Tym co dotąd najbardziej irytowało mnie w twórczości Jamesa Blake'a jest główny element, czyli jego głos. Głos momentami tak rozpaczliwie rozemocjonowany jak zaśpiewy księdza na ambonie bądź zamulający jak sir Elton John po 60-tce. Ten pierwszy przykład nie jest może tak krzywdzący i oderwany od rzeczywistości jakby się wydawało, Blake bowiem z namiętnością spogląda z perspektywy swej wokalistyki w kierunku muzyki gospel.
Byłem fanem Blake'a do wydania przez niego pierwszej płyty, a więc fanem postdubstepowych patchworków inspirowanych eksperymentalną elektroniką spod znaku click'n'cuts (epki The Bells Sketch, CMYK, Klavierwerke). Jednak swoim debiutem momentalnie zdruzgotał on oczekiwania swoich fanów, którzy licząc na eksperymentalną wypadkową nowych brzmień i muzyki pop, otrzymali pościelowe, przekombinowane mazgaje. Faktem jest, że poza męczącym pojękiwaniem Blake'a nic więcej z tamtej płyty nie pozostało w mojej pamięci. Jednak poza czepialstwem nad irytującym mnie wokalem pierwszy album nosił poważniejszy zarzut dotyczący samej jego konstrukcji. Mianowicie, w tak silnie wyeksponowanych na debiucie pauzach Blake nie potrafił zbudować dramaturgii, która tłumaczyłaby ten dziwny produkcyjny zabieg. W wyniku tego większość utworów zdaje się być niedopracowanymi szkicami, wprowadzającymi zamęt i ciężar w minimalistyczne z pozoru kompozycje.
Byłem fanem Blake'a do wydania przez niego pierwszej płyty, a więc fanem postdubstepowych patchworków inspirowanych eksperymentalną elektroniką spod znaku click'n'cuts (epki The Bells Sketch, CMYK, Klavierwerke). Jednak swoim debiutem momentalnie zdruzgotał on oczekiwania swoich fanów, którzy licząc na eksperymentalną wypadkową nowych brzmień i muzyki pop, otrzymali pościelowe, przekombinowane mazgaje. Faktem jest, że poza męczącym pojękiwaniem Blake'a nic więcej z tamtej płyty nie pozostało w mojej pamięci. Jednak poza czepialstwem nad irytującym mnie wokalem pierwszy album nosił poważniejszy zarzut dotyczący samej jego konstrukcji. Mianowicie, w tak silnie wyeksponowanych na debiucie pauzach Blake nie potrafił zbudować dramaturgii, która tłumaczyłaby ten dziwny produkcyjny zabieg. W wyniku tego większość utworów zdaje się być niedopracowanymi szkicami, wprowadzającymi zamęt i ciężar w minimalistyczne z pozoru kompozycje.
Do nowego albumu moje pierwsze podejście również nie było zbyt udane. Odsłuchując Overgrown w samochodzie na dość miernym sprzęcie i przy szumie opon znów nie byłem w stanie wyłowić czegokolwiek
poza wokalem Brytyjczyka. Dopiero po przejściu na system słuchawkowy, odkryłem cholernie intrygującą i zgrabnie skomponowaną całość na tyle absorbującą, aby odciągnąć nieco uwagę od samego wokalu i bardziej wyrównać proporcje pomiędzy muzyką a głosem.
Największe wrażenie na Overgrown robią przede wszystkim wysmakowane, choć lakoniczne melodie. Zbyt mroczne i niejednoznaczne, aby móc ponownie uwieść fanów konfekcyjnych chilloutów (To The Last, Overgrown, I Am Sold, Life Round Here, Retrogarde). Z kompozycji Blake'a przebija wręcz nieprawdopodobna dojrzałość artystyczna. Dojrzałość, którą tak usilnie próbował zaakcentować na debiutanckim albumie, ale przeszarżował.
I choć w dalszym ciągu pozostaje wierny piosenkowej i nieco nadwrażliwej stylistyce, to potrafi tak porozkładać akcenty, aby stworzyć zwartą i zaskakującą całość. Z pozoru konwencjonalne i osłuchane fragmenty, rozwijają się w kierunku jakiego nie jesteśmy w stanie przewidzieć, owocując niezwykle ambitną i oryginalną wizją futurystycznego popu, czego sztandarowym przykładem może być utwór nagrany wspólnie z Brianem Eno.
Wydaje się, że właśnie ten album może w końcu spełnić oczekiwania fanów elektroniki, która staje się znaczącym, jeśli nawet nie wiodącym elementem płyty. Są klubowo brzmiące basy skryte głęboko pod nurtem melodii, są cykające hihaty, taktujące clapy, kwaśne syntezatory, dubowy pulsujący rytm, a nawet basic channelowy szum (Our Love Comes Back). Jest Take a Fall For Me wykonywany wspólnie z RZA oraz hyperdubowy Ever Day I Ran, który brzmi jakby palce maczał w nim The Bug, albo Kode 9. Jest również zaskakujący hitchcockowskim suspensem Digital Lion z Brianem Eno i wreszcie Vouyer o zdecydowanie największym klubowym potencjale na płycie.
Na Overgrown James Blake rozwija swoją prywatną wizję muzyki soul i r'n'b, jako kolejny wykonawca udowadniając, że od kilku sezonów najbardziej wyszukane i wyraziste efekty na scenie niezależnej przynosi elektronika użyta w służbie "czarnym" gatunkom.
Niezrozumienie muzyki Jamesa Blake'a wynika z tego, że chcielibyśmy aby był on taki, jakim go sobie wymarzyliśmy słuchając jego wczesnych epek; bezkompromisowym, łamiącym standardy eksperymentatorem i wizjonerem klubowych brzmień. I choć absolutnie nie można odmówić mu jego muzycznej błyskotliwości i oryginalności, to sprawia on przede wszystkim wrażenie niezwykle wrażliwego chłopaka, który swe młodzieńcze namiętności lokuje w nostalgicznych i romantycznych balladach a eksperymentowanie jest dla niego jedynie środkiem wyrazu a nie celem samym w sobie.
JAMES BLAKE - Overgrown
Atlas Recordings 2013
poza wokalem Brytyjczyka. Dopiero po przejściu na system słuchawkowy, odkryłem cholernie intrygującą i zgrabnie skomponowaną całość na tyle absorbującą, aby odciągnąć nieco uwagę od samego wokalu i bardziej wyrównać proporcje pomiędzy muzyką a głosem.
Największe wrażenie na Overgrown robią przede wszystkim wysmakowane, choć lakoniczne melodie. Zbyt mroczne i niejednoznaczne, aby móc ponownie uwieść fanów konfekcyjnych chilloutów (To The Last, Overgrown, I Am Sold, Life Round Here, Retrogarde). Z kompozycji Blake'a przebija wręcz nieprawdopodobna dojrzałość artystyczna. Dojrzałość, którą tak usilnie próbował zaakcentować na debiutanckim albumie, ale przeszarżował.
I choć w dalszym ciągu pozostaje wierny piosenkowej i nieco nadwrażliwej stylistyce, to potrafi tak porozkładać akcenty, aby stworzyć zwartą i zaskakującą całość. Z pozoru konwencjonalne i osłuchane fragmenty, rozwijają się w kierunku jakiego nie jesteśmy w stanie przewidzieć, owocując niezwykle ambitną i oryginalną wizją futurystycznego popu, czego sztandarowym przykładem może być utwór nagrany wspólnie z Brianem Eno.
Wydaje się, że właśnie ten album może w końcu spełnić oczekiwania fanów elektroniki, która staje się znaczącym, jeśli nawet nie wiodącym elementem płyty. Są klubowo brzmiące basy skryte głęboko pod nurtem melodii, są cykające hihaty, taktujące clapy, kwaśne syntezatory, dubowy pulsujący rytm, a nawet basic channelowy szum (Our Love Comes Back). Jest Take a Fall For Me wykonywany wspólnie z RZA oraz hyperdubowy Ever Day I Ran, który brzmi jakby palce maczał w nim The Bug, albo Kode 9. Jest również zaskakujący hitchcockowskim suspensem Digital Lion z Brianem Eno i wreszcie Vouyer o zdecydowanie największym klubowym potencjale na płycie.
Na Overgrown James Blake rozwija swoją prywatną wizję muzyki soul i r'n'b, jako kolejny wykonawca udowadniając, że od kilku sezonów najbardziej wyszukane i wyraziste efekty na scenie niezależnej przynosi elektronika użyta w służbie "czarnym" gatunkom.
Niezrozumienie muzyki Jamesa Blake'a wynika z tego, że chcielibyśmy aby był on taki, jakim go sobie wymarzyliśmy słuchając jego wczesnych epek; bezkompromisowym, łamiącym standardy eksperymentatorem i wizjonerem klubowych brzmień. I choć absolutnie nie można odmówić mu jego muzycznej błyskotliwości i oryginalności, to sprawia on przede wszystkim wrażenie niezwykle wrażliwego chłopaka, który swe młodzieńcze namiętności lokuje w nostalgicznych i romantycznych balladach a eksperymentowanie jest dla niego jedynie środkiem wyrazu a nie celem samym w sobie.
JAMES BLAKE - Overgrown
Atlas Recordings 2013
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz