wtorek, 28 lutego 2017

RSS light / OONDOOD „QSTNS?”

„Do you know who i am?”pyta tajemniczy głos OONDOOD'a wieńczący jedną z kompozycji. Na tak postawione pytanie czuję się w obowiązku odpowiedzieć; tak, wiem...  to znaczy domyślam się, bo nikt mi tego dotąd nie wyjawił.

Jestem przekonany, że moje odkrycie nie zrobiłoby na nikim wrażenia, bo tropy do rozwiązania tej zagadki powinny być czytelne, nawet dla kogoś, kto ma jedynie okazjonalny kontakt z polską elektroniką. Mimo to, nie zdradzę kogo typuję jako odpowiedzialnego za muzykę zarejestrowaną na nowej kasecie z katalogu Pointless Geometry. Samo przemilczenie nazwiska, w kontekście tego materiału będzie już wystarczającą wskazówką.

Kojarzycie na pewno zakapturzonych, skrywających się za ażurowymi serwetami i afrykańskimi maskami jegomości, grających walcowate, euforyczne techno? Zgadza się, to RSS B0YS fenomen ostatnich lat na rodzimej scenie eksperymentalnie tanecznej elektroniki. Duet, który przekonuje mnie najbardziej w formie scenicznej, gdzie kosztem perfekcyjnej narracji, eksponuje swój autentyczny entuzjazm z grania, doprowadzając przy tym do spazmów siebie i nawet najbardziej oporną publikę. Wiele dowodzi że „anonimowy” RSS B0YS jest projektem pokrewnym z „równie anonimowym” OONDOOD.

Wskazuje na to nie tylko charakterystyczne liternictwo nazw i tytułów. Oba enigmatyczne twory opatrzone są tę samą dźwiękową i estetyczną sygnaturą, ukutą na potężnych, zwalistych uderzeniach, prostych podziałach rytmicznych, galopujących tempach i linearnym przebiegu narracji, często pozbawionym typowych kulminacji. Również ubarwione industrialnym nalotem brzmienie, rozchodzące się w pozbawionym przestrzeni środowisku, sprawia wrażenie jakby spełzło z tej samej hardwarowej palety. Nie ma wątpliwości, że słuchamy doświadczonego producenta, który w oparciu o ascetyczne środki wyrazu (kilka zapętlonych serii uderzeń, minimalna ilości sampli, brak linii melodycznych) potrafi wykroić z konwencji alternatywnego techno absolutny hit („CCCCCCP (A?)”, „GERALD(INE) (AT LAST)”). „QSTNS?”, jest zainfekowane osobliwym autorskim sznytem, co prawda nieczęstym dla nagrań eresesów, ale popularnym wśród twórców blisko związanych z Mik.Musik.!. - współwydawcą nagrania i macierzystym labelem RSS. Mam tu na myśli zamiłowanie do absurdu i groteski, abstrakcyjne myślenie, czy słabość do przesytu. Po te elementy w okrojonych proporcjach sięga również „tajemniczy” OONDOOD. Słyszalne jest to w brzmieniowych kontrastach; łączeniu ze sobą dźwięków ściśniętych industrialnym jarzmem ze sprężystymi, zwiewnymi plumknięciami, w groteskowych jak na „taneczną” elektronikę tempach, czy umiejętności konwersji zgiełku, brudu i jazgotu w afirmatywną i przebojową formę. W tę autorską myśl, wpisuje się również potrzeba do zamanifestowania poglądów politycznych w kształcie na jaki pozwala specyfika muzyki instrumentalnej, czego przykładem jest kompozycja „21012017 — 08 MARCH - (NASTY! W0MAN P0WER)”.

W przeciwieństwie do wagi ciężkiej w jakiej występują RSS B0YS, OONDOOD punktuje w dynamicznej kategorii piórkowej, wyprowadzając grad szybkich i precyzyjnych ciosów. Przytłoczony ich naporem nie jestem w stanie utrzymać gardy. Zamiast bólu odczuwam jednak przyjemność, jak po uzdrawiającej akupunkturze. Nie ulega mojej wątpliwości, że OONDOOD jest hybrydą eresesów, równie totalną i nieokiełznaną, ale lżejszą co najmniej o wagę jednego z zakamuflowanych członków duetu. Domyślam się nawet o którego i wy z pewnością też się domyślacie.




OONDOOD „QSTNS?”
2017, Pointless Geometry / Mik.Musik.!.



czwartek, 23 lutego 2017

Włoski dla początkujących / Limited Liability Sounds „An Homage to Luciano Berio”

We wpisie podsumowującym rok 2016 w polskiej muzyce, obszerny akapit poświęciłem, będącej w znakomitej kondycji łódzkiej scenie alternatywnej. Moim niedopatrzeniem było pominięcie, zarówno po stronie artystów, jak i piszących o muzyce osoby Adama Mańkowskiego, współpracującego m.in z portalem Nowamuzyka.pl, oraz prowadzącego jednoosobowy eksperymentalny projekt Limited Liability Sounds. Okazją by nadrobić owo przeoczenie jest nowy materiał LLS, wydany na kasecie i w wersji cyfrowej przez szkocki label Cromlech Records.

„An Homage to Luciano Berio” jest autorską dedykacją złożoną twórczości awangardowego włoskiego, kompozytora XX wieku. Nawiązania Mańkowskiego są raczej natury symbolicznej i w większości kończą się na poziomie luźnej inspiracji. Trudno bowiem znaleźć pokrewieństwa między monochromatycznymi pasmami dronów LLS, a wielowątkową, często zaskakującą i obfitującą w kontrasty twórczością kompozytora. Wyjątkiem jest wieńczące nagranie „Chants Parallèles (sons fixés)” przeniesione w proporcji 1:1 jeśli chodzi o temperaturę i barwę, zredukowane jednak o kluczową dla oryginalnej kompozycji dynamiczną część środkową.

Zawiesista ambientowa substancja jest nadrzędną materią eksperymentów LLS. Najlepiej sprawdza się w formach bardziej złożonych, kombinowanych, gdzie przestrzeń i eteryczne, zewowe pogłosy stają się areną elektroakustycznych preparacji („Momenti (ninety-three sine waves)”, „Sequenza IXb (alto sax))”. Dynamika dźwiękowych zdarzeń, jest tu źródłem napięć jakie pojawiają się wewnątrz kompozycji. Na tym tle, utwory o statycznym charakterze, pozbawione, wewnętrznych koincydencji popadają w narracyjny marazm. Dwie kompozycje „Cello Sequenza” i „Chants Parallèles (sons fixés)”, które jak mniemam, są efektem skrajnie posuniętej deformacji oryginałów, zarówno brzmieniowej jak i formalnej, zostały zredukowane do drażniącego pomruku, będącego dla słuchacza próbą cierpliwości.

Perełką tej ambientowej monochromii jest elektroakustyczna kompozycja „Omaggio a Joyce (shot #1)”. Nietuzinkowość tego utworu wynika z użycia i modyfikowania żeńskiego, zapożyczonego z oryginalnego dzieła, wokalu Cathy Berberian (śpiewaczki, kompozytorki, prywatnie zaś żony Berio) czytającej fragmenty „Ulisessa” Jamesa Joyce'a. Wokalną preparację ciekawie dynamizuje jednostajny rytm. Bliżej nieokreślona akustyczna przestrzeń o dużej rozpiętości w natężeniu dźwięków, uzupełnia tę intrygującą, surrealistyczną miniaturę, która niczym klin wcina się między oparte na dronach i zewach kompozycje, zaznaczając w materiale interesujący kontrapunkt. Szkoda, że trwa on niewiele ponad minutę.

„An Homage to Luciano Berio” może spodobać się fanom ambientowych wydawnictw z Zoharum, zwartych brzmieniowo i koncepcyjnie, dla miłośników Luciano Berio może okazać się propozycją zbyt ascetyczną i homogeniczną.



LIMITED LIABILITY SOUNDS „An Homage to Luciano Berio”
2017, Cromlech Records.

poniedziałek, 20 lutego 2017

Próba głosu / Artur Maćkowiak „Iconic Rapture”

Regularność. Zapewne wiele już razy wyrażałem ubolewanie, że nie jest to mocna strona mojego pisania. Utrzymanie rytmu pracy to nadrzędna zasada prowadzenia bloga i największe wyzwanie z którym się tutaj (nieudanie) mierzę. Nie chodzi tylko o brak czasu na pisanie, ale również o momenty wyjałowienia z wrażliwości na dźwiękowe bodźce. Autentyczna satysfakcja jaką sprawia mi pisanie o muzyce niesie ze sobą również inny skutek uboczny; przebodźcowanie i apatię, co samo w sobie nie jest wcale najgorsze. Największą trudność sprawia wbicie się na nowo w rytm pracy. Bo kiedy jeszcze chwilę temu, na pełnym luzie i z wypiekami na polikach pisałem teksty na kilkanaście tysięcy znaków (mam nadzieję, że będziecie mogli przeczytać je niebawem w bardziej eksponowanych miejscach) to teraz trudno mi sklecić choć jeden akapit blogowego wpisu. Dlatego tak imponująca jest dla mnie regularność Bartka Chacińskiego, który tak przyzwyczaił do niej swoich czytelników, że kilka dni ciszy wywołuje powszechne zaniepokojenie.

Równą regularnością (oczywiście przy zachowaniu proporcji) pochwalić się może gitarzysta Artur Maćkowiak (choć w kontekście jego nowej płyty, to tytularne przypisywanie mu strunowego instrumentu może być lekkim nadużyciem). Pochodzący z Bydgoszczy muzyk co rok obdarowuje swoich słuchaczy nowymi tytułami. W ubiegłym roku wspólnie z Bartkiem Kapsą znaczyli post-rockowe Tropy. Dwa lata temu znakomite „If it's not real” namieszało w dorocznych podsumowaniach. Wcześniej regularnie ukazywały się solówki Maćkowiaka, naprzemiennie z duetami z Grzegorzem Pleszynskim. W między czasie pojawiły się trzy płyty Innercity Ensemble, którego członkiem jest Maćkowiak. Nie mniej, regularność artysty oscyluje w cyklu corocznym, co przy obecnym przesycie wydawniczym jest zabiegiem co najmniej higienicznym.

„Iconic Rapture” czyli nowe wydawnictwo w katalogu oficyny Wet Music jest rozwinięciem formuły zainicjowanej na poprzedniej solowej płycie Maćkowiaka „If it's not real”, z jeszcze wyraźniejszym przesunięciem zawartości muzycznej w stronę brzmień syntetycznych. Zdradza to już świetna okładka płyty autorstwa Adama Kruka. Głównym elementem strukturalnym „Iconic Rapture” jest pętla. Nie mamy jednak do czynienia z kolejną emanacją tak wspaniale przeszczepionego na rodzimy grunt amerykańskiego minimalizmu. Proste, choć melodyjne gitarowe frazy, oraz meandrujące syntezatorowe plamy, powtarzają swe cykle tworząc psychedeliczny spektakl, o wyraźnie transowym nerwie. Mięsiste i intensywne brzmienia klawiszy kreują zaś sugestywne ambientowe krajobrazy, które z powodzeniem funkcjonowałyby jako samodzielne byty. Na bazie tych syntezatorowych zewów, charakterystycznych melodii, ciepłych brzmień klawiszy i instrumentów akustycznych (gościnny występ Mazzolla w dwóch kompozycjach) Maćkowiak buduje opowieść, której łagodny liryzm, splata się opiumowym zaczadzeniem, tworząc kuszącą, kalejdoskopową projekcję. Spiętrzone warstwy powtórzeń mają swój finał w okazałych kulminacjach („Game”), częściej jednak rozpływają się w psychedelicznych mirażach, które mogą kojarzyć się z elektroakustycznymi preparacjami X-navi:et.

Każda kolejna płyta Artura Maćkowiaka, jest ewolucją ekspresji artysty. Muzyk konsekwentnie przekracza granicę swoich przyzwyczajeń, zwaną teraz popularnie strefą komfortu. Jego autorskie gesty nie są bynajmniej gwałtowne. Wystarczy na przestrzeni kilku płyt prześledzić sukcesywną ekspansję elektronicznych brzmień, aby zauważyć że nowe elementy w muzyce Maćkowiaka są wprowadzane stopniowo; z namysłem i konsekwencją. Na „Iconic Rapture” novum stanowią autorskie wokalizy. „To moje pierwsze doświadczenie wokalne. Pomysł narodził się podczas miksowania tego materiału. Czegoś mi w tych utworach ciągle brakowało, żadne dodatkowe dźwięki mnie nie satysfakcjonowały dlatego postanowiłem użyć swojego głosu. Na zasadzie eksperymentu. Teksty powstały w danej chwili. Zapisałem tekst, który mi właśnie przyszedł do głowy na instrukcji obsługi mikrofonu, bo akurat miałem pod ręką, potem podłączyłem mikrofon i to nagrałem. Zatem bardziej okoliczności mnie do tego skłoniły, niż była to świadoma decyzja” - zwierza się Maćkowiak. Wokalny coming out „Zostań do jutra” to w zasadzie credo przyświecające tej nowej dla bydgoszczanina formie ekspresji. Wersy; „Zostaw co małe, spojrzyj ciut dalej, zacznij się nie bać, spróbuj zaśpiewać” niesione są przez szorstki i niski gardłowy śpiew, przypominający nieco buddyjskie mantry deklamowane, przez tybetańskich mnichów. „Taniec zgubionego dźwięku” to z kolei posągowa melorecytacja, opatulona w piękne solo klarnetu Mazzolla.

Mimo, że od czasu rozbratu z Something Like Elvis i Potty Umbrella, Artur Maćkowiak, działa na zasadzie wolnego elektronu, to w jego muzyce co raz wyraźniej można odczytać wpływy jakie na jego twórczość wywiera obcowanie z prężną scena bydgosko-toruńską. „Prawdopodobnie sobie tego do końca nie uświadamiam, ale na pewno inni muzycy, zwłaszcza Ci z którymi mam przyjemność grać w innych projektach, mnie inspirują i mają wpływ na to jak się rozwijam jako muzyk. Trudno nie ulegać charyzmie chłopaków z Innercity Ensemble, bo to są bardzo mocne osobowości i świetni muzycy” - stwierdza Artur. „Iconic Rapture” znajdzie zatem z pewnością posłuch wśród fanów Starej Rzeki, bo choć nie ma tu długich linearnych solówek, czy gitarowych blastów to połączenie elementów syntetycznych i akustycznych, słabość do transowej motoryki, odrealniony nastrój, czy psychedeliczna poetyka jest nad wyraz zbieżne z artykulacją Kuby Ziołka. Z kolei operowanie syntezatorowymi plamami i kreowanie przestrzeni jest tożsame z eksperymentami Rafała Iwańskiego ze wspomnianego wyżej X-navi:et.

Regularność i twórcza ewolucja zamazują nieco refleksję nad przeskokiem jaki nastąpił w muzyce Maćkowiaka na przestrzeni zaledwie kilku lat. Warto sięgnąć do pierwszej solowej płyty „Take Away” aby uświadomić sobie tę rewolucję. Nie można również zapomnieć, że bydgoszczanin, który nie jest wciąż najbardziej rozpoznawalną postacią rodzimej sceny niezależnej, od 20 lat (debiut Something Like Elvis) stanowi tej sceny niewątpliwy fundament, a nowa płyta jest tego najlepszym dowodem.

ARTUR MAĆKOWIAK „Iconic Rapture”
2017, Wet Music

niedziela, 29 stycznia 2017

„Nie musicie siedzieć, można nawet biegać” / Wywiad z Jerzem Igorem

foto: Michał Murawski

Historia rozegrała prawie trzy miesiące temu, ale nadal wracam do niej z rozrzewnieniem. 6 Grudnia w warszawskim Niebie odbyła się uroczysta premiera „Zimowej płyty” Jerzego Igora... tak, tej samej która ukazała się pod koniec 2015 roku. To pierwszy koncert, na który zabraliśmy naszą córę. Do Nieba udało nam się dotrzeć dopiero 15 minut przed występem. Niestety natrafiliśmy na słynne warszawskie korki. Jakie było nasze zdumienie widząc kolejkę do wejścia, kolejkę do szatni, i prawie całą wypełnioną salę. Mój kark jeszcze przez długi czas odczuwał 14 kilogramów żywej wagi, jaką przez prawie godzinę trzymał na „barana”, nie wspominając o rytmicznym podrygiwaniu i osobliwych próbach tańca.

Mimo, że jeszcze tej samej nocy zasypałem Jerzego Rogiewicza i Igora Nikiforowa pytaniami nie tylko o wrażenia z koncertu, na odpowiedź czekałem do tego tygodnia. Mimo to zdecydowanie było warto!


Jak wrażenia z drugiej premiery? Chyba wypadki przerosły wasze wyobrażenie. Sztuczny śnieg nie dotarł nawet do podłogi, a tłum fanów prawie zepchnął was ze sceny.

JERZY: Muszę przyznać, że te tłumy na widowni zrobiły na nas spore wrażenie. To był nasz największy pod względem frekwencji koncert i z jednej strony byliśmy zachwyceni frekwencją, a z drugiej rozmyślaliśmy nad tym, czy wszyscy będą w stanie nas zobaczyć, czy rodzice z najmłodszymi dziećmi nie przestraszą się tłumów itd. Mnie rozśmieszył moment w którym odpalona została maszyna ze śniegiem, która od razu została przejęta przez grupkę najbardziej zawadiackich dzieciaków, bo zdałem sobie kolejny raz sprawę z tego, jak nierealne są czasem nasze założenia co do zachowania małej publiczności na koncercie. Przecież wiadomo, że jak coś jest fajne i masz pięć lat to czym prędzej ruszasz, żeby to sobie obejrzeć, a nie siedzisz jak zaczarowany. No, może ja mając te pięć lat bym siedział i słuchał, bo byłem raczej nieśmiały dlatego tak się zdziwiłem, gdy dzieciaki ruszyły ławą na maszynę. Jest to cenna wskazówka na następny raz: “jeśli chcesz żeby coś super atrakcyjnego zadziałało, to zrób to tak, żeby zadziałało w każdych warunkach”. Na marginesie dodam tylko, że wiele osób bywa przerażonych faktem, że zapraszamy dzieci na scenę, na której często rozstawione jest mnóstwo drogiego sprzętu - oświetlenie, instrumenty itd. Muszę jednak przyznać, że ani razu (jak dotąd!) żadne z dzieci niczego nam nie zepsuły. Wszystkie wyłamane klawisze w moim instrumencie to wyłącznie moja zasługa.

Jak się wam grało w takim chaosie? Mieliście kłopoty z koncentracją?

IGOR: Ja się zdążyłem przyzwyczaić. Osobiście wolę chaos wokół sceny niż barierki, dystans i teatralną ciszę. W tym chaosie zawsze wydarzy się coś śmiesznego, co można sobie opowiadać w drodze do domu po koncercie. Trójka dzieci uderzająca rytmicznie w bęben basowy w trakcie najcichszej i zawieszonej w tempie piosenki „Dom” to już norma. Pewnego lata na koncercie w Bydgoszczy wystarczyło że Jerzy powiedział: „nie musicie siedzieć, można nawet biegać”, a dzieci za kilka minut zjeżdżały na pupach z górki za sceną. Mi się grało wtedy super i tego koncertu długo nie zapomnimy.

Trzeba przyznać, że macie doprawdy oddanych fanów. Niemal rok od premiery, a sala wypełniła się w komplecie. Czemu prawie rok musieliśmy czekać na powtórną premierę „Zimy”? (Ja sam, pospieszyłem się i już w styczniu opublikowałem recenzję waszej płyty, a nawet zapisałem się na łódzki koncert, który finalnie nie doszedł do skutku). Za szybko przyszła wiosna?

JERZY: Nasza zimowa płyta powstała bardzo spontanicznie i w ekspresowym tempie. Na początku to miał być tylko jeden zimowy utwór, potem singiel, w końcu wpadliśmy w taki twórczy ślizg że skończyło się na dziesięciu utworach. Oczywiście wymarzyliśmy sobie że to musi się ukazać jeszcze tamtej zimy, no i postawiliśmy na swoim - cóż, że na premierowym koncercie był materiał, ale nie było nośników, bo jeszcze się drukowały. Stąd potrzeba ponownej premiery, z trochę lepszą promocją i przygotowaniem. Nad kolejną będziemy pracować zapewne trochę bardziej rozważnie, obiecać oczywiście niczego nie możemy.

Nie ma zbyt wiele muzycznych wydawnictw, które z czystym sumieniem można by puścić dziecku. My z córką oprócz Jerza Igora słuchamy jeszcze Pana Kleksa, Fasolek, Misia i Margolci. Z czego waszym zdaniem wynika brak wartościowych nagrań skierowanych do młodszego słuchacza? 

JERZY: Może to wynika z faktu, że część z osób która mogłaby się za to zabrać z dobrym skutkiem stwierdza, że to jednak zbyt nie poważne, a ta druga część która zabierać się nie powinna, uważa że to banalnie proste? My staramy się nagrywać taką muzykę, której sami będziemy słuchać z przyjemnością. Oczywiście dobieramy teksty, staramy się nie upraszczać pewnych rzeczy, ale też nie straszyć. To jest jednak dziwna rzecz, taka kategoria “muzyka dla dzieci”. Niby brzmi łatwo, ale to jest równie pojemny temat, co “muzyka dla czterdziestopięciolatków”. To jest cały kosmos możliwości. Więc jak ktoś woli Szaloną Żabę od np. naszej muzyki to jeszcze niekoniecznie musi znaczyć, że ta nasza się dla dzieci zupełnie nie nadaje, tylko że ten ktoś ma zupełnie inne potrzeby. Tak się pocieszamy.

Wspomniałem o Panie Kleksie. Właśnie ukazała się kolejna reedycja ścieżki dźwiękowej, tym razem sama muzyka bez słów. Co sprawia że kompozycje Korzyńskiego tak mocno zapadają w pamięć kolejnemu pokoleniu dzieciaków? Zaznaczam, że moja córka podśpiewywała te piosenki jeszcze zanim poznała postać Pana Kleksa i film, więc w jej przypadku to fenomen czysto muzyczny.

IGOR: Klucza nie znam, ale wydaję mi się że poza tym, że są to wybitne kompozycje i aranże. Słychać w tej muzyce dobrą zabawę, odwagę i extra poczucie humoru. Tego się nie zapisuje w nutach a zarówno dorośli jak i dzieci słyszą takie rzeczy. Muzyka z Paka Kleksa jest po prostu autentyczna. To zasługa zarówno kompozycji, jak i samych wykonań i interpretacji. Zdarzyło mi się zagrać kilka piosenek z Pana Kleksa i wcale nie dziwie się, że oni się tam tak dobrze bawili.

Foto: Michał Murawski
Nie korci Was spróbować się tekstowo w Jerzym Igorze?

IGOR: Ja tam się trochę wstydzę, ale zobaczymy. Jerzego chyba bardziej korci i ma jeden fajny pomysł na tekst, ale więcej już nie powiem, bo trzeba będzie go zrealizować : ) Tak było na przykład z piosenką „Pies”. Najpierw Jerzy wymyślił frazę „dokąd biegnie pies gdy śpi”, potem muzykę, a dopiero na końcu powstał tekst Halszki.

Na „Małej płycie” postawiliście na kołysanki. Z perspektywy dorosłego doceniłem je muzycznie, jednak moje wewnętrzne dziecko czuło niedosyt. Na drugiej płycie zdecydowaliście się na szybsze tempa i wyraźniejszy rytm. Ta przebojowość w muzyce dla dzieci chyba bardziej się sprawdza, niż same kołysanki. Jakie są wasze wrażenia gdy spoglądacie na oba nagrania z perspektywy czasu? Co się sprawdziło, a co nie w obu konwencjach?

JERZY: Kołysanki były super pomysłem, w każdym razie dla nas było to bardzo inspirujące do działania. Przy czym początkowo to miał być anonimowy projekt muzyczny i w ogóle nie braliśmy pod uwagę faktu, że ktoś będzie nas zapraszał do grania koncertów! Większa energia w piosenkach na drugiej płycie wynikała więc już z naszego doświadczenia w graniu na żywo. Po prostu czuliśmy potrzebę doenergetyzowania tych naszych koncertów i zimowe kawałki dobrze pod tym względem działają. Zabawne są czasem komentarze naszych przyjaciół i znajomych, którzy słuchają tych piosenek z dziećmi. Ktoś tam narzeka, że za spokojnie na „Małej Płycie”, kto inny marzy o całej płycie która będzie brzmiała jak super wolna “Krowa”.

Muzyka Jerza Igora nie jest infantylna, nie różni się zbytnio od muzyki „dla dorosłych”. Niemniej wspominając wasze wcześniejsze projekty muzyczne można dostrzec w waszej grze wyraźne zmiany. Co musieliście zmienić w swojej ekspresji, i z czego zrezygnować, aby przystosować ją do dziecięcego odbioru?

IGOR: Ja na przykład zacząłem się czasem uśmiechać na scenie. Chyba też w Jerzu Igorze zacząłem bardzo wyraźnie machać głową za bębnami, więc ekspresja zdecydowanie zmienia się na plus. A tak zupełnie serio Jerz Igor totalnie ściągnął nas w świat piosenek, a nie tylko instrumentalnych wybryków z kolegami. My przecież przez to wszystko zaczęliśmy śpiewać!

Macie przygotowane specjalne zestawy instrumentów na pokoncertowe jamy dzieciaków? Są raczej mocno eksploatowane. Przyznaję, że z córką też trochę je nadwyrężyliśmy.

JERZY: Jak już wspomniałem - co złego, to tylko my. Wcale nie tak łatwo jest popsuć perkusję, w każdym razie nikomu się jeszcze nie udało Poza tym dzieci w ogóle są po koncertach bardzo grzeczne i nie zdarzyło się, żeby coś nabroiły nawet przy najbardziej delikatnych syntezatorkach.

Frekwencja w Niebie pokazała, że jest duża potrzeba na waszą muzykę. Ruszacie w trasę? Planujecie kolejne nagrania?

IGOR: Bardzo się cieszymy z frekwencji na koncertach, ale ja osobiście mógłbym grać ich dużo więcej. Planujemy trasę z naszymi piosenkami w różnych składach i jesteśmy też gotowi do ruszenia w trasę z muzyką do filmów przygotowaną we współpracy z festiwalem Kino Dzieci. Jak już zrobimy porządki po bardzo twórczym i burzliwym okresie z zimową płytą, będziemy robić nowe piosenki. Myślę, że obaj mamy już na to sporą chrapkę?

Najbliższy koncert Jerzego Igora 05.02 Klub Spatif (Warszawa)

***

Zgodnie z sugestią córki,  zamieszczam jej ulubiony utwór z „Zimowej płyty”

czwartek, 26 stycznia 2017

Ładna płyta / New Rome „Somewhere”

Krakowski Instant Classic swoją ubiegłoroczną działalnością wydawniczą zawiesił sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Teraz jednak nie odcina kuponów, a otwiera katalog dla nowych artystów. Chwalebne!

Rok 2017 w Instant otwiera Tomasz Bednarczyk, ze swoim jednoosobowym projektem New Rome, którym w ubiegłym roku debiutował w barwach prowadzonego przez Lawrence English'a, australijskiego labelu Room40. Gwoli ścisłości trzeba dodać, że z wydawnictwem tym jest związany już od 2008, ale do tej pory publikował tam pod własnym imieniem i nazwiskiem. Ze znaczących muzycznych epizodów Bednarczyka warto wymienić, że rozpoczął on przygodę z elektroniką od publikacji w krakowskim labelu Audio Tong w 2006 roku, a w 2015 wraz z Tomaszem Mreńcą stworzył duet Venter, wydając płytę w rodzimej (chyba nie istniejącej już) oficynie Sensefloor.

Nowy materiał „Somewhere” manifestacyjnie odwołuje się do twórczości Tima Heckera, do inspiracji którym Bednarczyk przyznaje się w notce dołączonej do płyty. Zestawienie z utalentowanym Kanadyjczykiem, wyznaczającym standardy ambientowych eksperymentów i ustanawiającym swoimi kolejnymi oryginalnymi posunięciami jakość samą w sobie, jest gestem bezcelowym i z góry ustawia recepcję „Somewhere” przez pryzmat nagrań mistrza. Niestety, pomimo całego uroku jaki ta płyta niewątpliwie posiada, trudno tu zauważyć indywidualny sznyt Bednarczyka. Jego wersja hecker'owskich wątków jest co prawda delikatniejsza i mniej dynamiczna, ale scenariusz pozostaje ten sam. Szumiące faktury, barwne ambientowe plamy, ciepłe linie melodyczne, zatopienie w melancholijnej aurze, a następnie spiętrzanie tych elementów w kierunku finału, który z resztą wybrzmiewa tu raczej subtelnie. Dziesięć, trwających nieco ponad pół godziny miniatur sprawia wrażenie impresyjnych szkiców, w których próżno szukać zaskakujących pomysłów narracyjnych, kompozycyjnych, czy producenckich. Sama zaś atrakcyjność i złożoność melodii również pozostawia wiele do życzenia.

Co więcej napisać o tej niemal przeźroczystej płycie? Otóż to, że z pewnością może się podobać, głównie przez wzgląd na ciepły, melancholijny klimat, kojącą łagodność i harmonijność jaka na „Somewhere” panuje. W tej słodyczy jaką darzy słuchacza New Rome obecny jest nawet jakiś podskórny niepokój, podobny do tego jaki towarzyszył ścieżce dźwiękowej Angelo Badalamentiego do serialu Twin Peaks. Na otępiające uczucie wszechobecnej harmonii zostaje rzucony złowrogi cień, wprowadzający skazę na idyllicznym obrazku. Skazę pod którą kryje się prawdopodobnie droga do koszmaru, ale tam Bednarczyk się nie zapuszcza.

Fakt, nie przychodzi mi na myśl, aby ktoś w Polsce grał ambient tak jak New Rome; przejrzyście i jednorodnie gatunkowo. Rodzimi producenci lubią często przybrudzić swoje nagrania i komponować w oparciu o gatunkowy eklektyzm. Jednak nie jest to żaden argument podnoszący wartość artystyczną tej płyty, która w rzeczywistości i jakością i repertuarem odbiega od wysokich standardów do jakich przyzwyczaił Instant Classic.

Mimo wszystko „Somewhere” to trzydzieści minut niezobowiązującej, ale jednak kojącej przyjemności.

 
NEW ROME „Somewhere”
2017, Instant Classic

czwartek, 19 stycznia 2017

Noworoczne przymiarki / va - „Conglomerate 2” / va - „For safety reasons can I ask what is inside”

Przełom starego i nowego roku to nie tylko czas postanowień i podsumowań. To również czas wszelkiej maści składanek i kompilacji. Oto dwie z nich bliskie memu sercu:

„Conglomerate 2” (Minicromusic Rec.)

Przestronne, masywne brzmienia, maszynowy bit, klubowe tempa, regularność techno. Posępny nastrój, smużące plamy i ambientowe zewy. Do tego ażurowe perkusjonalia, cyfrowa precyzja, dużo pogłosu i oszczędne, ledwo naszkicowane melodie. Tak brzmi nowa kompilacja Michała Wolskiego wydana na przełomie 2016/17 w jego labelu Minicromusic, prezentująca przekrój aktualnych tendencji panujących na scenie polskiego techno.

Na składance znaleźli się producenci, którzy hartowali stal i kładli podwaliny tego gatunku na krajowych parkietach i w rozgłośniach radiowych, na czele z ojcem chrzestnym polskiego techno Jackiem Sienkiewiczem, choć paradoksalnie, to wcale nie on wiedzie tutaj muzyczny prym. Ponad to, na „Conglomerate 2” gości nowy narybek twórców, coraz bardziej rozpoznawalnych wśród fanów rodzimego techno. Nowością jest, że pomiędzy polskimi artystami znalazło się miejsce na dwa projekty zagraniczne Amandra i Moon Wheel, choć mam wrażenie, że ich obecność wcale nie była w tym zestawie konieczna.

Zaprezentowany materiał wydaje się być wielce monochromatyczny brzmieniowo, utrzymany w posępnym nastroju i w żywym zdecydowanym tempie. Kompozycje można podzielić na dwie grupy różniące się regularnością uderzeń i ich dynamiką. Po jednej stronie znajdą się taneczne lokomotywy, oparte na silnym rytmicznym fundamencie, wartko płynące przy taktowaniu na 4/4. Tę opcję reprezentuje stara gwardia rodzimego techno (Wolski, Sienkiewicz, Malinowski, Jabłoński), oraz zaproszeni z zagranicy goście. W śród tej grupy artystów zachodzi równowaga między kompozycjami zamglonymi, otulonymi atmosferyczną mgiełką, wchodzącymi w romans z ambientowymi przestrzeniami i okraszonymi onirycznymi melodiami, czy jedynie smużącymi plamami (Wolski, Sienkiewicz, Amandra), a utworami zaklętymi w transowej, wysokokalorycznej galopadzie (Moon Wheel, Malinowski, Jabłoński). Po drugiej stronie znajdują się kompozycje równie temperamentne, acz o przetrąconej motoryce, reprezentowane przez artystów nowej fali (Concept of Thrill, Eastern Renaissance, Sept, Violent). Na sam koniec pozostawiłem dwóch twórców, których kompozycje dość wyraźnie wybijają się swym nietuzinkowym, eksperymentalnym podejściem na tle całej kompilacji. „Narccissus” Fischerlego; pokraczny, wykrzywiony, przybrudzony, o wielowarstwowej budowie, i zaskakującej narracji  to absolutny top tej składanki. Szkielet rytmiczny tego utworu został zredukowany do symbolicznej roli. Jego delikatne pukanie, jest jednak w stanie unieść ciężar brudnego, przesterowanego żelastwa trzepoczącego na pierwszym planie. Drugie osobliwe spojrzenie na techno, zafundował słuchaczom kompilacji Kuba Sojka. „Micromal” to plumkająca zawiesina poddana, sprzężeniu zwrotnemu i multiplikująca w abstrakcyjną ornamentykę. Utwór delikatny, kwaśny, nawiązujący nieco do eksperymentalnego oblicza minimal, czy click'n'cuts.

Wycinek rodzimego techno, jaki zaprezentował słuchaczom Michał Wolski wydaje się być dość konserwatywny. Przywiązany do klasycznych wzorców i sprawdzonego kroju. Jeśli pojawia się tu eksperyment, to odbywa się on w gatunkowych granicach. Zaproszeni na płytę artyści stronią od romansowania z estetykami post-techno'wymi charakteryzującymi się dekonstrukcją formy, śmieciowym brzmieniem, czy stylistyką lo-fi. Wprost przeciwnie, wszystkie utwory na „Conglomerate 2” wyróżnia wysoka kultura dźwiękowa, selektywne brzmienie, szeroka panorama, i bogata dynamika. Całość działa niczym perfekcyjnie nasmarowany mechanizm.


   


„For safety reasons can I ask what is inside” Czaszka (rec.)

Skrajnie odmienne podejście do dźwięku i kompozycji reprezentuje kompilacja stworzona przez Michała Fundowicza, zawiadującego kasetowym labelem z Edynburga. Repertuar „For safety reasons can I ask what is inside” (wydawnictwa tym razem jedynie cyfrowego) nie stroni od dźwiękowego recyclingu, eklektycznych eksperymentów, dekonstrukcji i artystycznego nieładu. Znajdzie się tu miejsce na hałas, brud, przypadek, zgiełk, dźwięki kostropate i uwierające, noisowe wzburzenia, oraz łagodne pastelowe pejzaże, wylewające się z analogowych syntezatorów. Rytm jest okazjonalny, choć i to nie wróży wcale jego regularności. Identyfikacja gatunków jest utrudniona, ponieważ artyści tu zgromadzeni poruszają się jedynie po ich marginesach, bądź poddają je gruntownym modyfikacjom.

Prowadzący oficynę Michał Fundowicz zdradził w rozmowie ze mną, że enigmatyczny tytuł kompilacji to; „słowa, które słyszę nieustannie na brytyjskiej poczcie. Gdy wysyła się przesyłkę za granice pada własnie ta formułka. A jako że chodzę prawie zawsze do tego samego oddziału, szybko przylgnęła do mnie latka "tego gościa od kaset". To zdanie kojarzy mi się chyba najbardziej z prowadzeniem oficyny. A Karolina i Oliver graficznie ciekawie to rozegrali (odcięte ucho w pudelku), rozmywając dosłowne znaczenie tytułu”.

Artyści zgromadzeni na czaszkowej kompilacji to postaci przewijające się przez katalogi powstających jak grzyby o deszczu kasetowych wydawnictw. Są tu autorzy nagrywający dla takich wiodących labeli jak Seagrave, A Giant Fern, Jozik, Opal Tapes, Metaphysical Circuits, czy rodzimego (niestety już nie działającego) Wounded Knife. Repertuar jest mocno zróżnicowany, jednak całość przybiera kształt starannie zakomponowanej narracji, płynącej na skrajach estetyk i gatunków.  Na „For safety reasons can I ask what is inside” usłyszymy kostropaty noise (JESSOP&CO), zaangażowany minimal wave (German Army), formy rytmiczne (Palace Lido) i transowe (former airline), eksperymenty no input (Missing Organs), abientowe lo-fi (M/M), oraz przestrzenne i wielobarwne syntezatorowe impresje (Richard Frances, qualchan.). Największe wrażenie robi na mnie właśnie końcówka materiału, kiedy po dość chłodnym i eksperymentalnym obliczu pierwszej części składanki, do głosu dochodzą kojące ciepłem dźwięki klawiszy i oniryczne melodie rodem z repertuaru Popol Vuh (qualchan.).

Wśród moich ulubionych momentów na „For safety reasons can I ask what is inside” znalazło się miejsce dla jedynego polskiego twórcy zamieszanego w powstanie tej kompilacji . Tą osobą jest Robert Skrzyński, producent znany z łamów mojego bloga jak mało kto; artysta, który chyba nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać swoją umiejętnością adaptacji w różnych gatunkach, estetykach i kooperacjach. Podobnie jest i tym razem, jego „Lutalica” wzbogaca estetykę ambientowego lo-fi ambientu o popowy anturaż. W zaledwie nieco ponad trzy minuty Micromelancolié prezentuje pokaz swojego przepastnego warsztatu eksperymentatorskiego (nagrania terenowe, szumy, elektronika, sample), ukazując go w bardzo subtelnych gestach tak aby wykreować łagodny nastrój mogący stać się podkładem popowej piosenki. Drobinki różnorodnych sampli; delikatne, wyciszone zaszumienia; kilka rozpoznawalnych odgłosów; cyfrowe kliki i przypadkowa melodia stają się scenografią dla samplowanego i modyfikowanego kobiecego wokalu. Wychodzi z tego niezwykle nastrojowy, quasi-popowy hit. Tak się składa, że podczas ostatnich rozmyślań podczas pracy nad podsumowaniem muzycznym 2016, zastanowił mnie fakt, iż między sceną niezależną, a młodym polskim popem (nie mylić z muzyką komercyjną z repertuaru festynów i Sylwestrów) nie istnieje żadna łączność. Twórcy nie inspirują się wzajemnie, może nie wiedzą nawet o swym istnieniu. Nie wspominając już o wspólnych kolaboracjach, łączących te skrajne środowiska. Kompozycja „Lutalica” Micromelancolié sprawiła, że uwierzyłem, że taka współpraca byłaby możliwa, i że ów stylistyczny kameleon Robert Skrzyński mógłby pokusić się o romans z estetyką pop, bez obawy utracenia własnej tożsamości artystycznej.

Składanka „For safety reasons can I ask what is inside” jest podsumowaniem rocznej działalności Czaszki, oficyny prezentującej z każdym kolejnym wydawnictwem coraz ciekawszy repertuar, oraz która przy równie konsekwentnym rozwoju co dotychczas, ma szanse odgrywać coraz większe znaczenie na międzynarodowej scenie kasetowej.

poniedziałek, 16 stycznia 2017

Hałaśliwe obrazki / Mchy i Porosty „Hypnagogic polish music for teenage mutants”

Muzyka Bartosza Zaskórskiego jest dźwiękowym odpowiednikiem jego rysunków. Gęste, czarno-białe obrazki, skrywają pośród amorficznych gąszczy, znajome kształty. Ich spokojna kontemplacja pozwala wyłowić z szumu zakamuflowane skrawki rzeczywistości, bądź ulec zachętom wyobraźni do snucia fantasmagorycznych iluminacji.

„Hypnagogic polish music for teenage mutants” to pozycja obowiązkowa dla kolekcjonerów nietuzinkowych muzycznych wydawnictw. Muzyka (o której nieco później) jest zaledwie jednym z wielu elementów publikacji, która na przełomie roku ukazała się limitowanym nakładem w Recognition Records. Oficjalny płytowy debiut Mchów i Porostów został wydany w formie bogato ilustrowanego, ręcznie introligowanego art booka. Oprócz autorskich rysunków Zaskórskiego, w książce znalazły się również prace zaprzyjaźnionych artystów m.in. Andrzeja Tobisa, Kuby Woynarowskiego, Aleksandry Waliszewską, Marka Rachwalika. Duchologiczne wprowadzenie zapewniła Olga Drenda.

   

Zawartość muzyczna płyty jest kontynuacją fascynacji Zaskórskiego sennymi narracjami, z którymi mogliśmy konfrontować się w ramach autorskich słuchowisk (WSIE, „I wtedy okazało się, że umarłem”). W przypadku „Hypnagogic polish music for teenage mutants” teksty o „przysypianiu w trakcie podróży autobusem i hipnagogiach temu towarzyszących, o pulpitach sterowniczych, które ostatecznie wyparły układy oparte na kineskopach, o zmyślonym i groźnym obliczu polskiej wsi, którą nawiedzają duchy utopionych kotów, o młodzieżowych miejskich mutantach oraz o meblościankach spotykanych na dzikich wysypiskach pośród lasów” zostały pozbawione osoby narratora i pojawiają się jedynie w postaci libretta wewnątrz książki.

Materia brzmieniowa Mchów i Porostów jest gęsta i ciężka. Jeśli na początku płyty jeszcze stoimy z zaciekawieniem pochłaniając kolejne dawki skumulowanych hałasów, to już w połowie przytłoczeni masywnością i wszechobecnością dźwięków z trudem będziemy łapać powietrze, próbując utrzymać się na nogach. Świsty; pomruki; zgrzyty; trzaski; ziarniste, zaśniedziałe faktury; skrzące, kostropate opiłki; spiętrzone kaskady wszelakich wypieranych przez ucho hałasów, to elementy tej piekielnej układanki. Po chropowatych, przerdzewiałych scenografiach z wolna przesuwają się hipnotyczne pętle i świetliste melodie, wnoszące w ten spopielały krajobraz odrobinę barwnych, melancholijnych prześwitów. W większości kompozycji dźwięk stoi niczym spiżowy monolit, umocniony w dolnych pasmach mocnym uściskiem subbasów. Jeśli pojawia się rytm to jest on równie ociężały co całość konstrukcji, którą dźwiga. Kolejne uderzenia groteskowo chwieją sfatygowanym cielskiem.

W tej gęstej, hałaśliwej monochromii wytwarza się jednak podskórne napięcie, które swym magnetyzmem i psychedeliczną aurą przyciąga słuchacza. Kiedy dźwiękowy gruz zostaje uchem odbiorcy oswojony, widoczna staje się precyzyjna organizacja materiału. To co wydaje się z początku, szumem, dziełem przypadku, sumą ponakładanych na siebie od niechcenia warstw, okazuje się być finezyjną konstrukcją; kunsztowna plątaniną specjalnie zakomponowanych i powiązanych ze sobą sampli. Tu, podobnie jak w rysunkach Zaskórskiego kluczową rolę odgrywa faktura. Artysta urządza ją drobiazgowo, z pietyzmem komponując detale i doprowadzając je do maksymalistycznego spiętrzenia. To właśnie ten element stanowi nadrzędną wartość nie najłatwiejszego w odbiorze „Hypnagogic polish music for teenage mutants”.

Wyobrażam sobie muzykę Mchów i Porostów jako karykaturalną dekonstrukcję estetyk noisowych, gdzie zamiast dynamicznych i jednorodnych ścian hałasu, mamy do czynienia z rachityczną fakturą pełną sprasowanych detali; a zamiast energetycznych erupcji, jesteśmy świadkami dźwiękowego kolapsu i dezintegracji.


 

MCHY I POROSTY „Hypnagogic polish music for teenage mutants”
2016/2017 Recognition Records