntezatorowego brzmienia, za to znakomicie dynamizuje kompozycje. To jeden z najlepszych momentów tej składanki, tym bardziej że jest prawdopodobnie zwiastunem artystycznej wolty laureata jury na Łódzka Płytę Roku 2014.

Nie wszystkie kompozycje sięgają po rytmiczny argument aby narzucić swoją narrację słuchaczowi. Dwie ambientowe, eksperymentalne formy "Untitled" Łukasza Kacperczyka i "Two Ages" Łukasza Ciszaka stanowią świetnie zakomponowane kontrapunkty w topografii "Kaleidofonu". Kacperczyk niezwykle plastycznie moduluje elektroakustyczne, zaszumiałe pętle pozwalając im dryfować w mocno minorowym nastroju, Ciszak zaś wieńczy składankę spuszczając na nią ciężką sludge'ową kurtynę, interesująco zawiadując dramaturgią utworu przez zróżnicowane wykorzystanie brzmienia gitary. Szum, gęste dronujące pogłosy, chropowate, zapętlone przestery, pojedyncze szarpnięcia strun, leniwe wybrzmienia, oraz wpuszczone w to dialogi przynoszą finalny trans w postaci zapętlonych ścian gitarowego zgiełku.

"Kaleidofon" jest kompilacją ze wszech miar udaną. Różnorodną jeśli wziąć pod uwagę estetyki po które sięgnęli zaproszeni artyści, a przy tym zaskakującą spójnym klimatem. To materiał znakomicie zaplanowany, posiadający wewnętrzną dramaturgię. Trafnie nawiązuje do aktualnych trendów łączenia eksperymentu z tanecznymi wątkami. Przede wszystkim jednak, to muzyka idealnie wpisująca się w muzyczne emploi Jasienia. Spontaniczna, brudna, zanurzona w szumach, pogłosach i przesterach. Aestetyczna, lecz autentyczna i charakterna. Te zaledwie siedem kompozycji wzmaga apetyt na kontynuację; jeśli nie w formie zbiorczej, to mam nadzieję, że indywidualnej, każdego z zaprezentowanych tu wykonawców.

va - "Kalejdofon" 
2015, Jasień

czwartek, 17 września 2015

Dronowe odcienie czerni / Purgist "Bleak Prospects"

Dotychczasowa twórczość Dawida Kowalskiego dość wyraźnie zaznaczyła swój twardy charakter, zgłębiając ze wszystkich stron odcienie hałasu. Wyrażona w zadziornej, obcesowej formie, pełnej dynamicznych przesterów i wewnętrznych sprzężeń miksera, niosąca odczuwalny ładunek emocjonalny idealnie wpisuje się w estetykę noise, wyrosłą z industrialnego rdzenia. Jednak pierwszy regularny materiał "Bleak Prospects", wydany na kasecie jako Purgist dość niespodziewanie zrywa z hałaśliwym idiomem, odsłaniając głębokie pokłady melancholii ubranej w minorowy całun ambientu.

Zaskakującym (jeśli weźmiemy pod uwagę harsh noisowy rodowód artysty), acz dominującym odczuciem podczas sesji z "Bleak Prospects" jest kojący spokój, leniwie rozlewający się wraz z dronami, stanowiącymi dla tego materiału element kluczowy. Ich gruba warstwa, niczym izolacja otula wszelkie zadziorności i artefakty, które mogłyby wyjawić słuchaczowi prawdziwą akustyczną tożsamość dźwięków. Dronowa czerń w kompozycjach Purgist posiada szeroką rozpiętość; raz bulgocze jak rozgrzana smoła, innym razem osadza się gryzącym smogiem, bądź huczy jak ogień wewnątrz hutniczego pieca. Bez względu na odcień mroku, działanie najniższych, pełzających częstotliwości, pozwala słuchaczowi poczuć masywność przesterowanego basu na własnym ciele. Dla zbalansowania tego funeralnego nastroju, autor, pod płaszczem melancholii dopuszcza do współbrzmienia elementy liryczne, w postaci melodyjnych ścieżek pianina i syntezatorowych plam, zadzierzgniętych w hipnotyczne pętle ("Pieces Won't Fall Back in Place", "Never Admit", "Violet in the White").

"Bleak Prospects" to materiał, który nie wyrasta ponad dark ambientowo - dronowy schemat. Zbyt wiele tu, zbyt charakterystycznych wątków zaczerpniętych, co prawda z zacnych, ale dość ogranych źródeł. Brakuje zaś wyraźniejszych gestów, które zamanifestowałyby muzyczną odrębność artysty. Kompozycje Purgist w niezawoalowany sposób ujawniają inspiracje autora, w których bez trudu usłyszeć można zarówno izolacjonizm Lustmorda, hałaśliwą elegancję Tima Heckera, elektroakustyczne zabiegi Valerio Tricoli'ego, czy pełną melancholii repetytywność Williama Basinskiego. Nie sposób jednak odmówić tej kasecie pewnej dozy romantycznego uroku, zrodzonego na przecięciu się elementów mrocznych z lirycznymi. Udane ich zbalansowanie pozwala słuchaczowi z satysfakcją zanurzyć się w kontemplacji nieśpiesznej fabuły i mrocznej atmosfery "Bleak Prospects". 

PURGIST  "Bleak Prospects"
2015, self released



czwartek, 10 września 2015

Odżywcze walory owsianki / Pokorski & Fischerle „John, Betty & Stella”

Album duetu Pokorski – Fischerle to kooperacja dwóch utalentowanych muzyków o niezwykle szerokich horyzontach artystycznych, którzy jako twórcy najlepiej czują się w swobodzie stylistycznego eklektyzmu. Łączy ich zamiłowanie do koncept albumów i inscenizacji dźwiękowych, realizowanych głównie w formie słuchowisk. Szczególne miejsce w dyskografii obu producentów zajmuje bajka i jej muzyczna adaptacja. Nie powinno zatem zaskakiwać, że ich pierwszy wspólny materiał jest właśnie sumą dotychczasowych artystycznych doświadczeń związanych z teatrem wyobraźni.

„John, Betty & Stella” jest słuchowiskiem wyreżyserowanym w oparciu o archiwalne taśmy do nauki języka angielskiego. Ze zgromadzonego na starych winylach materiału źródłowego, Pokorski i Fischerle powycinali podręcznikowe scenki rodzajowe, aby następnie poddać je muzycznej adaptacji. Wynikiem tego działania jest przypominający serię skeczy zabawny i surrealistyczny kolaż dialogów, akustycznych efektów i muzyki, który na pierwszym planie eksponuje poczucie humoru jego twórców. Elementarzowe rozmówki trójki bohaterów zostały spuentowane jawnie groteskowo, a humorystyczny efekt został osiągnięty przez udramatyzowanie dźwiękowym imaginarium schematycznych, podręcznikowych dialogów. Nasycone suspensem nagrania sprawiają, że zwykła rozmowa o odżywczych walorach owsianki nabiera atmosfery dreszczowca i trzyma słuchacza w hitchcockowskim napięciu. Zresztą filmowe nawiązania pojawiają się na płycie częściej, choćby w warstwach melodycznych nawiązujących do jazzowych ścieżek dźwiękowych sensacyjno-przygodowych produkcji w stylu „Różowej pantery”, czy „Fantomasa”.

Muzyczne panopticum inscenizacji składa się zarówno z elementów harmonijnych w postaci klawiszy wijących się „bliskowschodnimi” melodiami, przestrzennej gitary, piskliwych wyziewów lfo, dronujących teł, czy akordów kontrabasu, oraz sonorystycznych odgłosów, szmerów, szumów, plumkań ,oraz field recordingów. Ten zbiór muzycznych osobliwości tworzy spektakl dźwiękowej metafory nadający fabule odrealnionej aury, błyskotliwie kontrastującej ze sztampową treścią scenek rodzajowych.

Pokorski i Wysocki brawurowo rozwijają inscenizację przyrządzając z eklektycznym rozmachem koktajl gatunkowych rozmaitości. W zaskakujący sposób łączą ze sobą wątki eksperymentalne, ambientowe, elektroniczne, jazzowe, czy egzotyczne nie stroniąc również od down tempo i dub techno. Jednak pomimo, iż twórcy nie rzadko odnoszą się do elementów współczesnej elektroniki, cała aranżacja pozostaje przykryta brzmieniową patyną. Wyraźnie zakurzona i przytłumiona produkcja, przypomina retro stylistykę rodem z pocztówki dźwiękowej, co świetnie koresponduje z pochodzącymi z lat 70tych rozmówkami.

"John, Betty & Stella” to lekcja języka angielskiego, która może szczególnie ucieszyć fanów groteski. Surrealistyczna wyobraźnia twórców adaptacji, Jakuba Pokorskiego i Mateusza Wysockiego wywraca do góry nogami edukacyjny walor rozmówek czyniąc z nich smakowity spektakl pure nonsensu.


POKORSKI & FISCHERLE „John, Betty & Stella”
2015, Monotype Rec.

poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Męskie granie / John Lake "Strange Gods"

Kolejny "estetyczny awanturnik" (tym określeniem posłużył się Wojtek Kucharczyk w rozmowie publikowanej na łamach 1/u/1/o) ze stajni Mik Musik.!. wytacza najtęższe działa. "Strange Gods" Johna Lake'a z subtelnością tarana wbija się w świadomość słuchacza, nokautując go swą masywnością i charyzmą.

Nie szczególnie ekscytuje mnie objazdowy cy(r)kl "Męskie Granie", mimo że słuchanie niektórych z występujących tam artystów nie przynosi ujmy fanom niezalu. Podejrzana może wydawać się jedynie mocno zgenderyzowana nazwa tego przedsięwzięcia. Bo czym że jest ów przymiotnik "męskie" w tytule tego wędrownego festiwalu? Czy to muzyka dla mężczyzn czy, wykonywana jedynie przez mężczyzn? A może słuchając jej poczuje się bardziej męsko? Jeśli oprzeć retorykę na seksistowskich konotacjach jakie wywołuje nazwa festiwalu, to repertuar imprezy zupełnie nie ima się stereotypowi "męskości". Ot hipsterskie, dziewczyńskie granie, powiedziałby "prawdziwy mężczyzna". Co innego gdyby w lineupie pojawił się, dajmy na to, taki John Lake - chłop na schwał. Przecież ten to dopiero potrafi przywalić jak mało kto.

Podtrzymując jeszcze przez chwilę ten nieco ironiczny ton wprowadzenia, można by zacytować kultowe już słowa byłego premiera, będące wskazówkami do identyfikacji "prawdziwego mężczyzny", którego jakoby można rozpoznać... "po tym jak kończy". A John Lake kończy z przytupem i fajerkami. Zaczyna, zresztą też. Jego elektroniczna maszyneria właściwie, bez wytchnienia tryska testosteronem, który mógłby wprawić w zakłopotanie "prawdziwych mężczyzn" (kimkolwiek by nie byli) z "Męskiego Grania".

John Lake, to nie kto inny, jak Łukasz Dziedzic, aka Lugozi. Dwa tygodnie temu dał ponoć (opieram się bowiem na opinii zaufanych świadków) znakomity koncert na festiwalu Tauron Nowa Muzyka. No cóż, teren kopalni węgla jest właściwym miejscem, do odróżnienia chłopców od mężczyzn. Z pewnością jest jednak najodpowiedniejszym miejscem do prezentacji brzmieniowej muskulatury i brutalnego, industrialnego przepychu muzyki Jana Jezioro. Porzućmy, zatem w tym miejscu ironię i zajmijmy się premierowym materiałem bohatera wpisu.

Skoro zgłosiłem już swoją nieobecność na Nowej Muzyce, na osłodę pozostała mi najnowsza płyta Dziedzica, wydana przez Mik.Musik.!. Daje ona namiastkę tego jak ten materiał mógł wybrzmieć w warunkach koncertowych. Prosta, komunikatywna narracja, masywność dźwięku, kostropatość brzmienia, brak ozdobników i mroczny, zadziorny nastrój. Owszem, to też mogłaby być charakterystyka prawdziwego mężczyzny. A jednak, jak mniemam to dość wierna interpretacja "Strange Gods". Siła, determinacja  i bezkompromisowość jaka towarzyszy muzyce cieszynianina sprawia wrażenie napędzania jakimś pierwotnym instynktem, manifestowanym tu choćby transowością i jej motoryką. Lake wie gdzie dołożyć stopę i gdzie ująć tła, aby rozbujać tak gęsty materiał w parkietowy dance macabre.

"Strange Gods" jest rozwinięciem brzmieniowej koncepcji z epki "Carcosa", napakowanej zadziornymi, industrialnymi fakturami i rozedrganą, przysadzistą rytmiką. Ta ostatnia na najnowszym wydawnictwie, została nieco pozbawiona ciężaru. Suma chrobotów, oraz skrzących cyfrowych i analogowych hałasów kumuluje się tutaj niczym burzowe chmury, przed nieuchronną nawałnicą. Upakowana i uwięziona we władaniu kompresorów, prasujących rozbuchane brzmienie w gęste dźwiękowe bryły. Jest to jednak proces kontrolowany masteringiem, kolejnego awanturnika z Mika Pawła Kulczyńskiego, autora zjawiskowego "Visionaries & Vagabonds". Ze zduszonych brzmieniowych mas"Strange Gods", uwalniane są jedynie pojedyncze ślady, drażniące wysokimi tonami ucho słuchacza. Cały, zaś ciężar dźwięków, gęstość faktur i intensywność narracji unosi, delikatna (jak na możliwości Mik.Musik.!.) rytmika. Pompuje ona orzeźwiające powietrze w duszne i wrzące hałasem czeluści kompozycji.

Lake funduje słuchaczom prawdziwy elektroniczny dreszczowiec, który z impetem zaraża całe ciało słuchacza, wprowadzając je w deliryczną wibrację. W odsłuch "Strange Gods" zaangażowane są zarówno wystawione na pierwszy kontakt uszy, jak i próbujący okiełznać narrację i uporządkować bodźce mózg, a także, zaklęte pulsacją serce, podchodzący do gardła żołądek i tężejące instynktownie mięśnie.

Recepcja "Strange Gods" wywołuje ten rodzaj emocji, z jakim mamy do czynienia kontemplując perły architektury modernistycznej. Nasze wrażenia podyktowane są zachwytem nad monumentalnością, bryłą, kompozycją, lecz przede wszystkim efektem jaki wywołuje bezpardonowe i bezkompromisowe wdarcie się w otaczającą bezpieczną, lub bezpłciową estetykę. To mocne przeżycie nieskażone fabularyzacją, nie wytrącające z transu zbędną kunsztownością, pozbawione zabaw formą i odporne na swobodną kontekstualizację.

JOHN LAKE - "Strange Gods"
2015, Mik.Musik.!.

Ewolucje i kontemplacje / FOQL - "Hypatia"

Wydana niespełna pół roku temu kaseta "Black Market Goods", Justyny Banaszczyk, producentki tworzącej pod nazwą FOQL, wprowadziła wiele zamieszania na scenie rodzimego techno, oraz spotkała się z pochlebnymi opiniami recenzentów. Jej najnowsza produkcja "Hypatia", przygotowana dla holenderskiego labelu Enfante Terrible/Gooiland Elektro, niesie ze sobą słyszalne zmiany, będące próbą wzbogacania i doskonalenia języka muzycznej ekspresji.

Patronem tej cztero-utworowej epki jest tytułowa Hypatia z Aleksandrii, "męczennica nauki", filozofka, matematyczka, kobieta wyemancypowana, brutalnie zgładzona przez popleczników skłóconego z nią biskupa Cyryla, późniejszego świętego. "Od początku miałam zamysł opowiedzenia historii, a do nagrania płyty zainspirowała mnie książka Stephen'a Greenblatt'a "Zwrot" ("Swerve")... Hypatia zaś to postać fascynująca - kobieta naukowiec w tak zamierzchłych czasach jest dla mnie symbolem kruchości naszej pamięci o tym czym już bywała cywilizacja i jak łatwo można cywilizację zniszczyć, popadając w religijny czy ideowy ekstremizm. Nie zapominajmy że Hypatia za włosy została wyciągnięta z Biblioteki Aleksandryjskiej przez fanatycznych Chrześcijan mocno podjudzanych przez Cyryla, który nota bene uważany jest obecnie za jednego z "Ojców Kościoła". Chciałabym tutaj zaznaczyć, że nie było moim celem krytykowanie Chrześcijan ... to by było za proste ... " - tłumaczy swoją inspirację Justyna. Tak barwny kontekst musiał wpłynąć bezpośrednio na samą muzykę.

"Hypatia" jest poszerzeniem spektrum umiejętności producenckich artystki. Mamy na niej do czynienia z materiałem który, w porównaniu z poprzednimi nagraniami Justyny został wzbogacony o bardziej wyrafinowane aranżacje i złożone kompozycje, zyskując również większą selektywność. Zmienił się zatem również sam nastrój muzyki FOQL, w której brutalność ustąpiła pod fluidem zmysłowości i melancholii. Na zmianę zadziornego dotąd charakteru muzyki Banaszczyk z pewnością wpływ miała decyzja o oparciu kompozycji na ambientowych strukturach. Rozciągnięte przepastne zewy snują mroczną osnowę opowieści czyniąc z "Hypatii" swoisty techno poemat. Na jego poetyckość wpływa również melodyjność nagrań, a także kunsztowne inkrustacje kompozycji, najczęściej występujące pod postacią połyskujących girland dzwoneczków kreujących oniryczną aurę nagrań. Ambientowe przestrzenie i nastrojowe aranże, pochłaniają elementy rytmiczne, a industrialny chłód ewoluuje w kontemplacyjny pejzaż.

Nadal jednak Justyna pozostaje wierna fascynacji techno z lat 90tych, zwłaszcza tego rodem z Detroit. Masywne struktury, brudne, metaliczne tłoki, pompujące z regularnością maszyn rytm o transowym pulsie 4/4, są fantazyjnie rozbijane gęsto rozplanowanymi snare'ami ("Cyryl"). Gmatwają one rytmikę kompozycji, jednocześnie dynamizując ją i wprowadzając element nieprzewidywalności.

Nowe wydawnictwo Justyny Banaszczyk jest elegancko skrojoną miniaturą łączącą w alchemicznej poświacie elementy dla siebie skrajne. Zaciekłość, brud i brutalność zostaje natchniona duchem i ukołysana melancholią. Nie przypomina to już "Black Market Goods" - techno maszyny skrzącej iskrami i tryskającej olejem. Pomimo, że w dalszym ciągu przeznaczeniem muzyki FOQL są parkiety, to została ona wzbogacona o wymiar kontemplacyjny. Taki zabieg wynika również z kreatywnego podejścia do dramaturgi i zdynamizowania jej na poziomie narracji.

Przyjemnie jest śledzić rozwój artysty, który nawet w tak użytkowej formie, jaką jest muzyka taneczna poszukuje alternatywnych form wyrazu. Banaszczyk kolejnym swym wydawnictwem pokazuje, że status quo nie jest bliskie jej naturze. Zmieniając nieco trajektorię swojej muzyki, podjęła ryzyko, którego rezultat może sprawić słuchaczom i samej autorce wiele satysfakcji.

FOQL - "Hypatia"
2015, Enfante Terrible/Gooiland Elektro




środa, 26 sierpnia 2015

Ćwiczenia akustyczne / Zorka Wollny & Anna Szwajgier "The Greatest Hits"

Zorka Wolny i Anna Szwajgier eksponują słyszenie i sprawiają, że staje się ono słuchaniem. Swoje akustyczne interwencje zamieniają w słuchowiska. Wsłuchują się w audiosferę, aby następnie za pomocą dźwięków oddać tożsamość obiektów.

Duet artystek od wielu lat lokuje swoje akcje na przecięciu architektury i dźwięku, badając wzajemne przenikanie się tych dwóch dyscyplin. Ich akcje przeprowadzane były m.in w instytucjach, muzeach, fabrykach. Wollny i Szwajgier traktują te lokalizacje jako przestrzeń symboliczną, sumę oddziałujących na nie wpływów zewnętrznych i wewnętrznych, kładąc szczególny nacisk na uwypuklenie ludzkiej aktywności, zarówno społecznej, kulturowej jak i osobistej. Rozpiętość semantyczna interwencji jest dwoista. Mamy do czynienia z próbą wydobycia brzmienia określonego obiektu / miejsca /lokalizacji (przy pomocy oddziaływania akustycznego), jak i przede wszystkim z próbą ukazania tożsamości tego miejsca, wyrażonej poprzez uteatralizowanie dźwiękowej narracji. W ich eksperymencie obiekt / miejsce / lokalizacja stają się naczyniem idei, które artystki wyrażają akustycznymi interwencjami. Fragmenty zapisków tych akcji ukazały się właśnie na kasecie wydanej sumptem Super Labelu. "The Greatest Hits" to kompilacja dźwiękowa, będąca zapisem kilku akcji duetu, dedykowanych ściśle określonym lokalizacjom. Przyjmują one charakter metanarracyjnych opowieści.

Najbardziej reprezentatywnym przykładem koncepcji realizowanej przez Wollny i Szwajgier jest otwierająca kasetę kompozycja zarejestrowana we wnętrzu muzeum Turnera, położonym nad Morzem Północnym w angielskim mieście Margate. Pozbawiona uczestnictwa żywych instrumentów, aranżacja dźwiękowa, w której realizację zaangażowali się miejscowi wolontariusze odtwarza audiosferę zarówno wnętrza jak i zewnętrza lokalizacji, a także metaforycznie odnosi się do charakteru muzeum i żywiołowego malarstwa Wiliama Turnera. W ciągu dziesięciominutowego zapisu performansu dochodzi do sublimacji sytuacji dźwiękowych jakie na co dzień towarzyszą budynkowi. Usłyszymy zarówno szepty urwanych galeryjnych dyskusji, fragmenty występów artystycznych, jak i odgłosy urzędniczych kroków. Ma tu zatem miejsce synteza zachodząca miedzy kontemplacyjnym charakterem świątyni sztuki, a formalnym charakterem instytucji muzealnej. Z podobną realizacją duetu mamy do czynienia choćby z nieprezentowaną na kasecie "Balladą na gmach Zachęty" (2009), gdzie dochodzi do próby dźwiękowej rekonstrukcji historii gmachu Galerii Narodowej. W przypadku akcji toczącej się we wnętrzach muzeum Turnera do uszu słuchaczy dochodzą także odgłosy natury typowe dla nadmorskiej okolicy muzeum, tożsame również z dźwiękami żywiołów zamilkłych pod ekspresyjnym pędzlem Turnera. Szmer piasku, plusk wody i świst wiatru tworzą niewidzialny, zmysłowy pomost między tym co naturalne, a tym co zamknięte w obrazie. Koncept "Songs of the Sublime for nine performers and the architecture of Turner Contemporary" przywodzi na myśl realizację dźwiękową Mateusza Wysockiego i Jacka Szczepanka "W Muzeum", którzy z hiperrealistyczną wrażliwością zarejestrowali dźwiękosferę Muzeum Narodowego w Warszawie.

Zasługującą na przytoczenie jest również zamykająca materiał kompozycja "Sonic Measurements". Jest ona rejestracją interesującego akustycznego ćwiczenia, będącego zgodnie z tytułem próbą pomiarów nieznanego słuchaczowi obiektu, przy użyciu dźwięku; eksperymentalnym oddaniem trzech wymiarów za pomocą akustyki. Partyturą muzyczną jest tutaj wykrzykiwana i zanurzona w pogłosie nomenklatura kompozycji architektonicznej ("punkt - linia - płaszczyzna"; "dystans, miara, rytm"; "od - do"; "lokalizacja - perspektywa"; "bliżej - dalej"). Artystki próbują zilustrować przestrzeń zadeptując akustykę krokami i odmierzając jej przestronność echem.

Nieco innymi pracami, odbiegającymi od architektoniczno-lokalizacyjnego paradygmatu większości akcji Wollny - Szwajgier są kompozycje "Summer Solstice for twenty performers and an empty shopping mall", oraz "Night on the Island for twelwe performers, one chapel and one hill". W przypadku tych realizacji artystki zdecydowały się na dialog z rytuałem poprzez odejście w stronę natury i ludowości. Stąd nastrojowe i lekko niepokojące narracje osadzone w scenerii Nocy Kupały. Wobec nieokreśloności miejsca, ekspresja artystek i wspierających je wolontariuszy wydaje się być efektem swobodnego improwizowania i nie niesie ze sobą takiego bagażu znaczeniowego jak kompozycje nacechowane obecnością konkretnej lokalizacji.

Aby spróbować dookreślić specyfikę ekspresji artystycznej zaproponowanej przez duet Wollny - Szwajgier trzeba na początku, drogą eliminacji wykluczyć, czym owe realizacje nie są. Z pewnością sytuują się gdzieś na marginesach nagrań terenowych i artificial field recording, ale mimo iż są dźwiękowym zwierciadłem określonych obiektów / miejsc / lokalizacji i wynikiem sprokurowanych site specific aranżacji, przybierają rodzaj dokumentalnej rekonstrukcji dźwiękowej. Poprzedzone dokładnym badaniem charakterystyki miejsca i podparte partyturą (jej skan znajdziemy we wkładce okładki kasety) ukazują tożsamość miejsc, które opisują. W tych realizacjach obiekt staje się membraną uwypuklającą to co często widzialne i przeznaczone do oglądania, a zignorowane przez słuch. Adaptując obiekty kojarzone głównie ze zmysłem widzenia (np. galerie, muzea) i korzystając z zastanych w nich warunków akustycznych, uwydatniają elementy tworzące ową tożsamość. Architektura staje się tu punktem wyjścia do badania tego co wewnątrz i tego co na zewnątrz. Jest potraktowana jako katalizator oddziałujących na nią zdarzeń; jako naczynie, a nie jako punkt wyjścia dla dalszych impresji. Mocno uwypuklony zostaje bowiem jej kontekst dokumentalny, dookreślający lokalizację w miejscu i czasie, oraz podkreślona obecność człowieka determinująca dramaturgię otoczenia.

Rezultatem eksperymentów duetu, ulokowanych na marginesach muzyki i architektury, są słuchowiska sprawdzające się jako niezależne formy muzyczne. Oderwane od idei i konceptu tworzą, intrygujące seanse muzyki konkretnej.

ZORKA WOLLNY & ANNA SZWAJGIER - "The Greatest Hits"
2015, Super Label